W młodości nie byłem fanem „Trybuny Ludu”. Strasznie drętwa była, no i z góry było wiadomo, co „oni” napiszą. Poza tym wtedy to Krzyszkowiak, Szewińska, Kulej, Szurkowski i Lubański byli bohaterami naszej wyobraźni, a nie Gomułka czy Gierek.
Los jednak sprawił, że choć marzyłem o dziennikarstwie sportowym, zająłem się polityką. Potrafiła być równie pasjonująca jak pojedynek Pietrzykowskiego z Clayem, ale też jak – na tych samych igrzyskach olimpijskich – bitwa Walaska z Crookiem. To znaczy przegrywałem planowo, bo byli lepsi, ale też przegrywałem niesprawiedliwie.
Wszedłem do zespołu, kiedy był on już w zasadzie skazany na porażkę. Do dziś uważam, że czas, kiedy „Trybunę Ludu” można było jeszcze wykorzystać z pożytkiem dla lewicy, został zmarnowany. Nie jestem w stanie z pęsetą w ręku oddzielić przyczyn obiektywnych od subiektywnych, ale mam poczucie, że „Trybunę Ludu” odpuszczono sobie, po prostu. Otrzepano się niej ostentacyjnie, nawet z niejakim obrzydzeniem. Tymczasem rynek wolnej prasy w państwie demokratycznym był w powijakach. Raczkował bardzo dzielnie, ale to nie był jeszcze galop. Wyścig po czytelnika dopiero się zaczynał. Jeszcze był czas, żeby samemu się włączyć i to wcale nie z perspektywą klęski. Jednak właśnie wtedy, kierownicy „Trybuny Ludu” zostali w dołkach startowych. Nie rozstrzygnę – czy tak chcieli, czy trzymano może ich za uzdę, w każdym razie, gdy najjaśniejsza gwiazda prasy lat 90-tych, „Gazeta Wyborcza” rozkręcała się z miesiąc na miesiąc, „Trybuna Ludu” drobiła w miejscu. Nie przyciągała młodych dziennikarzy o lewicowych przekonaniach, nie potrafiła otworzyć okien w pokojach redakcyjnych, żeby wpuścić świeże powietrze, była po staremu drętwa, bojaźliwa, obrzędowo-rytualna, no i skupiała się na „pożegnaniu z ludem” – zgodnie z hasłem ostatniej redakcyjnej wódki w „Trybunie Ludu”. Jakby w ogóle odrzucenie trybuno-ludowej przeszłości było możliwe! Niemniej z woli politycznej i zamysłu swych kierowników stała się po prostu „Trybuną”. Jaką? Nie mnie oceniać. Wiem jedno – to nie po „Trybunę” w pierwszej kolejności wyciągały się ręce w siedzibach PZPR, a wkrótce SdRP. „Trybunę” odkładano „na potem”, dzień zaczynano od „Wyborczej” – co napisali? Czy o nas? Czy o mnie?…
Nikt nie protestował, gdy „Wyborczą” wspomagano rządowymi zamówieniami, (po 1993 roku zamówieniami rządu lewicowego), ale za to „Wyborcza” pierwsza darła się wniebogłosy, gdy jakaś państwowy obstalunek ogłoszeniowy, czy reklamowy pojawiał się W „Trybunie”. Wrzask o „sponsorowaniu” przez „komunę” z państwowych pieniędzy „post-komunistycznej” prasy rozbrzmiewał w całym kraju. Wszyscy lewicowi „święci” natychmiast bili się w piersi i obiecywali, że to się nie powtórzy. W efekcie „Trybuna” zaczęła przedrukowywać artykuły z „Wyborczej”… Po co komu podróbka, skoro mógł mieć oryginał? „Trybuna” dziarsko zajęła miejsce na równi pochyłej.
