30 listopada 2024

loader

„Trybunę” założyliśmy w stanie oblężenia

Prezentowaliśmy w „Trybunie” przede wszystkim zdrowy rozsądek i poglądy lewicowe, choć w tamtych warunkach lewicowość jako taka nie miała większego znaczenia, liczył się opór przeciw władzy, która chciała nas wraz z całym dorobkiem PRL zdeprecjonować i zniszczyć – z Markiem Siwcem, b. parlamentarzystą krajowym i europejskim SLD, szefem BBN, członkiem KRRiTV b.wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego, w latach 1990-1992 redaktorem naczelnym „Trybuny” rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Moment polityczny, w którym objął Pan, w styczniu 1990 roku, funkcję redaktora naczelnego najpierw „Trybuny Kongresowej”, a następnie gazety codziennej „Trybuna” był dla lewicy przełomowy, kluczowy, trudny, a do pewnego stopnia dramatyczny. Po wyprowadzeniu z Sali Kongresowej sztandaru PZPR, powstała Socjaldemokracja RP, a „Trybuna Ludu” została przekształcona w „Trybunę”. Jak to się stało, że „padło” akurat na Pana? Przed jakimi wyzwaniami politycznymi, personalnymi, organizacyjnymi i ekonomicznymi Pan stanął?
SdRP przejęła aktywa po PZPR i wśród nich była „Trybuna Ludu”. Byłem rzecznikiem zjazdu partii, swego czasu prowadziłem w telewizji „Studio Otwarte” i byłem redaktorem naczelnym tygodnika „ITD”, a poza tym mogłem być nowym obliczem nowej partii, więc spore grono działaczy, a w szczególności Aleksander Kwaśniewski uznało, że powinienem tę funkcję objąć. Co prawda byli też i tacy, którzy uważali, że tę funkcje powinien objąć ktoś ze starej ekipy, ale stało się tak, jak się stało. Obejmowałem redakcję „Trybuny” z mieszanymi uczuciami, bo trzeba było stworzyć coś nowego, z nowymi ludźmi. Nie zmienia to faktu, że mimo politycznego smrodku miałem wiele szacunku dla instytucji jaką była „Trybuna Ludu”. Była to znakomicie zorganizowana, zasobna redakcja, ze świetnym zespołem dziennikarskim, z licznymi korespondentami zagranicznymi, jak Waldek Kedaj, Zygmunt Broniarek, Zygmunt Słomkowski i wielu innych. „Trybuna Ludu” była gazetą dość nowocześnie zorganizowaną, z tzw. długim stołem, przy którym każdego dnia na tzw. planowanie zbierali się wszyscy odpowiedzialni dziennikarze pod dowództwem redaktora naczelnego i sekretarza redakcji. Musiałem wyważyć, ile z tego zachować, a ile wprowadzić nowego, ale wiedziałem, że gazeta musi być przede wszystkim nowoczesna. Do aktywów zostawionych nam przez „Trybunę Ludu” należały m.in. znakomite działy kultury i sportu. Zachowaliśmy markę „Trybuna”, bo to była marka mająca wielu zwolenników, ale bez „Ludu”, na znak zmiany. Przyjąłem dewizę: „Jesteśmy inni, ale chcemy być lepsi”. Nasz przywilej polegał na tym, że byliśmy pierwszą i jedyną wtedy gazetą opozycyjną. Jednocześnie nie wiedzieliśmy jeszcze jak korzystać z licencji na opozycyjność, zwłaszcza, że SdRP byłą partią poza parlamentem i niewielu jej członków było posłami, jako dotychczasowi posłowie Klubu Parlamentarnego PZPR. Żyliśmy też z wiszącym nad nami wyrokiem śmierci, bo chciano nas uśmiercić jako formację postkomunistyczną, wyrzucono nas z budynku przy placu Starynkiewicza, w którym pracowała „Trybuna Ludu”. Gdy skończyły się nam zasoby RSW „Prasa-Książka-Ruch”, przeszliśmy na finansowanie z dotacji partii, a te nie były duże. Byliśmy uzależnieni od szefów partii, z których jedni dawali, a inni nie. Zaczął się więc powolny, krok po kroku, upadek gazety. Wrócę jeszcze do emocji pierwszych dni i tygodni po powstaniu „Trybuny”. Były ogromne, bo chcieliśmy się