We współczesnej historii polskiego sportu rok 2020 zapisze się jako początek dwóch wielkich bitew prawnych – piłkarza Roberta Lewandowskiego z jego byłym agentem Cezarym Kucharskim oraz tenisistki Igi Świątek z agencją Warsaw Sports Group. W obu przypadkach spór dotyczy wielomilionowych roszczeń wobec sportowców ze strony byłych menedżerów.
Obie sprawy znacznie się od siebie różnią, także kwotami o jakie toczy się gra (Kucharski żąda od Lewandowskiego blisko 40 mln złotych, a WSG od Świątek „tylko” ok. dwóch milionów), ale w jednym aspekcie są bardzo podobne. Dzisiejsze kłopoty największych obecnie sportowych gwiazd w Polsce mają to samo źródło – w niekorzystnych dla nich umowach jakie zawarli na początku karier ze swoimi menedżerami.
W przypadku Lewandowskiego mamy do czynienia z modelowym przykładem uzależnienia piłkarza przez agenta, dość powszechnie stosowany w futbolu, nie tylko w Polsce. Dla jasności, takie praktyki stosowane są też wobec sportowców uprawiających też inne dyscypliny sportu. Początkujący zawodnik w wieku 18-20 lat nie zna wszystkich niuansów futbolowego biznesu, także czyhających w nim pułapek, chce przede wszystkim grać i zarabiać pieniądze.
Ponieważ na tym etapie kariery nie oferuje się im wielkich kwot, nawet wymuszona przez agenta 30-procentowa prowizja od zarobków nie budzi oporów, bo jak się wcześniej nic nie zarabiało, to 70 procent pieniędzy z załatwionego przez menedżera kontraktu wydaje się uczciwą proporcją. Także sprzedaż prawa do swojego wizerunku agentowi za 14 tys. euro nie wydaje się złym interesem, gdy się jest anonimowym jeszcze graczem bez widoków na jakiś kontrakt reklamowy.
Lewandowskiemu mogła się wtedy zaświecić lampka ostrzegawcza, bo Kucharski w podsuniętej mu umowie zagwarantował sobie te prawa aż do 2045 roku, ale nie zaświeciła. Pewnie dlatego, że wtedy w ich tandemie numerem 1 był Kucharski, były reprezentant Polski, uczestnik mistrzostw świata, wieloletni gracz Legii Warszawa, obyty też trochę z europejskim futbolem dzięki kilku epizodom w zachodnich klubach. W podstawowych kwestiach ich ówczesne relacje nie odbiegały od relacji obowiązujących w tej branży, które w największym uproszeniu zazwyczaj na początku współpracy są zwykłym układem przełożony – podwładny, jeden rządzi, drugi wykonuje. Ale wspomniany zakup praw do wizerunku na prawie pół wieku to było cyniczne zagranie i ewidentne nadużycie zaufania, jakim obdarzał go wtedy Lewandowski. Gdy przeszedł z Lecha Poznań do Borussii Dortmund i zaczął robić furorę w Bundeslidze, sponsorzy i sami zaczęli się do niego ustawiać w kolejce, wtedy też dotarło do niego, jaki popełnił błąd.
Dobry haczyk to podstawa
Odzyskał kontrolę na swoimi prawami zakładając z Kucharskim spółkę RL9 Management, do której menedżer wniósł aportem… prawa do wizerunku kupione od piłkarza sześć lat wcześniej za 14 tys. euro, lecz teraz już wycenione przez Kucharskiego na kwotę 3,5 mln złotych. Rosnąca wartość marketingowa Lewandowskiego przyciągała coraz to hojniejszych sponsorów, ale wobec rosnących z tego tytułu w kolejnych latach przychodów piłkarz starał jak najmniej wykorzystywać tę spółkę w swojej aktywności marketingowej i robił to na prywatny rachunek. I o to właśnie 11 września 2020 roku Kucharski złożył przeciwko niemu pozew w sądzie, domagając się zapłaty 39 mln złotych za utracone jego zdaniem przez takie działania dochody w spółce RL Management.