Moje pierwsze spotkanie z właścicielem „Trybuny”, było dosyć charakterystyczne. Właściciel rezydował jeszcze galantnie – w wieżowcu „Universalu”. Przetrzymał mnie w pokoju „oczekiwań”, że niby taki zajęty. Po dobrych kilkunastu minutach zostałem dopuszczony przed oblicze. Gabinet wypełnił zapach cygar i pustka. Oczywiście nikogo przede mną nie było. Rozmowa była zdawkowa, praktycznie bez znaczenia. Podobno w okolicznościach politycznie skomplikowanych, kupił prawo do tytułu, co dawało mu poczucie bycia polskim Murdochem. Tymczasem, jako biznesmen mógłby za Agorą wodę nosić i to w dużej odległości. Agora wykorzystała wszelkie możliwości biznesowe, prawne i towarzyskie, żeby rosnąć w siłę, on nie wykorzystał żadnej, zresztą chyba żadnej tak naprawdę nie miał. Jego biznes był jak jego gabinet – bardziej udawany niż prawdziwy. Zresztą późniejszy proces w sprawie FOZZ, wyrok, ucieczka do USA, handel – jeśli dobrze pamiętam doniesienia telewizyjne – akcesoriami żelaznymi, gwoździami itp. lokowały go raczej w kategorii sklepikarza niż biznesmena.
Podobnie podchodził do gazety. Tak sobie pa latach myślę, że część kłopotów finansowych pisma w nim ma swe źródło. Nikt poważny bowiem nie chciał mieć z nim jakichkolwiek związków, co oczywiście z góry przekreślało wszelkie kalkulacje kapitałowe. Ktoś, kto chciałby zrobić interes z „Trybuną” musiał mieć świadomość, że być może jego pieniądze spożytkowane zostałyby na gazetę, ale przecież niekoniecznie. Właściciel zawsze mógł mieć jakiś inny pomysł. Zwłaszcza, że wcale nie zamierzał być udziałowcem mniejszościowym. Ta sytuacja skutecznie wiązała ręce wszystkim, którzy byliby skłonni nie przeznaczać jeszcze „Trybuny” na straty.
Także Leszkowi Millerowi, jedynemu liczącemu się politykowi lewicy, który rozumiał, jak ważna jest prasa – nie tyle czysto partyjna, co w stosunku do lewicy przynajmniej obiektywna. Pomagał, jak mógł, niestety mógł coraz mniej. Lewica była wtedy bita z każdej strony, ciosy padały nawet z własnych szeregów. Bywało, że i z łamów „Trybuny”, gdyż zdarzali się tacy naczelni, którzy nie chcieli odstępować na krok z pierwszego szeregu „nowych patriotów”, „demokratów” i liberałów”, podających ton całej prasie. Miller był w swej postawie osamotniony, a nawet odbijał się od muru niechęci, bo pomaganie „Leszkowi”, drażniło „Olka”.
Tak więc, nawet, jeśli od czasu do czasu pojawiał się pomysł, żeby pomóc gazecie wzbić się na wyższy poziom, to na ogół na przeszkodzie stawała polityka i zawsze ciągły brak pieniędzy. Jeśli chodzi o finanse, Sojusz przeczołgany przez komisje, prokuratury, sądy i wielokrotnie spostponowany w prasie, był ortodoksyjnie ostrożny. Gdy czytam, ile pieniędzy w formie reklam, zamówień rządowych, ogłoszeń, dostawali ci, z którymi „Trybuna” próbowała konkurować, to uśmiecham się z politowaniem nad sobą.
Np. z raportu przedstawionego przez zespół parlamentarny wynika, że w latach 2008-2012 rząd Donalda Tuska wydał na reklamę, ogłoszenia i marketing niemal 125 milionów zł. Najwięcej z tego tortu (51,6 proc.) popłynęło do „GW”…
Przypominam sobie, że gdy nastał rząd AWS/PO Totalizator Sportowy lokował u nas maleńką reklamę tzw. kumulacji. Za każdy razem było to 3 tys. złotych. Nie trwało dłużej niż tydzień, jak po zaprzysiężeniu rządu Buzka tę reklamę nam zabrano i jednocześnie wycofano „Trybunę” z pokładów samolotów PLL LOT…
Dziś, kiedy do władzy dorwali się ludzie Kaczyńskiego, puściły wszelkie hamulce. Dziś się bierze ładowarką – na „gale”, na „swoje” tygodniki, „swoje” fundacje, na telewizję… Detalicznie, w siatkach, wynosi się pieniądze tylko z CBA… Jeśli chodzi o robienie medialnych interesów, lewica z tamtych czasów, to były cienkie Bolki… Ale może to i dobrze – przynajmniej śpię spokojnie.
