– Żiwkow oczywiście nie był demokratą, ale był człowiekiem ogromnie pragmatycznym z Iskrą Baewą, historykiem z Uniwersytetu św. Klemensa Ochrydzkiego w Sofii, byłą działaczką Bułgarskiej Partii Socjalistycznej rozmawia Małgorzata Kulbaczewska-Figat.
Pod koniec lutego w mediach, także międzynarodowych, pisano o tym, że w Sofii po raz pierwszy od 2003 r. wydano zakaz przeprowadzenia tzw. marszu Łukowa, dorocznej manifestacji nacjonalistów i neonazistów ku czci Christo Łukowa, bułgarskiego generała zafascynowanego III Rzeszą. Skąd wziął się pomysł, by upamiętniać kogoś takiego? Czy polityka historyczna i gry przeszłością, zbyt dobrze znane z Polski, mają swój bułgarski odpowiednik?
Od ponad dziesięciu lat Bułgarią rządzi prawica. Ona cały czas manipuluje historią, traktuje ją jako środek do utrwalania swojej władzy. Nie waham się powiedzieć, że w tematach historycznych obowiązuje u nas cenzura. Społeczeństwo ma wierzyć, że kiedy Bułgaria była królestwem, czyli od odzyskania niepodległości do 1944 r., wszystko układało się bardzo dobrze. Za to kiedy do władzy doszli komuniści, zaczął się czas przemocy i niszczenia, po którym nic dobrego nam nie zostało. Rządzący wpajają ludziom takie przekonania, żeby samemu wypadać dobrze na tle tych „strasznych czasów komunizmu”, o których opowiadają.
Ludzie w to wierzą?
Ci, którzy żyli w Bułgarii za socjalizmu – nie komunizmu, bo komunizmu nie było ani w Bułgarii, ani nigdzie – mają swoje zdanie. Najbardziej rozpowszechniony pogląd na temat minionej epoki jest taki, że wtedy państwo troszczyło się o obywateli.
W Polsce udało się skutecznie rozpowszechnić w społeczeństwie mit dwudziestolecia międzywojennego. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że tamta Polska była w rzeczywistości krajem rażących społecznych nierówności, ubóstwa, że od 1927 r. nie była nawet państwem demokratycznym. Czy Bułgarzy okazali się bardziej odporni na przekonywanie, że najlepszym czasem dla ich kraju było przedwojenne królestwo?
Wierzy w to tylko niewielu, głównie potomkowie tych, którzy w 1944 r. naprawdę wiele stracili w czasie społecznych przemian. Jeśli obiektywnie spojrzeć na historię przedwojennej Bułgarii, zobaczymy dwa wielkie społeczne powstania, stłumione przy naprawdę znacznej liczbie ofiar i dwa zamachy stanu przeprowadzone przez wojsko – też z ofiarami śmiertelnymi. Po przewrocie w 1934 r. wojskowi ustanowili w Bułgarii dyktaturę, wszystkie partie polityczne zostały zlikwidowane. Pół roku później z kolei odsunął ich od władzy car Borys III, ustanawiając własne rządy autorytarne. W II wojnie światowej Bułgaria znalazła się po stronie III Rzeszy. Doprawdy trudno zachwycać się tym okresem w historii naszego kraju.
Borys III ma teraz ulice w bułgarskich miastach.
Nazywa się go „wyzwolicielem”. Do czego jednak miałby odnosić się ten przydomek? Dzięki sojuszowi z Niemcami do Bułgarii zostały przyłączone Południowa Dobrudża, część Macedonii i Tracji. Oczywiście po wojnie nic z tego nie zostało. Co to za wyzwolenie?!
O tym, że Bułgaria była w wojnie po stronie niemieckiej, politycy i historycy najchętniej nie mówiliby w ogóle. W podręcznikach jest jedno zdanie: 1 marca 1941 r. premier Bogdan Fiłow podpisał pakt trójstronny. Ewentualnie przypisuje się Borysowi III wielkie zdolności dyplomatyczne, pisze, że balansować między różnymi siłami, że przez cały okres wojny utrzymywał stosunki dyplomatyczne z ZSRR, że umiał rozmawiać i z Hitlerem, i z królem Wielkiej Brytanii. Niestety później zaczęły się rządy komunistów i wszystko poszło na marne. Tyle oficjalna narracja.
Czy Marsz Łukowa w Sofii wziął się właśnie z propagowania takiej wersji historii? Kim są jego uczestnicy?
Tak naprawdę to bardzo mała grupa, głównie młodzi ludzie, którzy obecną sytuacją w Bułgarii są po prostu zrozpaczeni. Wierzą, że przedwojenna Bułgaria była wielka i mogła realizować narodowe ideały. Porównują tę dawną, wymarzoną Bułgarię z tym, co jest teraz – to jest metoda przeciwstawienia się wszystkiemu, co widzą wokół siebie.
