Podobno FC Barcelona idzie pod nóż; kiedy na całym świecie ludzie walczą z zarazą, w centrali klubu towarzystwo wzięło się za łby i zaczęło oskarżać, jeden przez drugiego, o zaniedbania i szastanie klubowym groszem. Na media społecznościowe, na zarobki piłkarzy. Tymczasem, mimo że La Liga nie gra, najlepsi zawodnicy dalej zarabiają jak zarabiali, tylko nie bardzo wiadomo, skąd na to brać.
Minister UE ds. konkurencji u Junckera, a dziś wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej, Margrethe Vestager, wezwała rządy państw członkowskich do inwestowania w firmy, działające na ich terytoriach, w celu zapobieżenia przejęcia przez ludowe Chiny. Groźba tegoż jest ponoć bardzo realna. Innymi słowy, rząd nasz może przy aprobacie KE, dotować prywatne firmy publicznym groszem, żeby nie wykupił go Chińczyk, który jak nic, ludzi zwolni, zakład zlikwiduje i zastąpi go swoimi towarami i usługami, dużo tańszymi, bo chińskimi. Nie jest to znowu takie całkiem pozbawione sensu. Jednakowoż, oprócz wezwania do inwestowania w rodzimy prywatny kapitał publicznym pieniądzem, nie za bardzo wiadomo, jak miałoby się to odbywać, a to już co najmniej o jedno pytanie za dużo. Bo budzi wątpliwości co do uczciwość postępowania. Kto mi bowiem zagwarantuje, że publiczne pieniądze pójdą na uratowanie miejsc pracy, a nie na dywidendy dla zarządu, który prędzej zatopi interes, niż odbierze sobie od ust, jak to u nas drzewiej bywało. Wystarczy przypomnieć niedawny przykład dużego medialnego koncernu, który na potęgę redukował zatrudnienie i zamykał filie, żeby na koniec wypłacić kilkuosobowemu zarządowi pokaźne premie za…wdrożoną politykę cięcia kosztów i oszczędności. W obliczy tym podobnych historii, cieszy zapowiedź jednej z rodzimych firm odzieżowych, która deklaruje, że w czasie kryzysu nie zwolni żadnego pracownika, choć zagląda jej w oczy widmo bankructwa. Za długo jednak po tym pazernym świecie chodzę, żebym uwierzył na słowo, że jak Państwo idzie z prywaciarzem pod rękę, to nie pachnie to przekrętem.
Nie twierdzę, że państwowa pomoc dla prywaciarza się nie przyda; przeciwnie, trzeba ratować gospodarkę i miejsca pracy za wszelką cenę. Ale z głową i nie każdemu jednakowo, bo to na dzień dobry nieuczciwe. Sprawiedliwie, nie znaczy równo. Komu więc dawać i ile, żeby było dobrze? Na początek, tym najmniejszym, bo tak nakazuje przyzwoitość, a ta, czy się jej miarę przykłada do geopolityki czy ekonomii, zawsze będzie jednakowa. Pomagać najmniejszym i najbardziej zagrożonym. Później średnim, a na samym końcu wielkim. I dokładnie w takiej właśnie proporcji. Przy okazji pomoc państwową uzależnić od tego, ile procent zysku prezesostwo zabierze sobie z kont i przeznaczy na szeregowych pracowników, żeby nie wywalać ich na bruk. Albo jeszcze więcej; wprowadzić na czas kryzysu „kominówkę” dla prywaciarza. Zarząd oddaje 60 procent swoich dochodów na rzecz najgorzej zarabiających. Dla banków, korporacji, koncernów spożywczych-wszystkich. Najwyżej w tym roku prezes nie pojedzie na Mauritius trzy razy, tylko raz. Nie wierzę jednak, żeby to miało szansę powodzenia przy rządzie, na czele którego stoi były bankowiec, z filozofią kultury pracy z początków XIX stulecia. Co bowiem z tego, jeśli zaczniemy pomagać prywatnym firmom z państwowego budżetu, a kierownictwo tychże i tak nie zmniejszy swoich apanaży, bo przecież gdy wywali pracownika z roboty, to „kuroniówkę” płacić mu będzie i tak Państwo, a nie prywatny fundusz powierniczy albo fundacja imienia ojca założyciela. A jak wiadomo nie od dziś, jak teraz zwalniają, znaczy później będą przyjmować. Musi więc istnieć realna wola ponoszenia solidarnej i proporcjonalnej do zarobków odpowiedzialności przy prywaciarza ratowaniu, żeby sygnał „na ratunek” był przez Państwo słyszalny. W przeciwnym razie, ci wszyscy, których prywaciarz zwolni i tak w końcu trafią do państwowego rynsztoku bezrobotnych, z Państwa pomocą czy bez. Bardzo bym chciał mieć więcej wiary w rodzimy biznes; wierzyć, że na czele dużych i średnich firm los postawił wizjonerów, którzy rozumieją prawidła rynku i to, że lepiej dziś zacisnąć pasa, ale nie pogrzebać firmy, niźli wydrenować ją do cna, a jak szlam opadnie, na jej gruzach założyć drugą. Gdzieś pomiędzy tymi procesami są przecież zwykli pracownicy, kooperanci, ale kto by ich tam żałował; kiedy szambo wybiło, trzeba zatykać nos i po głowach maluczkich leźć do góry, żeby się nie pobrudzić.
Bardzo też jestem ciekaw, jak sobie poradzi FC Barcelona i ogólnie zawodowy sport. Czy czas pandemii skłoni największych graczy do tego, że zrewidować nieco system wynagradzania zawodników; kiedy bowiem na całym świecie ludzie tracą grunt pod nogami, jeden czy drugi piłkarz zarabia dziennie tyle, ile małe miasteczko powiatowe w miesiąc. Ten system, podobnie jak polski ZUS, nie ma prawa dłużej się sztymować. Kiedyś to w końcu musi runąć.