Gdy jednak starzy działacze, a także długoletni Czytelnicy „Trybuny” pytają, dlaczego jest tak biednie, mówię: winy należy przede wszystkim szukać u siebie. I nie chodzi bynajmniej wyłącznie o kierownictwo lewicy, które na początku lat 90. nie rozpoznało znaków czasu i popełniło grzech zaniechania. Chodzi o Czytelników właśnie. Przecież najprostszą pomocą dla gazety, taką, która jest w zasięgu ręki, jest jej kupowanie. SLD zawsze miał rozbudowane struktury w terenie – wystarczyło zaprenumerować odpowiednią ilość, założyć klub czytelniczy, promować „Trybunę” na zebraniach, kupować „dla zasady”, żeby wspomóc swoją prasę… Nigdy nie udało się to na większą skalę. SLD-owskie masy nigdy nie czuły takiej potrzeby. Wydawano tysiące pism ulotnych, gazetek lokalnych, poselskich – gdyby to wszystko zebrać do kupy, byłaby niezła sumka. Niestety. Wydawanie zaś gazety bez pieniędzy jest jak jazda po roztopionym torze saneczkowym – wysiłek duży, przyjemność taka sobie, no i w każdej chwili można upaść na twarz i nieźle się poharatać.
A jednak z „Trybuną” wiążą mnie wyłącznie dobre wspomnienia. To niewiarygodne, że tak niewielu potrafiło zrobić tak wiele. Przełamaliśmy swoisty ostracyzm, bywaliśmy cytowani w największych mediach elektronicznych, toczono z nami zaciekłe spory. Jako pierwsi w Polsce napisaliśmy, że „afera Rywina”, pachnie lipą. Po latach, kiedy zostały z niej wióry, jej sprawcy najchętniej zapomnieliby o niej w ogóle. Włodek Czarzasty, lider, których przełamał zły czas, wprowadził SLD na powrót na Wiejską i został wicemarszałkiem Sejmu, jest codziennym wyrzutem sumienia macherów, którzy wtedy z tego piasku bicz na lewicę ukręcili. Dziwicie się, nie raz, że jest obcesowy w stosunku do „bohaterów”, którzy na takich kłamstwach jak „afera Rywina” wdrapali się do władzy? Ja się nie dziwię. On i tak jest wyjątkowo spokojny, że po tym, jak w jego własnym domu rzucili go na podłogę i przyłożyli lufę głowy z uprzejmym: „tylko się kurwa podnieś, to ci łeb rozwalę”, może spokojnie siedzieć w tym samym Sejmie co Ziobro i reszta.
Co zostało z innych oskarżeń pod adresem SLD? Niegdyś sprawy „głośne”, „niebywałe”, „oburzające” dawno umorzono, oddalono w sądach lub po prostu zasypano niepamięcią. Na sprawiedliwość czeka jeszcze Zbyszek Sobotka, którego też broniliśmy do końca. Mam nadzieję, że się doczeka.
Redaktorem naczelnym „Trybuny” byłem trzy razy. Za każdym razem apelowano do mojego poczucia solidarności, do mojej lojalności, koleżeńskości, do mojej pasji, żebym przyjął tę robotę. Za każdym razem dałem się „wziąć pod włos” i przystawałem na proponowane warunki – nota bene coraz marniejsze finansowo. Lubiłem tę robotę. Wszystkich redaktorów „Trybuny” szczerze podziwiam. Znają swoje rzemiosło, choć prawdę mówiąc wątpię, czy kiedykolwiek dana im będzie należna satysfakcja. Co najwyżej będą mogli spokojnie stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie – zrobiłem, co mogłem.
Jako redaktor i jako człowiek, mam satysfakcję, że również starzy dziennikarze, ci z dawnej „Trybuny Ludu” traktują mnie jak swojego kolegę. Życie ich przemieliło, zdrowie już szwankuje, albo nawet bardzo szwankuje, ale spotykają się co roku na małej wódce i dużej pogawędce. Gdy zaczynali te spotkania było ich 200. Na ostatnie przyszło trzydzieścioro kilkoro. Od jakiegoś czasu zapraszają mnie co roku… A przecież nie muszą. Niewielu z nich wytrwało w zawodzie do dnia, kiedy przyszedłem do redakcji jako naczelny. Z większością nigdy bezpośrednio nie pracowałem. Zawsze jednak jestem. W końcu jakże wielu, z którymi pracowałem, dziś już nigdzie mnie nie zaprasza…