8 listopada 2024

loader

Rewolucja godności w polskim wydaniu

Wybuch protestu społecznego wywołany orzeczeniem pseudo-trybunału zakazującym aborcji z uwagi na stwierdzone ciężkie wady płodu zaskoczył nie tylko polityków Prawa i Sprawiedliwości.

Zwłaszcza Jarosława Kaczyńskiego, który zapewne liczył na to, że uda mu się uniknąć masowego protestu, gdyż ludzie przestraszą się epidemii, ale także większość komentatorów politycznych. Po przegranych przez opozycję wyborach prezydenckich w jej szeregach zapanowało przygnębienie i poczucie, że Polska osunęła się w autorytarne rządy na bardzo długie lata.

To, z czym mamy obecnie do czynienia, coraz liczniejsi publicyści nazywają – moim zdaniem z pewną przesadą – rewolucją. Termin ten nie jest jednoznaczny, skoro w literaturze możemy spotkać się z określeniami takimi, jak „pokojowa rewolucja”. W węższym sensie słowa rewolucją jest jednak obalenie siłą dotychczasowej władzy i zastąpienie jej nowym porządkiem prawnym i politycznym. Od puczu (na przykład wojskowego) rewolucję różni zaś to, że jest dziełem mas, a nie wojska czy innej struktury politycznej.

Niespełna siedem lat temu, w lutym 2014 roku, zrewoltowany tłum z kijowskiego Majdanu obalił skompromitowanego prezydenta Janukowycza, co nazwane zostało – moim zdaniem trafnie – „rewolucją godności”. Czy dziś w Polsce stoimy przed powtórzeniem tego scenariusza?

Masowość protestu i wytrwałość jego uczestników przemawia za tym, by kryzys państwa potraktować bardzo poważnie. W socjologii i politologii używane jest pojęcie „sytuacji rewolucyjnej” dla określenia takiego stanu, w którym bardzo silny bunt społeczny stawia rządzących przed dylematem: układać się czy decydować na fizyczne starcie. W Polsce już powstała taka sytuacja, ale nie jest jeszcze jasne, jaką drogę zdecyduje się obrać faktyczny wódz formacji rządzącej.

Nie spodziewałem się, że będę obserwował uderzające podobieństwa między Polską i Białorusią. Stare hasło o „zrobieniu w Warszawie Budapesztu” straciło aktualność. W odróżnieniu od Prawa i Sprawiedliwości autorytarny Fidesz ma mocne oparcie w społeczeństwie węgierskim i nie zanosi się na to, by w najbliższej przyszłości znalazł się w sytuacji, w jaką wmanewrowali się jego polscy entuzjaści. W Warszawie mamy Mińsk – nie Budapeszt.

Między Białorusią i Polską są oczywiste różnice. Reżym Łukaszenki istnieje już dwadzieścia sześć lat i miał czas okrzepnąć. Opozycja do niedawna była tak słaba, że nie potrafiła wprowadzić do parlamentu ani jednego przedstawiciela. Jeszcze rok temu, gdy byłem kolejny raz w tym kraju, nic nie wskazywało na tak szybko zbliżający się kryzys polityczny. Wybuchł on przede wszystkim dlatego, że coraz bardziej oderwany od rzeczywistości dyktator zdecydował się na niemal jawne sfałszowanie wyborów – po wcześniejszym uwięzieniu głównych rywali. Odpowiedzią był wybuch protestu tak silnego, ze wstrząsnął podstawami dotychczasowej władzy. Mało kto sądzi, że kryzys białoruski rozejdzie się po kościach i wszystko wróci do tego, co było.

Łukaszenka ma jednak atut, którego brakuje Kaczyńskiemu. Jest to poparcie Rosji, udzielone mu wtedy, gdy już wydawało się, że wszyscy go opuszczają. Nie sądzę, by w planach Putina było zakonserwowanie skompromitowanego ( i do niedawna odnoszącego się do niego z wyraźnym lekceważeniem) białoruskiego satrapy. Raczej rozegra tę grę tak, by obecną ekipę zastąpiła inna, dla Rosji bardziej wygodna a zarazem mająca poparcie społeczne. Pamiętając o tym, jak dalece prorosyjskie były zachowania głównych liderów opozycji (na przykład w sprawie Krymu), nie można wykluczyć powodzenia takiej strategii.

