8 listopada 2024

loader

Znaki

Nadchodzi noc, wieś coniedzielnym zwyczajem popije jeszcze wódeczki, zanim trafi między ciepłe piernaty, natomiast z wielkomiejskich kin wylewają się właśnie tłumy widzów, rozochoconych obejrzanym co dopiero filmem „Kler”.

 

Gdy tłumy dotrą do domów i „odpalą kompa” dowiedzą się na dodatek i tego, że poszukiwanym od lat „kretem” w Watykanie okazał się nie kto inny, a arcybiskup Głódź, który wprawdzie był – być może – nieświadomym współpracownikiem SB, ale jednak…
Słowem, po latach pokonkordatowych szaleństw (rezydencje, mercedesy, wykwintne jadło, 13 ha w prezencie dla każdej parafii, zwrot pałaców, kamienic, szpitali, typowanie wojewodów, prezydentów, dyrektorów, prezesów w zaciszu biskupich gabinetów) na polskie sługi winnicy Pańskiej – niczym meteory – spadają, zasłużone w znacznej mierze, kije-samobije. Po ujawnionych listach z nazwiskami księży, pełniących – obok posługi kapłańskiej – mało chwalebne funkcje TW SB, nadszedł czas na kwestie jeszcze bardziej obrzydliwe, czyli – seksualne wykorzystywanie dzieci.
Mogłabym mieć nieco satysfakcji – w latach 90-tych, gdy publiczne podważanie „kierowniczej roli” biskupów, proboszczów, wikarych skazywało dziennikarza na społeczną izolację i infamię, o wyżej opisanych kwestiach zdarzyło mi się pisać wiele razy. A okazji było aż nadto. Nigdy nie zapomnę samobójczyni z małej wsi po-PGR-owskiej z okolic Wschowy, Zofii Piszczyk, której miejscowy proboszcz odmówił pogrzebu. Odmówił nie przez to, że samobójstwo – w tym przypadku z głodu – jest czynem przez Kościół katolicki potępianym, ale przez to, że sąsiedzi wcale od zmarłej nie bogatsi, nie zdołali zebrać wystarczającej ilości pieniędzy, aby pogrzeb opłacić. A pieniądze proboszczowi były potrzebne, gdyż właśnie nabył… kilkuletniego mercedesa w kolorze jasnego miodu, co to pięknie się prezentował przed świeżo odnowioną plebanią, w słońcu, pod rozłożystą akacją…
Ileż tego było…
A ten miły wieczór w Pałacu Biskupim w Poznaniu, gdy abp Stroba goszcząc komendantów policji, szczypnął pieszczotliwie jednego w policzek, a drugiego pociągnął za ucho…
Ucho, tym razem już symboliczne, nieustannie nadwerężane, urwało się i dzban… Wiadomo.
Pytanie tylko: Co dalej? Nie z jakimś np. ks. Stryczkiem (nomen omen), a z tym, co pomagało wielu żłobić drogę, po której – wolniej lub szybciej – posuwali się od narodzin do śmierci? Co formowało ich sumienia, porządkowało życie osobiste, rodzinne, pozwalało przetrwać chwile najcięższe?
Z wiarą, z życiem religijnym, z chrześcijaństwem, w chwili, gdy instytucja, mająca je umacniać, na swe własne życzenie doznała tak potężnego wstrząsu?
1. Z dzieciństwa zachowałam trzy skromne przedmioty. Krzyż harcerski, pudełeczko po komunijnym różańcu i książeczkę do nabożeństwa. W tej ostatniej śmieszą mnie ślady użycia gumki do mazania i ołówka, którym pilnie podkreślałam grzechy, co to należało je wyznać księdzu na spowiedzi (z biegiem lat, ołówek wędrował ku charakterystycznym dla wieku przykazaniom). Gdzieś w głębi przetrwały jednak nazwy grzechów głównych, nigdy nie zamazała się też w pamięci treść 10 przykazań.
