Nie zliczę, ile razy przyszło mi z bólem wiadomej części anatomii i pogłębiającą się frustracją konstatować, że w Polsce nie można już o niczym rozmawiać w sposób przytomny.
Od kiedy PiS wygrało wybory w 2015 r., przestrzeń debaty publicznej uległa gwałtownej dewastacji – cywilizacja się cofnęła, wróciliśmy do jakiejś formuły neo-plemiennej, której istotę najlepiej oddaje chyba filmowa swara pomiędzy Kargulem i Pawlakiem. Albo stoi się po jednej stronie płotu, albo po drugiej i jeśli już zostałeś gdzieś zapisany lub zapisałeś się tam niechcący, to „wiedz, że masz to kargulowe/pawlakowe plemię nienawidzić”. Do tego medialne maczugi obu stronnictw skutecznie zadbały o to, aby tę nową kulturę utrwalić, rozwinąć i nadać jej totalitarną architekturę, jak również stworzyć mechanizmy histerycznego wykluczenia wszelkiego dysydentctwa czy nawet niesubordynacji.
Zmuszeni byliśmy oglądać kolejną odsłonę tej nieustającej od początku minionej kadencji Sejmu żenady. Zamiast poważnej i bardzo przecież potrzebnej debaty na temat systemu emerytalnego, mamy kolejny festiwal bezmyślnego bicia piany.
Nie przyszło w końcu do głosowania nad projektem strony rządowej znoszącym mechanizm tzw. trzydziestokrotności. Kaczyński rozgrywał sprawę w swoim stylu – bez konsultacji, kolanem przez parlament, byle szybko i bez ceregieli. By w obliczu przegranej zrejterować. Z mediów opozycyjnych można było na ten temat dowiedzieć się tyle, że projekt ten jest zły, bo zgłosił to PiS. Z mediów rządowych płynął komunikat, iż jest to znakomite i sprawiedliwe – z tego samego powodu. Promyk nadziei stwarza obecność Lewicy w parlamencie, chociaż ta, zanim jeszcze zdążyła zająć stanowisko w sprawie już została pouczona przez posągową Kidawę-Błońską, iż albo włączy się do obłędnego dżihadu przeciwko PiS, albo jej posłanki i posłowie „są nic nie warci”.
Przyznam szczerze, iż bardzo się obawiałem, że Włodzimierz Czarzasty ulegnie temu szantażowi, ale przewodniczący SLD zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Widać bowiem, że uraza, którą powziął do Grzegorza Schetyny była wcale niechwilowa. Nadzieję wzbudza jednak nie tylko pierwszy zwiastun możliwego rozmontowania sceny politycznej, ale także przypuszczenie, iż dzięki SLD i Razem w Sejmie uda się wstrzyknąć odrobinę merytoryki do debaty publicznej. Głos jakichkolwiek poważnych rozważań wokół propozycji PiS-u dochodzi wyłącznie stamtąd. W największych mediach przytomnie, sensownie i politycznie mówiły o tej kwestii tylko Marcelina Zawisza i Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Jednym z dyskutowanych pomysłów jest wdrożenie górnego progu – emerytury maksymalnej.
To wprawdzie nie zmienia jakości systemu emerytalnego jako takiego, ale przynajmniej zapobiegnie patologii kominów emerytalnych.
Cóż to bowiem takiego jest ta osławiona przez ostatnie kilka dni trzydziestokrotność?
W zupełnym skrócie mechanizm ten działa tak, że jeśli ktoś zarobi w ciągu roku więcej niż trzydziestokrotność prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce, to od kwoty przekraczającej ten limit nie są takiej osobie naliczane składki ZUS-owskie. W 2019 r. ten suma graniczna wynosi 11 912 zł brutto miesięcznie (142,9 tys. zł rocznie).
Tłumaczy się to tyleż powszechnie, co kłamliwie, iż ustawodawca założył, że osoba majętna sama sobie świetnie poradzi z zabezpieczeniem majątku na starość, czyli nie musi w sposób pełny korzystać z publicznego systemu. Takie rozwiązanie skutkuje tym, że ZUS nie musi wypłacać wyjątkowo wysokich, sięgających nawet kilkudziesięciu tys. zł emerytur najbogatszym pracownikom, których jest ok. 370 tys. (2 proc. zarabiających). Dostają oni standardowe emerytury wynikające ze składek płaconych poniżej limitu trzydziestokrotności.
Gdy wprowadzano ten mechanizm, ówcześni rządzący bynajmniej nie kierowali się jednak jakąkolwiek społeczną troską. Cała ta trzydziestokrotność to forma pewnej kompensacji, którą doczepiono do tzw. reformy emerytalnej (jednej z „czterech wielkich”) najbardziej destrukcyjnego rządu w historii III RP, na czele którego stał Jerzy Buzek. To Balcerowicz w porozumieniu z NSZZ „Solidarność” (w osobie zapomnianego już Mariana Krzaklewskiego) wprowadził wówczas patologiczny system oparty na zdefiniowanej składce, w którym wysokość emerytury zależy od łącznej kwoty składek przekazanych do ZUS. Jest to system w sposób oczywisty niesprawiedliwy i dziś już nie da się ukryć, że wprowadzono go wyłącznie po to, by otworzyć drzwi do masowych obniżek świadczenia emerytalnego o 50-60 proc. i rozpocząć prywatyzację tego sektora, przekazując go w ręce banksterów i spekulantów (np. OFE czy PPK). Zastosowanie limitu trzydziestokrotności miało na celu ograniczenie nierówności w poziomie emerytur, ale tylko w kontekście ogólnego antyspołecznego wymiaru nowego systemu.
Zniesienie tego limitu nosi więc wszelkie znamiona prymitywnego skoku na kasę bez uwzględnienia jakichkolwiek skutków w dłuższej perspektywie niż załatanie bieżącego deficytu. W taki właśnie sposób powstaje „zrównoważony budżet”, którym może chwalić się Morawiecki. Niestety, pieniędzy nie da się wypłukiwać z powietrza; tylko Prezesowi Państwa i premierowi wydaje się wciąż chyba, że naprawdę można wprowadzać transfery socjalne pozostając przy neoliberalnych dogmatach i obniżając podatki. Być może wydaje im się też, że będzie można zlikwidować ten limit, a zanim zapadnie termin wypłaty pierwszej gigantycznej emerytury to coś tam się wymyśli. Niekiedy trudno nadążyć za PiS-owską kombinatoryką. Widać jedynie, że jak to prawica – gdy już chcą coś uszczknąć bogatym – to tylko pracownikom. Nigdy tzw. przedsiębiorcom. Tymczasem cwaniaków „na jednoosobowej działalności” jest znacznie więcej niż te 320 tys. pracujących na etatach z tak wysokim wynagrodzeniem. A płacą oni minimalne, zryczałtowane stawki.
Podsumowując – ten system nadaje się tylko do wysadzenia w powietrze. I projekt PiS-u nie jest ani prosocjalny, ani postępowy, ani tym bardziej nie uderza w możnych. Jest tylko kolejnym dowodem na to, że ci ludzie to po prostu Janusze rządzenia.