Szefowie klubów żużlowych coraz głośniej mówią, że z powodu epidemii koronawirusa nie będą w stanie płacić zawodnikom tyle, ile mają zagwarantowane w kontraktach na ten sezon. I żądają obniżki o 30 procent.
Wątpliwe by żużlowcy dobrowolnie zgodzili się na tak znaczne cięcia w wynagrodzeniach, stąd sugestia szefów klubów, żeby odgórnie takie rozwiązanie narzucił PZMot i władze PGE Ekstraligi. Jeśli zawodnicy nie pójdą na kompromis, to połowa klubów upadnie i polski speedway czeka wieloletni regres. Tak przynajmniej wieszczą żużlowi eksperci. Na razie z p[owodu epidemii koronawirusa odwoływane są jedynie mecze sparingowe i treningów, ale GKSŻ przełożyła już pierwszą kolejkę ligową. Zawodnicy reagują różnie. Jedni dostosowują się do sytuacji i nawet za pośrednictwem mediów społecznościowych apelują do kibiców, by stosowali się do zaleceń ministra zdrowia, ale są i tacy, którzy już liczą swoje finansowe straty i wprost mówią, że to nie ich problem, bo liga powinna wystartować w kwietniu, oni są gotowi jeździć, więc kluby mają im płacić pełną stawkę.
Takie podejście na dłuższą metę doprowadzi do napięć w środowisku, szkodliwych w momencie, gdy wspólny interes wymaga współdziałania i czasem nawet pójścia na niewygodne kompromisy. Znawcy żużlowych realiów zwracają uwagę oczywisty fakt, że umowy sponsorskie były zawierane jeszcze przed wybuchem pandemii, w zupełnie innych warunkach ekonomicznych. Wiele branż już teraz odczuwa skutki koronawirusa, więc jeśli ze sponsorów stanie przed wyborem – zwalniać pracowników czy wycofać się ze sponsoringu sportowego, raczej na pewno wybierze to drugie rozwiązanie.
Zawodnicy nie mogą oczekiwać, że kluby cały ciężar nieuchronnego finansowego kryzysu wezmą na swoje barki. Przecież nawet po obniżce wynagrodzeń nie zaczną dokładać do interesu. Po prostu mniej zarobią, ale i tak będą w znacznie lepszej sytuacji, niż większość obywateli naszego państwa.