8 listopada 2024

loader

Czasy bohemy minęły

SAMSUNG CAMERA PICTURES

Z PIOTREM WYSOCKIM, aktorem, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

W 1969 roku związałeś się na stałe z lubelskim Teatrem im. Juliusza Osterwy. Po roli księcia Gintułta w „Popiołach” Andrzeja Wajdy miałeś otwartą drogę do najbardziej prestiżowych teatrów warszawskich. Dlaczego wybrałeś teatr na prowincji?
Rzeczywiście miałem propozycje z Warszawy, m.in. z Narodowego, od Adama Hanuszkiewicza, ale tam nie chciałem iść. Pewnie wpływ miały też względy osobiste, a poza tym trochę bałem się drapieżnej Warszawy. Po studiach na krakowskiej PWST trafiłem do teatru im. Wilama Horzycy w rodzinnym Toruniu pod dyrekcją Hugona Morycińskiego, który bardzo mnie lubił i cenił. Zagrałem tu Tytułowego „Fantazego”, Jana Kochanowskiego w „Drodze do Czarnolasu” Maliszewskiego, Birbanckiego w „Dożywociu” Fredry, Porfirego w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego, a nawet kardynała Richelieu w inscenizacji „Trzech muszkieterów” Dumasa. Potem skusił mnie Lublin, gdzie zaangażowali mnie na sezon wspaniali ludzie teatru, Jerzy Torończyk i Kazimierz Braun. Dokładnie było tak, że do Torunia przyjechał Braun reżyserować „Fantazego” Słowackiego i to on skutecznie namówił mnie na ten Lublin. A że dobrze się w nim poczułem, zostałem na drugi sezon, potem na następne, a wreszcie na stałe, choć ciągle miałem możliwości zaangażowania się gdzie indziej. Marzyłem o warszawskim Ateneum. Dzięki Wajdzie, u którego zagrałem księcia Gintułta w „Popiołach” w roku 1965, i rólkę w jego „Przekładańcu”, łatwo bym się tam dostał. W końcu jednak osiadłem w Lublinie, poznałem tu żonę, urodzili mi się synowie. Nie wiem, czy ja wybrałem Lublin, czy Lublin wybrał mnie. On ma coś z miasta kresowego, a ja jestem z duszy kresowiak, mimo że urodziłem się w Toruniu. Dobrze się w tym Lublinie czułem, choć lubelski światek jest nieco zbyt ścieśniony, przydałoby mu się więcej oddechu. Są te popierające się grupki, koteryjki. Jest to i w Warszawie, tyle że tam jest więcej artystów, większa konkurencja, co stwarza wyższy poziom. Ale lubię Lublin, bo ciągle jeszcze ma w sobie coś ciepłego, kresowego. Był czas, że prowadziliśmy tu bardzo bujne życie towarzyskie, najczęściej w nieistniejącym już lokalu artystów „Nora”. Lublin był wesołym miastem – pamiętajmy że tu urodził się Bodzio Łazuka i z zapomnianym dziś piosenkarzem Piotrem Szczepanikiem śpiewali przed laty: „Jaka tego jest przyczyna, ty z Lublina, ja z Lublina”. Jednak od lat, po przejściu na emeryturę, mieszkam kilkadziesiąt kilometrów od Lublina, w Hodlu i bywam tu rzadko.
Twoja droga do Lublina wiodła z Torunia, gdzie urodziłeś się w 1936 roku…
Dziadek ze strony matki był krawcem. Przed wojną wyemigrował do Francji za chlebem. Po wojnie wrócił do Polski. Ojciec, Józef Wysocki, przed wojną toruński dziennikarz, współtwórca tamtejszego radia, potomek rodu szlacheckiego, popełnił mezalians, żeniąc się z córką krawca, ale wcale mu się nie dziwię. Pamiętam, że jak szedłem z mamą ulicami Torunia, to za jej nogami nawet kobiety się oglądały. Była kobietą nie tylko przepiękną, ale miała duże, ciepłe serce. Rodzice poznali się w Paryżu, w latach trzydziestych. Mama była sekretarką w emigracyjnej gazecie „Wiarus Polski”, a ojciec przyjechał do „Wiarusa” na praktykę. W 1934 roku wzięli ślub w Toruniu, i tu się urodziłem. W czasie wojny ojciec ukrywał się