Libki liczą na wejście smoka – triumfalny powrót Tuska do krajowej polityki. Tym razem to ma być już na pewno, na pewno. Jest nawet data: 3 lipca Tusk ma przejąć stery w PO. Ponoć już wszystko dogadanie z Budką i Trzaskowskim. Możliwe, że tak istotnie się stanie. Tylko co miałoby z tego wyniknąć?
Kiedyś nawet lubiłam Tuska. Niby luzak, ale z charyzmą, inteligentny i twardy w razie potrzeby (ponoć w rozgrywkach partyjnych zgoła bezwzględny, co już mniej sympatyczne, ale nie moja to sprawa). Ale jego rządy bardzo mnie w końcu znużyły, zdawałam też sobie sprawę z ich systemowej niesprawiedliwości mimo dość sympatycznej ogólnie retoryki.
Tusk budował i podtrzymywał fasadę państwa ideologicznie neutralnego, ale nie było ono naprawdę neutralne (już dość mocno klerykalne, a przede wszystkim gruntownie rynkowe), w dodatku coraz bardziej niesprawne. Nie była to „Polska w ruinie” z PiSowskiej czarnej propagandy, ale na pewno Polska rozłażąca się w szwach, bezideowa („Kto ma wizje, niech idzie do psychiatry”), sprywatyzowana, koteryjna i zbyt wielu zostawiająca za burtą. To musiało się zemścić.
A co dziś może wnieść do polskiej polityki Tusk? Jaki ma nowy pomysł na odsunięcie PiS od władzy i na władzę po hipotetycznych zwycięskich wyborach? Nic o tym kompletnie nie wiadomo i bardzo prawdopodobne jest to, że nie ma tak naprawdę żadnego.
Poza retoryką przywrócenia praworządności, powrotu do Europy, ewentualnie jakiejś „nowej jedności” (na początek po stronie opozycji), nie wiadomo na czym opartej. Kogo to przekona poza już zawsze przekonanymi, by nie rzec poza „liberalnym betonem”? Pragnącym tylko tego, żeby znowu było, jak było. W historii możliwe są zwyczajne reakcje i restauracje. Sporo ich było na przykład w historii Francji. Ale oznaczają one historyczny bieg jałowy.
Polska nie potrzebuje dziś powrotu Tuska ani tym bardziej powrotu do władzy PO. Po PiS potrzebujemy czegoś nowego. A nawet potrzebujemy go już po to, żeby możliwe było „po PiS”.