przebić do świadomości społecznej, zachować jak największą część czytelników „Trybuny Ludu” i jednocześnie zdobyć nowych. Pamiętam dylemat, czy wychodzić w dużym formacie, czy w modnym już wtedy formacie zmniejszonym, jak „Gazeta Wyborcza”. Na jakiś czas zwyciężył pogląd, że poważna gazeta powinna wychodzić w dużym formacie. Projekt winiety opracował dla nas za darmo zawodowy grafik, brat reżysera Feriduna Erola. Całość była przedsięwzięciem iście happeningowym. Z rzeczy zabawnych zapamiętałem uczucie typu „i smieszno i straszno”, gdy wszedłem do gabinetu opuszczonego przez ostatniego redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”, Jerzego Majkę, który jak mi się wydaje, do końca liczył, że pozostanie na stanowisku. Pamiętam na Placu Starynkiewicza, na II piętrze wnętrze jego gabinetu, pełne pamiątek w rodzaju wielkiej bryły węgla od górników czy dyplomów z wyrazami wdzięczności robotników różnych zakładów pracy dla redakcji. Na ścianie wisiał socrealistyczny obraz olejny pod tytułem „Społeczeństwo z „Trybuną Ludu” podczas pochodu 1 Maja”. I w takie postkomunistyczne realia weszła nowa ekipa, z takimi świetnymi dziennikarzami jak Darek Szymczycha, Staszek Ćwik, Piotrek Gadzinowski czy Zbysław Rykowski, dzięki czemu bardzo dobrze dawała sobie radę.
W jakich okolicznościach i jakim gronie uformowała się linia polityczna, ideowa, tematyczna „Trybuny”, jej zespół redakcyjny i grono współpracowników? Czy liderzy SdRP chcieli mieć, względnie mieli wpływ na zawartość, na przekaz gazety?
Linia polityczna gazety sprowadzała się do reakcji na rzeczywistość polityczną, którą kreował obóz „Solidarność”. To była bieżąca walka o nasze racje, o nasze życiorysy, o zdrowy rozsądek. Tak jak naszą formację polityczną określiłbym jako formację polityczną w stanie kreatywnego powstawania, tak samo było z naszą gazetą. Prezentowaliśmy przede wszystkim zdrowy rozsądek i poglądy lewicowe, choć w tamtych warunkach lewicowość jako taka nie miała większego znaczenia, liczył się opór przeciw władzy, która chciała nas wraz z całym dorobkiem PRL zdeprecjonować i zniszczyć. Bo dorobek po PRL pozostał, choć był też i ten zły bagaż, nawet ohydna część jej spuścizny. My broniliśmy tej dobrej, broniliśmy ludzi, którzy zrobili coś dobrego dla kraju, a którzy byli piętnowani i tępieni. To wywoływało furię u prominentnych ludzi „Solidarności” i u Wałęsy. Co do drugiej części pytania, to byłem członkiem władz SdRP i wiem, że na co dzień partia nie wcinała się w to, co robiliśmy, z jednym wyjątkiem, jakim był kolega Czesiek Rowiński, który bardzo dbał o to, aby partia była dobrze poinformowana o naszej pracy, a on sam był mocno stymulowany w sprawach mniejszych i większych przez „wysokie władze partyjne.” Jednak na pewno nie można powiedzieć, że gazeta jako całość była przez partię reżyserowana. Często wyrywaliśmy się do przodu przed partię, w różnych sprawach.
Jak rozwijała się sytuacja po „rozkręceniu” się gazety? „Trybuna” zaczęła działalność w innych warunkach społeczno-politycznych niż te, w których działała „Trybuna Ludu”. Tymczasem „Trybunie” przyszło działać w ramach oficjalnego już pluralizmu politycznego, pośród innych tytułów reprezentujących rozmaite opcje, środowiska i partie polityczne. Jakie to stawiało wyzwania przed gazetą?