Mając taki mocny haczyk na klienta nie dziwi, że Kucharski utrzymał się w roli jego agenta „Lewego” przez prawie dekadę, bo zdaje się dopiero w połowie 2018 roku piłkarz zdobył się w końcu na odwagę, by całkowicie zakończyć z nim współpracę. I chyba nie miał złudzeń, że rozstaną się jak dżentelmeni życząc sobie powodzenia na dalszej drodze życia, chociaż Kucharski nie odchodził z pustymi rękami – przez tę dekadę zarobił dzięki Lewandowskiemu więcej niż sam zarobił jako piłkarz przez całą długą karierę. Uważał jednak, że należy mu się znacznie więcej, na co piłkarz godzić się nie miał zamiaru. I pewnie dlatego nagrywał wszystkie rozmowy, a padają podczas nich kwoty astronomiczne dla przeciętnych zjadaczy chleba. Reprezentujący go w tej sprawie mecenas Tomasz Siemiątkowski złożył zawiadomienia do prokuratury o szantażu ze strony byłego menedżera, co doprowadziło do zatrzymania Kucharskiego 27 października i postawienia mu „zarzutu kierowania gróźb karalnych wobec Lewandowskiego i próbę wymuszenia 20 milionów euro w zamian za milczenie o rzekomych oszustwach podatkowych Roberta i Anny Lewandowskich”.
Niedawno doszło do pierwszego spotkania stron na sali sądowej, bowiem Kucharski złożył zażalenie na nałożone na niego sankcje. Rozprawa odbyła się przy drzwiach zamkniętych, ale z tego co wiadomo, sąd rejonowy dla Warszawy Śródmieścia złagodził sankcje nałożone na Kucharskiego – uchylił dozór policyjny, zniósł zakaz opuszczania kraju, zmniejszył poręczenie majątkowe z ponad 4 mln złotych do pół miliona złotych, lecz nie rozsądził czy doszło do gróźb karalnych ze strony Kucharskiego wobec byłego klienta. Ale to było dopiero pierwsze sądowe starcie w tym konflikcie, który prawdopodobnie będzie się toczył długo, bo Kucharski w swoim może i mającym biznesowe czy prawne uzasadnienie postępowaniu nie widzi nic niestosownego i nieetycznego.
Właściciele agencji Warsaw Sports Group dokładnie tak samo podchodzą do sporu z Igą Świątek, a właściwie z jej ojcem, Tomaszem Świątkiem, bo to on w imieniu niepełnoletniej wówczas córki podpisał cztery lata temu kontrakt sponsorski z WSG, który przed rokiem, zanim Iga osiągnęła pełnoletność, jako jej pełnomocnik prawny jednostronnie wypowiedział.
Rozstanie nie odbyło się polubownie i sprawa wylądowała w sądzie, a spór zaognił się jeszcze po wygraniu przez tenisistkę tegorocznego wielkoszlemowego French Open. Świątek zarobiła w Paryżu 1,7 miliona euro, zatem WSG uznała, że była podopieczna ma teraz dość środków na koncie, żeby oddać jej z procentem wszystkie zainwestowane w nią pieniądze. Do mediów wyciekła nawet żądana przez agencję kwota – dwa miliony złotych. Tomasz Świątek publicznie ogłosił, że jest to suma wzięta z sufitu i wobec tego on też w imieniu córki skierował sprawę do sądu. Rodzina pierwszej polskiej mistrzyni turnieju Wielkiego Szlema jest gotowa rozliczyć się z WSG, ale z rzeczywistych kosztów poniesionych przez agencję, udokumentowanych wiarygodnymi rachunkami.
Niedawno doszło do ugodowego spotkania przedstawicieli obu stron, ale nie przyniosło ono przełomu. „Zarząd WSG nie przedstawił żadnych akceptowalnych i udokumentowanych propozycji. Wbrew powielanym błędnym sugestiom, WSG nie przysługuje żadne zadośćuczynienie, a tylko i wyłącznie zwrot kosztów poniesionych przez agencję na rozwój sportowy tenisistki, do których nieprawidłowo zaliczane są dodatkowe, wątpliwe wydatki, niemające najmniejszego związku z rozwojem Igi Świątek. Kosztów tych WSG nie jest ani w stanie wykazać, ani racjonalnie uzasadnić” – podkreślił w oświadczeniu reprezentujący tenisistkę mecenas Jarosław Chałas. W dalszej jego części czytamy: „Z tytułu rozpowszechniania nieuprawnionych i nieprawdziwych informacji, których bezpośrednim skutkiem była utrata kontraktu reklamowego na przeszło dwa miliony złotych. Agencja WSG, w opinii mojej klientki, nie wywiązywała się w rażący sposób ze swoich umownych zobowiązań, w tym między innymi nie pozyskała ani jednego sponsora czy reklamodawcy podczas trzech lat trwania kontraktu.