Z oczywistych powodów ekipa Kaczyńskiego nie ma takiego poparcia. Nie ma takiego mocarstwa, które byłoby w stanie – i chciałoby – wyciągnąć ją z kłopotów, w które wpadła na własne życzenie.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości stoi przed alternatywą, której oba człony są dla niego fatalne. Może spróbować zdusić protest siłą. Przed sobotnimi (30 października) marszami protestu wydawało się, że jest na to gotowy. Grożenie protestującym prokuratorami i sądami za rzekome narażanie ludzi na zarażenie wirusem miało na celu przestraszenie dostatecznie licznej części potencjalnych demonstrantów tak, by protest okazał się fiaskiem. To się nie udało.

Nie udało się też zmobilizowanie przeciw protestującym nacjonalistycznych bojówek. Gdy przyszło co do czego, okazało się , że nie są one ani tak liczne, ani tak zdeterminowane, jak można było się obawiać. Co więcej, policja na ogół starała się hamować wyczyny bojówkarzy, co zresztą świadczy o tym, że i w jej szeregach entuzjazm dla obecnej władzy jest dość ograniczony.
Nie wynika z tego, że realizacja scenariusza przemocowego jest już wykluczona. Doświadczenie historyczne doradza w tej sprawie ostrożność. Przyparci do muru autokraci niejednokrotnie sięgali po brutalną przemoc – najczęściej zresztą z fatalnymi dla nich konsekwencjami. Władysław Gomułka miał dla Polski nieporównanie większe zasługi i był (przynajmniej w przeszłości) znacznie bardziej popularny niż Jarosław Kaczyński, ale nie uratowało go to przed katastrofą, gdy próbował siła zbrojną zdusić protest robotniczy w grudniu 1970 roku.

Jest też druga możliwość – kompromis. Tu jednak czas działa na niekorzyść umiarkowanych – jeśli są tacy w obozie władzy. Propozycja ustawowego złagodzenia zakazu aborcji przedstawiona przez prezydenta Dudę, ma tę podstawową wadę, że dla protestujących jej przyjęcie oznaczałoby w istocie pogodzenie się z dalszym zaostrzeniem przepisów antyaborcyjnych w stosunku do tego, co wprowadziła ustawa z 1993 roku. Może gdyby zrobiono to wcześniej, zanim doszło do masowego protestu, manewr taki jakoś by przeszedł. Teraz – gdy coraz silnie rozbrzmiewa żądanie liberalizacji ustawy – projekt prezydencki nie może spowodować uspokojenia nastrojów. Konieczne byłyby znacznie dalej idące zmiany, i to takie, które są nie do zaakceptowania przez fundamentalistów katolickich. W grę wchodzą nie tylko sprawy bezpośrednio związane z zakazem przerwania ciąży. Protestujący formułują postulaty polityczne – aż po dymisję rządu. To zapewne jest poza granicami tego, co obecnie możliwe, ale już zmiany w składzie rządu mogą okazać się konieczne, jeśli będzie się chciało zażegnać kryzys w drodze kompromisu.

Czy jednak w obozie władzy są ludzie dostatecznie rozumni, by zrozumieć powagę sytuacji, i dostatecznie odważni, by przeciwstawić się „wodzowi”? To okaże się w najbliższym czasie. Wymagałoby to od nich zerwania ze skrajnym, fundamentalistycznym skrzydłem własnego obozu, a więc narażenie się na rozłam i – być może – upadek rządu.

Chyba że na cofnięcie się zdecyduje się sam Kaczyński. Nic w jego zachowaniu z ostatnich dni nie wskazuje na to, by był skłonny na taki ruch, ale tez nigdy dotąd nie był w tak dramatycznej sytuacji, jak obecnie. Może więc nie będzie chciał do końca naśladować Aleksandra Łukaszenkę?
Sytuacja rewolucyjna ma to do siebie, że nawet jeśli nie przerodzi się w rewolucję i nie przyniesie zwycięstwa, nic już nie pozostanie takie samo, jak poprzednio. Prędzej niż kilka tygodni temu sądziliśmy, Polska znalazła się na politycznym zakręcie, którego skutków nie wolno lekceważyć.
Tak właśnie na naszych oczach dzieje się historia.

[ napisane 31 października ]

Jerzy J. Wiatr

Poprzedni

Wyrzucają PZG za długi

Następny

Ta władza nie chce mediacji

Zostaw komentarz