przed Niemcami na terenie… III Rzeszy. Wedle zasady, że pod latarnią najciemniej. Było to po jego ucieczce z toruńskiego więzienia gestapo. Ojciec doskonale władał językiem niemieckim. Pracował jako leśniczy, m.in. u księcia Lilienforst, pod innym nazwiskiem. Raz nawet prowadził na polowanie samego marszałka Wilhelma Keitela, dowódcę Wehrmachtu, zbrodniarza wojennego powieszonego później w Norymberdze. Po wojnie ojciec nie wrócił do dziennikarstwa. Miał wspaniałą dykcję i myślę, że ją po nim odziedziczyłem.
W 1954 ukończyłeś technikum budowlane w Toruniu, a potem nastąpił radykalny przeskok i trafiłeś do warszawskiej PWST. Pod czyje skrzydła?
M.in. Jana Kreczmara i Ludwika Sempolińskiego. Wyrzucili mnie z niej pod zarzutem malwersacji, choć byłem całkowicie niewinny. Po prostu naiwnie podpisałem jakieś rachunki. Przeniosłem się więc do Krakowa. Mój rok prowadził tam Eugeniusz Fulde, świetny aktor i barwna postać, właściciel tubalnego głosu. Popijał z nami do wczesnego rana, ale wymagał byśmy stawiali się na zajęcia punktualnie o ósmej rano, wyświeżeni, wypoczęci. Moi koledzy z krakowskich studiów to m.in. Paweł Unrug, Andrzej Fedorowicz, Krzysztof Kumor, Ania Seniuk, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jan Nowicki. Szkoły się różniły. Krakowska uczyła pracy, solidności, punktualności. Natomiast w warszawskiej było więcej fantazji.
Wspomniałeś role zagrane w Toruniu, a czy pamiętasz choć niektóre z ról zagranych w lubelskim teatrze?
Niektóre tak, te ważniejsze – Otella w tragedii Szekspira, tytułowe role w „Fircyku w zalotach” Franciszka Zabłockiego, „Fantazym” Słowackiego, „Don Juanie” i „Świętoszku” Moliera oraz „Ambasadorze” Mrożka, Radosta w „Ślubach panieńskich” i Wacława w „Mężu i żonie” Fredry, Pawła Bezdekę w „Mątwie” Witkacego, Wernyhorę, Nosa, Gospodarza, a także Dziennikarza w inscenizacjach „Wesela” Wyspiańskiego, Gajewa w „Wiśniowym sadzie” Czechowa, Ulissesa w „Odprawie posłów greckich” Kochanowskiego, a w późniejszych latach rolę w bujnym widowisku „Sarmacja” Pawła Huelle. Mile wspominam rolę Przewodnika w „Lwów semper fidelis”, w której mówiłem po lwowsku. Po spektaklu na Śląsku jakiś starszy pan zapytał mnie: „Szanowny pan, to gdzie mieszkał we Lwowie?” Nie chciałem go rozczarować, że nie byłem lwowiakiem, skłamałem podając nazwę jakiejś ulicy. Bardzo lubię lwowiaków i wilniuków. Z powodu wspomnianej roli przyjęli mnie do „Rodziny Lwowiaków”. Ciągnie mnie do ludzi ciepłych i dobrych. W czasie odsłonięcia pomnika Lwa pod Zamkiem Lubelskim, prezes Związku Lwowiaków powiedział mi, że jedna z lwich łap jest moja.
Zagrałeś 47 ról filmowych. Którą uważasz za najważniejszą?
Księcia Gintułta w „Popiołach” Wajdy. W filmie jest to postać ważniejsza niż w powieści. Pojawia się na ekranie jako pierwsza, w scenie spotkania z piechotą legionową, maszerującą w strasznym skwarze. To było gigantyczne przedsięwzięcie. Film kręcono w 54 miejscach. Hiszpanię i Włochy „zagrała” miejscowość Plewen w Bułgarii. Scenę śmierci Gintułta sfilmowano pod Sandomierzem. Sceny z Mantui kręciliśmy w moim Toruniu. Zagrałem też m.in. rosyjskiego oficera w filmie „Tamań” Konstantego Ciciszwili według opowiadania Lermontowa, hrabiego Koniecpolskiego w serialach Jana Rybkowskiego, „Kariera Nikodema Dyzmy” i Józia w „Rodzinie Połanieckich”, „Hiszpana” w „Czterech pancernych i psie”, Erlinga w „Tylko Beatrycze”, filmie Stefana Szlachtycza według powieści Teodora Parnickiego. Nigdy natomiast nie grałem chłopów, natomiast często arystokratów. Ale zagrałem też Żyda w „Doktorze Judymie” Włodzimierza Haupe według „Ludzi bezdomnych” Żeromskiego.