Mimo swych wcześniejszych zapewnień formułowanych przed podpisaniem umowy”. Sąd na rozprawie z 13 października wydał postanowienie zabezpieczające, zgodnie z którym zakazał WSG rozpowszechniania nieprawdziwych informacji i składania podmiotom trzecim oświadczeń informujących o obowiązywaniu umowy oraz wyłączności fundacji do reprezentowania interesów tenisistki. Mecenas Chałas zapewnił też, że na konto WSG trafiła już pewna kwota stanowiąca zwrot udokumentowanych wydatków poniesionych na rozwój Igi Świątek.
Mówią, że nie są krwiopijcami
Zdecydowanie inaczej do sprawy podchodzi prezes Warsaw Sports Group Artur Bochenek. „Oni chcą zwrócić jedynie udokumentowane wydatki, które według ich oceny były zasadne i faktycznie przysłużyły się do rozwoju kariery Igi. Jest to błąd w rozumowaniu. Idea nie jest taka, by przez kilka lat finansować początkującego zawodnika aż dojdzie do wysokiego poziomu i odzyskać tylko dokładnie poniesione koszty. Umowa była tak skonstruowana, że w przypadku niepowodzenia w karierze, bez znaczenia na powód, zawodniczka nie musiałaby zwracać nam jakichkolwiek wydatków, ani złotówki. Ale jeśli jej się uda, to wtedy dochodzi jeszcze suma będąca zwrotem poniesionego ryzyka oraz wysiłku pracujących na to osób. Był to określony procent z premii turniejowych i kontraktów marketingowych. To całkowicie naturalny zapis w takich umowach” – zapewnia prezes Warsaw Sports Group. I dodaje: „Trzeba spojrzeć na tę sprawę obiektywnie – nie ma takich osób na świecie, które będą bezinteresownie dawać po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, nie chcąc nic w zamian. Mogą to chyba tylko robić instytucje państwowe, choć też nie do końca”.
Agencja WSG na pierwszym etapie kariery Świątek zrobiła dużo dobrego. Niemal nikt nie ma co do tego wątpliwości. Zresztą nie tylko Iga zawdzięcza WSG sporo. Wystarczy wspomnieć m.in. byłego boksera Andrzeja Fonfarę, panczenistę Artura Nogala, wioślarkę Weronikę Deresz, agencja współpracuje też z tenisistami – oprócz Świątek z Paulą Kanią czy Kacprem Żukiem. „Inwestowaliśmy w Igę przez lata ogromne pieniądze. Nie chcemy zadośćuczynienia, ale pokrycia kosztów inwestycji i pracy, jaką wykonaliśmy. Podjęliśmy przecież ogromne ryzyko i odpowiedzialność przed sądem. W pełni zarządzaliśmy karierą, zadbaliśmy o wszystko. Nie jesteśmy krwiopijcami, jak twierdzi druga strona” – przekonuje prezes Bochenek. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że WSG w owej zerwanej przez ojca tenisistki umowie miała zapisane 50 procent przychodów z umów sponsorskich i 20 procent z nagród turniejowych.
Jeśli faktycznie w grę wchodzą takie kwoty, to były to warunki wręcz lichwiarskie. Na takie na pewno łatwiej namówić zawodniczkę czy zawodnika na początku sportowej kariery, gdy jeszcze nie zarabiają milionów. Bez względu na to, jak zakończą się te prawne potyczki, perypetie Lewandowskiego i Świątek powinny chociaż stać się przestrogą dla zaczynających dopiero wielkie kariery polskich sportowców.