Nasza gazeta nie miała problemu z pluralizmem, bo w Polsce nie było pluralizmu. Był wielki obóz „Solidarności” i była opozycja, czyli my. Był to więc układ bipolarny, realnie nie było systemu wielopartyjnego. Monopol prasowy obozu „Solidarności” był tworzony poprzez prywatyzację i tworzenie tytułów przejmowanych z RSW, które najpierw doprowadzano do upadłości, a następnie sprzedawano w ręce zagraniczne, n.p. włoskie. Obóz „Solidarności” był hegemonem nad całością prasy, z wyjątkiem poletka, które zajmowała „Trybuna”. My to błyskotliwie odkryliśmy i wyciągnęliśmy z tego pożytki. Rozmawiałem wtedy z pewnym wysokiej rangi dyplomatą amerykańskim nazwiskiem Terry Snell, który był jednym z ważnych organizatorów pomocy dla „Solidarności” w latach przed Okrągłym Stołem i przed upadkiem PZPR. Zapytałem go, po co mu kontrakt z marginalną gazetą i formacją, którą reprezentuję, a on popatrzył mi głęboko w oczy i powiedział: „W Polsce zawsze dobrze wychodziliśmy na kontaktach z opozycją”. Miał rację.
Czy po odejściu z funkcji czytał Pan „Trybunę” i obserwował Pan jej profil, a także jej relacje z kierownictwem najpierw SdRP, a potem SLD (wspomnę tylko konflikt między Januszem Rolickim a Leszkiem Millerem w 1997 roku, który doprowadził do dymisji redaktora naczelnego)? Jak ją Pan oceniał w kolejnych latach aż do 2009 roku?
„Trybunę” czytałem, ale sprawy biegły tak szybko, że „Trybuna” przestała interesować się mną. Niebawem, jako poseł na Sejm, zostałem rzecznikiem SLD. Tak było za kolejnych panów redaktorów naczelnych, Rolickiego, Szymczychy, Barańskiego i innych. Niespecjalnie dbali o kontakty z redaktorem-założycielem, więc uległy one ostudzeniu.
Pod koniec 2009 roku „Trybuna” została zamknięta. Czytelnicy o poglądach lewicowych stracili swoją codzienną gazetę. Pojawiły się pytania o perspektywy dla mediów lewicowych, w tym o stosunek struktur partyjnych do tej kwestii. Pytania te stawiano w sytuacji rozkręcającej się ofensywy medialnej środowisk prawicowych, które zakładały swoje pisma, portale, think tanki. One bardzo pomogły prawicy (PiS) wygrać wybory parlamentarne zarówno w 2005, 2015, jak i 2020. Jak dziś ocenia Pan sytuację i perspektywy mediów, w tym prasy lewicowej? Jak ocenia Pan „Dziennik Trybuna”, który choć z formalno-prawnego punktu widzenia nie jest bezpośrednią kontynuacją „Trybuny”, to jednak w wymiarze ideowo-politycznym taką kontynuacją jest?
SLD nigdy nie miała dobrego pomysłu na stworzenie porządnego, samofinansującego się wydawnictwa, choć wokół tej partii w latach 1993-1997 i 2001-2005 krążyło dużo pieniędzy. Myślę, że działo się tak dlatego, że partii wygodniej było trzymać gazetę na krótkiej smyczy i wymagać od niej tego, co niezbędne. Przyniosło to dużo szkody, bo niszczyło to, co zostało przez nas wyrąbane w 1990 roku, gazetę z własnym profilem, trafiającą nie do sentymentów, lecz do nowej rzeczywistości politycznej w Polsce. Ta nisza nigdy nie została wykorzystana przez partię. W czasach Leszka Millera próbowano stworzyć tygodnik pod redakcją Artura Howzana, zamiast najpierw zadbać o „Trybunę”. Dlatego gdy rozmawiamy z okazji 30 rocznicy powstania „Trybuny” dla gazety, która nazywa się „Dziennik Trybuna’, to chcę powiedzieć, że trzeba pomyśleć o tym, jak zaistnieć w internecie, by choć w ten sposób odbić się od kolejnego dna, do którego wszyscy doszliśmy, i dziennikarze i politycy lewicy, do momentu, w którym ludzie i zwolennicy lewicy mają niewiele tytułów do czytania. Pozdrawiam wszystkich czytelników „Dziennika Trybuna” w imieniu założycieli „Trybuny”, którzy jeszcze żyją i dobrze tamte czasy wspominają.
Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

O „Polsce katolickiej”

Następny

Szwedzi nie oszczędzają

Zostaw komentarz