3 grudnia 2024

loader

Ameryka doi resztę świata i ma pretensję, że to ona jest dojona. Dlaczego kupujemy tę gadkę?

06.07.2017 Warszawa Wizyta prezydenta USA Donalda Trumpa w Polsce Sesja transatlantycka Szczytu Trojmorza z udzialem prezydenta USA w Zamku Krolewskim N/z Donald Trump, Andrzej Duda fot.Witold Rozbicki

Amerykanie powtarzają za Trumpem, że są największymi przegranymi globalizacji. I że reszta świata wciąż ich wykorzystuje. Tymczasem to nie światowe zasady handlu są dla USA niesprawiedliwe, niesprawiedliwy jest porządek gospodarczy, który USA ustanowiły u siebie.

 

Odkąd Donald Trump został amerykańskim prezydentem, USA mają ciągłe pretensje do świata. Międzynarodowe reguły handlu mają być dla Stanów wyjątkowo niekorzystne, przez co ubożeje amerykańska klasa pracująca, a tamtejsza klasa średnia staje się coraz węższa. Zyskują zaś Chińczycy i Niemcy, sprzedając Amerykanom swoje produkty na potęgę. Kiedy słucha się przekazu sączącego się z Waszyngtonu od półtora roku, można dojść do wniosku, że USA, czyli globalne mocarstwo i jedno z najbogatszych państw na Ziemi, to w rzeczywistości największy poszkodowany globalnego porządku gospodarczego. Nie są poszkodowane państwa Afryki, których bogactwa naturalne brutalnie eksploatują zachodnie koncerny, nie są poszkodowani pracownicy z Azji Południowo-Wschodniej, którzy za grosze szyją tanie ubrania, by młodzi Amerykanie mogli sobie co tydzień kupować nowy ciuch, ani państwa rozwijające się, które w wyniku nagłych odpływów kapitału co chwilę gdzieś na świecie wpadają w kryzys finansowy. Nie, tym największym przegranym globalizacji tak naprawdę są Stany Zjednoczone.

 

USA narzuciły innym ten system

Jest to tym zabawniejsze, że to przecież USA dominowały podczas tworzenia powojennego ładu na świecie. Najpierw przyczyniły się do stworzenia systemu Breton Woods, który z grubsza polegał na tym, że dolar był wymienialny na złoto, a pozostałe waluty na dolara według stałego kursu wymiany. USA zapewniły więc dolarowi kluczową rolę w zachodniej gospodarce. Gdy Breton Woods przestało być dla USA korzystne, a utrzymanie parytetu złota stało się niewygodne, jednostronnie wystąpiły z niego, zawieszając wymienialność dolara na złoto. Mimo to dolar do dziś utrzymał swoją pozycję światowej waluty rezerwowej, co pozwala Stanom Zjednoczonym bardzo tanio się zadłużać – o wiele taniej niż krajom o podobnej skali zadłużenia w stosunku do PKB. USA zapewniły sobie także większość głosów w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, który w okresie powojennym miał kluczowe znaczenie dla szerzenia gospodarczego Pax Americana i wymuszał na państwach rozwijających się przyjmowanie zasad gospodarczych zawartych w konsensusie waszyngtońskim (w zamian za kredyty). Stany Zjednoczone miały też istotne zdanie przy tworzeniu Światowej Organizacji Handlu i finalizacji rund negocjacji, które regulowały kolejne obszary światowego handlu. USA utrzymują też na swoim terytorium kilka rajów podatkowych, z których najsłynniejszy jest stan Delaware. Nie mówiąc już o tym, że jako globalne mocarstwo morskie kontrolują one najważniejsze szlaki handlowe na Atlantyku i Pacyfiku. Tak więc jeśli globalny ład gospodarczy jest niesprawiedliwy dla USA, to mogą mieć one pretensje tylko do siebie, bo to one go tworzyły. Problem w tym, że światowe zasady handlu wcale nie są dla USA niesprawiedliwe – niesprawiedliwy jest za to porządek gospodarczy, który USA ustanowiły u siebie w kraju.

 

Skąd tyle biedy w USA?

Wystarczy rzut oka na podstawowy wskaźnik makroekonomiczny, który pokazuje poziom zamożności kraju, czyli PKB na mieszkańca (z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej), by przekonać się, że światowy porządek gospodarczy jest dla USA raczej łaskawy. W 2017 roku PKB wyniósł prawie 60 tys. dol. i był zdecydowanie wyższy od tego we wszystkich dużych krajach Zachodu. W Niemczech PKB na głowę wyniósł 51 tys. dol., w Szwecji – 50 tys. dol., w Kanadzie – 47 tys. dol., w Japonii – 43 tys. dol. Te różnice są jeszcze bardziej widoczne, jeśli weźmiemy pod uwagę pojedyncze stany, wśród których są tacy krezusi, jak Nowy Jork i Massachusetts (po 75 tys. dol. na głowę). Gdyby kraje Zachodu stały się stanami USA, to Niemcy pod względem PKB na głowę plasowałyby się na 32. miejscu. Zaraz nad Luizjaną, której gigantyczne problemy społeczne i ekologiczne opisała w książce „Obcy we własnym kraju” Arlie Hochschild. Pod Luizjaną znalazłaby się Szwecja, a Francja byłaby na 45. miejscu, między Arizoną a Karoliną Południową. Za to bogata Holandia znalazłaby się na 27. miejscu, zaraz nad trapionym przez patologie społeczne Kansas, któremu książkę „Co z tym Kansas?” poświęcił Thomas Frank.