Ilekroć wyobrażałem sobie film albo spektakl o Powstaniu Listopadowym, tyle razy Ciebie widziałem w roli dowódcy Podchorążych z 1830 roku, porucznika Piotra Wysockiego. Nie tylko z powodu zbieżności imienia, ale też aparycji i sposobu bycia. To zbieżność przypadkowa?
Są poszlaki wskazujące na jakieś parantele, ale to wszystko niepewne. Zresztą, nie interesowałem się tym jakoś szczególnie. Ród ze strony ojca był herbu „Ogończyk”, mocno w Królestwie Polskim rozrośnięty. W jednym z rodowych dokumentów, z maja 1838 roku, napisano: „Heroldya Królestwa Polskiego. Wysocki Józef Piotr, powiatu lipnowskiego, członek Rady Stanu Królestwa Polskiego”. I nieczytelny podpis. „Prezesa Heroldyi”. W drugim, z 1807 roku stoi: Woysko Polskie Xięztwa Warszawskiego. List służby. Fryderyk August z Bożej Łaski Król Saski, Xsiążę Warszawski. Akt na stopień oficerski Felixowi Wysockiemu. Podpisano: x. Józef Poniatowski”. Jest i list gończy za buntownikiem Piotrem Wysockim. Może wolałbym się nie rozczarować, gdyby się okazało, że tamten sławny porucznik Piotr Wysocki był z innych Wysockich? Sprawdziłem w księdze heraldycznej. Tamten Piotr Wysocki był herbu „Odrowąż”, ale herb ten jest z „Ogończykiem” skoligacony. Oba rody żyły na Mazowszu, więc może…
Utrzymujesz kontakty z kolegami i koleżankami z teatru?
Rzadko. Mieszkam daleko od Lublina, bywam tu rzadko, a poza tym to też są na ogół emeryci, a wielu z nich nie żyje. Czasy biesiad w „Norze” się skończyły bo i „Nory” nie ma. Nie ma barwnych postaci lubelskich z tamtych lat z Kaziem Grześkowiakiem, Maćkiem Polaskim, Ludwikiem Paczyńskim, „Panem Koziołkiem” z lokalnego „Kuriera Lubelskiego”, Witkiem Zarychtą, Krystynem Wójcikiem, Zbyszkiem Sztejmanem, Piotrkiem Suchorą, wnikliwą recenzentką Marią Bechczyc-Rudnicką, gronem literatów z Konradem Bielskim i plastyków, a wcześniej Staszkiem Mikulskim i Jankiem Machulskim, o których mało kto pamięta jako o lubelskich, w pewnym okresie, postaciach. Lublin był w tamtych czasach mocno artystycznym, teatralnym miastem, miał swoją bohemę, a tej już nie ma. Na scenie ze starej gwardii została już chyba tylko Nina Skołuba. Żyją, ale już na scenie nie funkcjonują Włodek Wiszniewski, Romek Kruczkowski, Henio Sobiechart, też koledzy z moich czasów. Z żyjących kolegów największą chyba, ogólnokrajową popularność ma sporo ode mnie młodszy Jurek Rogalski, dzięki rolom w serialach „07 zgłoś się” i „Plebania”.
Brakuje mi na pięknej scenie pięknego gmachu lubelskiego teatru Twojego „rzymskiego”, medalionowego profilu i wspaniałego, metalicznego, stentorowego głosu…
To rzeczywiście jeden najpiękniejszych gmachów teatralnych w Polsce. A skoro o głosie mowa. Jako weteran pracy tego teatru otrzymuję zaproszenia na premiery. Zauważyłem, że wielu młodych aktorów słabo słychać ze sceny, mimo że noszą tzw. mikroporty, o których nam nawet się nie śniło. A jak kolega Maciek Polaski ryknął w „Norze” swoim wspaniałym basem, wspomagając bufetową, która nie mogła się przebić przez intensywny gwar lokalu: „Dwa razy mielony!”, to brzmiało to jak dzwon Zygmunt. Ja też miałem głos nie na żarty.
Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Empire Comics

Następny

Chilijska awantura miedziowa

Zostaw komentarz