Podobnie jak nigdy nie wygasł ani zachwyt dla pięknie brzmiących kościelnych organów, łacińskich modlitw, woni kadzideł, śpiewu gregoriańskiego, potęgi chóralnych zmagań, ani wiara, już nie tyle w życie pozagrobowe i sąd ostateczny, co w istnienie łagodnych aniołów stróżujących, dobroć Matki Bożej czy św. Franciszka… I ilekroć ozwie się w jakimś znanym czy mało znanym mi człowieku zwykła dobroć albo choćby życzliwość, zawsze słyszę i widzę w tym dotknięcie Absolutu. Tak już mam. Ja – dawniej dziennikarz, piszący z pozycji antyklerykalnych.
2. Co będzie potem, po tej burzy, jaka przetoczy się przez Polskę wielkomiejską (na wsi, co drugi głośno już gada, że nie da na tacę… Resztę zdania pominę). No, coś będzie. I nie będzie to dobre, jak się dzisiaj można by spodziewać. A były przecież „znaki”…
3. W pobliskiej wiosce jest śliczny, poniemiecki kościółek wzniesiony na wzgórzu, tuż nad zawsze zielonym stawem. Nieopodal mieszka bogobojna rodzina B. Wierzący, praktykujący, żyjący wedle przykazań. Dziadkowie dobijają 90-tki, ich synowie i córki (liczna gromadka) – 60-tki, wnukowie (tych już trudno zliczyć) są w sile wieku, zatem rodzą się z nich jeszcze liczniejsze prawnuczęta. Ręce dziadka – jak splecione powrozy, ręce babki – jak kosteczki okryte siateczką zmarszczek. Gdy rodzina raz do roku stanie do fotografii, przedstawia się jak wielka korona drzewa, pełna świeżych pączków i liści, mocno oplatająca silny pień, co wrósł w ziemię dwoma mocnymi korzeniami.
Babka dba o miejscowy„kościółek”, sprząta, omiata, czyści liturgiczne sprzęty. I stara się nie dostrzegać młodego wikarego, jak ten drogim autem, w cywilu (dżinsy, modne skórzane buty i koszula, najnowszy trend) zajeżdża z nową jakąś panną, co zakonną siostrą z całą pewnością nie jest. Babka przeżyła też i taki moment, gdy jakiś dawny proboszcz sprzedał śliczną plebanię, zanurzoną w gąszczu piwonii i wysokich słoneczników, bo mu niepotrzebną była. Nowymi nabywcami okazali się… zielonoświątkowcy.
Z babką B-ową poszłyśmy kiedyś obejrzeć stare, od lat milczące organy. Ktoś powrzucał między drewniane piszczałki stare chorągwie, zatem zabrałyśmy je stamtąd, piszczałki ustawiłyśmy tak jak winny stać i po godzinie odkurzania, zdejmowania pajęczyn, udało się z nich wydobyć kilka prostych melodii. I wtedy Babka B-owa rozmarzyła się – przy dźwięku tych organów brała ślub, chrzciła kolejnych synów i córki, chowała swych rodziców i braci. Ileż by dała, aby stare, skromne, wiejskie organy znów wydały głos…
Jak się zorientowałam, było to bardzo kosztowne marzenie. I, aby nie rozwiać tych nierealnych projektów, nie pojechałam tam więcej.
Ale zanim wyjechałam, późnym popołudniem Babka B-owa zaprowadziła mnie do małej skrytki, pod chórem. Leżały tam pudła ze świecami, lichtarze, alby, komże, stare śpiewniki w czarnej oprawie.
Zaś na samym dole, na płóciennych noszach spoczywała gipsowa figura Chrystusa naturalnej wielkości. Raz do roku, na Wielkanoc, z wielkim trudem wydobywano ją z niszy i przenoszono do kościoła.
Widocznie nie czyniono jednak tego z należytą ostrożnością, bo figura w czasie przenosin doznała wielu zniszczeń. Odłamany kawałek palca, zagubiony fragment ucha, poorana szata, uszkodzony oczodół.
Długo stałam i patrzyłam.
I wreszcie przyszło mi na myśl, że coś bardzo ważnego dla wielu – jakoś tak, niepostrzeżenie, z winy i zaniedbania kustoszy dziedzictwa – przeminęło.
A nawet – skończyło się.
I że – tego jednak żal.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Smutna monachomachia naszych czasów

Następny

Lewica nie zniknęła

Zostaw komentarz