Tak więc najbogatsze kraje UE pod względem dochodu narodowego znalazłyby się wśród biedniejszych stanów USA. A mimo to nie słychać o gigantycznych obszarach biedy w Niemczech czy Szwecji, nie ma też eksplozji patologii społecznych w Holandii. Problemem USA nie jest więc brak zamożności spowodowany niesprawiedliwym porządkiem globalnym, bo zamożności w USA jest aż nadto. Problemem USA jest patologiczny porządek ekonomiczno-społeczny, który stworzyły one same u siebie.

 

Rozwarcie wielkich nożyc

W jednej rzeczy z Donaldem Trumpem należy się zgodzić – rzeczywiście ostatnie dekady nie był dobre dla pracujących Amerykanów, szczególnie tych mniej zarabiających. Od lat 70. ich dochody są w stagnacji, za to wyraźnie wzrosły wskaźniki ubóstwa. Doskonale przedstawił to noblista z dziedziny ekonomii Angus Deaton w książce „Wielka ucieczka”. W roku 1974 najbiedniejsze 20 proc. amerykańskich gospodarstw domowych miało średni dochód na poziomie 18 tys. dol. rocznie. W 2010 r. ich realny dochód… spadł do 15 tys. dol. Rodziny w przedziale 20-40 proc. miały w 1974 r. średnie dochody na poziomie 37 tys. dol., czyli na dokładnie takim samym jak w 2010 r. Wskaźnik ubóstwa w 1973 r. wynosił w USA 10 proc., za to w 2010 r. – już 15 proc. Odsetek osób poniżej 18. roku życia żyjących poniżej granicy ubóstwa wzrósł w tym czasie z 15 do 22 proc. Chociaż od lat 60. próg ubóstwa de facto nie był zmieniany – był korygowany jedynie o wskaźnik inflacji.
Gdzie więc zniknęło całe bogactwo wytworzone w USA od lat 70.? Trafiło do najbogatszych. W latach 1974-2010 średnie dochody najzamożniejszych 20 proc. gospodarstw domowych wzrosły ze 120 tys. dol. do 187 tys. A najzamożniejszych 5 proc. – ze 190 tys. dol. do 313 tys. Pod koniec lat 70. najzamożniejszy 1 proc. amerykańskich podatników dysponował 8 proc. całości dochodów w USA, a w 2010 r. – już 19 proc.

W 2015 r. najzamożniejsze 20 proc. Amerykanów osiągało przeciętny dochód 8,3 razy wyższy niż 20 proc. ich najbiedniejszych rodaków. Tymczasem w Niemczech – jedynie 4,4 razy większy, w Holandii – 4,6 razy większy, a w Dani – 3,7 razy. W tym samym roku 17 proc. społeczeństwa USA żyło poniżej granicy ubóstwa relatywnego. W Niemczech było to jedynie 9,5 proc., w Holandii – 8 proc., a w Danii – 5,5 proc.

 

Amerykański sen jest trupem

Za zubożenie amerykańskiej klasy pracującej oraz zawężanie się tamtejszej klasy średniej odpowiada więc nie rzekomo niesprawiedliwy dla USA gospodarczy porządek świata, lecz gigantyczne tamtejsze nierówności, które eksplodowały w latach 70. i nadal rosną. W USA nie brakuje zamożności – brakuje sprawiedliwego podziału dochodów. Co gorsza, niski poziom usług publicznych oraz zabezpieczenia społecznego powodują, że te i tak już bardzo duże nierówności nabierają jeszcze większego znaczenia. Bo tam, gdzie nie ma przyzwoitych usług publicznych i trzeba samemu je sobie wykupić, pieniądze stają się szczególnie istotne. Brak powszechnej publicznej służby zdrowia sprawia, że miliony Amerykanów nie mają ubezpieczenia zdrowotnego, a stojąca w miejscu od lat płaca minimalna osłabia pozycję negocjacyjną niewykwalifikowanych pracowników. Przez płatne studia wyższe zdobycie dyplomu wyższej uczelni jest niemożliwe dla wielu Amerykanów z mniej zamożnych rodzin, na czym cierpi mobilność społeczna. Rutger Bregman w „Utopii dla realistów” stwierdził wręcz, że spośród krajów Zachodu możliwość spełnienia American dream najniższa jest właśnie w… Stanach Zjednoczonych.

 

Trump zwiększa nierówności

Czy Donald Trump chce coś zrobić z tą niesprawiedliwością, która gnębi dolne warstwy społeczeństwa USA? Wręcz przeciwnie, jego reformy idą w odwrotnym kierunku. Jego wielka reforma podatkowa obniżyła podatki najbardziej najbogatszym. Nie udało mu się zlikwidować Obamacare, więc ją przynajmniej zderegulował, obniżając w ten sposób minimalne standardy ubezpieczenia zdrowotnego. Od początku kadencji próbuje także obezwładnić EPA, czyli agencję ds. ochrony środowiska, która dba o przestrzeganie przepisów środowiskowych w stanach szczególnie eksploatowanych przez koncerny wydobywcze. Dzięki jego „staraniom” w 2017 r. jej aktywność spadła o połowę. Trump dokonał więc klasycznego odwrócenia kota ogonem – zrzucił winę za złą sytuację klasy pracującej w USA na cały świat, za to gorliwie broni interesów tych, którzy naprawdę są winni tego stanu rzeczy. Co gorsza, wielu się na ten marny w sumie trik nabiera.

 

Więcej: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,161770,23656417,wojcik-ameryka-doi-reszte-swiata-i-ma-pretensje-ze-to-ona.html#MT

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Jemeński horror

Następny

Meksykańska nadzieja

Zostaw komentarz