Nie boi się pani, że nacjonalistów będzie coraz więcej, im dłużej wpajana jest polityka historyczna? Młode pokolenia uczą się już z podręczników napisanych w jej duchu.
Nie wiem, jak jest w Polsce, ale w Bułgarii młodzież podręczników nie czyta. Żeby dowiedzieć się czegoś o historii, zagląda do internetu. Poza tym u nas silna jest historia domowa, przekazywanie sobie wiedzy o przeszłości w rodzinie. Młodzi ludzie dowiadują się, jak ich przodkowie, dziadkowie, rodzice przenosili się ze wsi do miasta, jak zmieniali zawód, znajdowali pracę w przemyśle, zdobywali wykształcenie. Słyszą, że państwo dawało ludziom szansę.
Przeprowadziłam u siebie na uniwersytecie badanie ankietowe wśród studentów, zapytałam, co myślą o socjalizmie i o transformacji. Większość, poza ok. 15-procentową mniejszością, wyrażała się o bułgarskim socjalizmie bardzo dobrze! Kojarzył im się z modernizacją, z tym, że ludzie byli naprawdę sobie równi. To ja musiałam im tłumaczyć, że jednak były też złe strony: cenzura, niemożliwość wyjazdów za granicę.
A transformacja?
W przekonaniu większości moich studentów dla Bułgarii znaczyła ona tyle, co degradacja. Pozytywnie wypowiadało się o niej znowu ok. 15 proc. To jest mniej więcej tyle, ile stanowią w społeczeństwie grupy, które na transformacji zwyciężyły, wzbogaciły się. Dużo mniej niż w Polsce.
Pani studenci oceniają transformację na podstawie jej skutków, które widzą teraz. Pani tamte wydarzenia obserwowała na żywo…
Kiedy zaczynał się schyłkowy okres socjalizmu, pracowałam na uniwersytecie, jako pracownik naukowy zajmowałam się państwami Europy Środkowo-Wschodniej, uczyłam studentów o tamtych społeczeństwach, o walkach, jakie się w nich toczyły. Obracałam się w kręgach dysydenckich. Ale kiedy przekonałam się, jaki system chcą budować w Bułgarii moi przyjaciele, nasze drogi się rozeszły. Związałam się z Bułgarską Partią Socjalistyczną, byłam nawet przez pewien czas w jej kierownictwie.
Nie chciała pani budować kapitalizmu?
O kapitalizmie w Bułgarii nikt nie mówił! Ani w 1989 r., ani w 1990, ani nawet w 1991 r. Mówiono o demokracji, posługiwano się terminem „gospodarka rynkowa”, ale kiedy jeden z członków kierownictwa Związku Sił Demokratycznych powiedział w telewizji, że będziemy budowali kapitalizm, natychmiast w organizacji rozdzwoniły się telefony. Ludzie pytali, co to ma znaczyć, jaki kapitalizm?! My chcieliśmy skorygować system, wprowadzić wolność słowa, wolność zrzeszania się, wolność przemieszczania się, nie wszystko burzyć.
Jednak w ostatecznym rozrachunku poprzedni system został zburzony do fundamentów, a Bułgaria jest dziś na ostatnich miejscach w zestawieniach Unii Europejskiej dotyczących poziomu życia czy ubóstwa. Dlaczego wam się nie udało?
Nikomu się nie udało, żadnemu państwu, które rozpoczęło transformację. Nieprzypadkowo. To nie my ustalaliśmy zasady gry.
Sprawdziły się słowa bułgarskiego socjalisty Dimityra Błagojewa, który w 1919 r. powiedział, że losy Bułgarii tylko w jednej czwartej zależą od samych Bułgarów, a w trzech czwartych – od działań obcych potęg. Spójrzmy zresztą, w jakich okolicznościach Bułgaria odzyskała po prawie pięciu wiekach niepodległość: kwietniowe powstanie Bułgarów w 1876 r. przeciwko Turkom zostało krwawo stłumione. Ale w kraju było wielu dziennikarzy zagranicznych, angielskich, amerykańskich, którzy opisali te okrucieństwa, wzbudzając sympatię dla Bułgarów w całej Europie. Do tego car Aleksander II posłuchał rosyjskich słowianofilów, uznał, że pójście z pomocą prawosławnym Słowianom południowym będzie korzystne dla Rosji, pozwoli odbudować pozycję międzynarodową kraju, podważoną po wojnie krymskiej. Powstały warunki, by Bułgaria mogła być niepodległa, ale własnymi siłami tej niepodległości byśmy nie wywalczyli ani nie zbudowali nowoczesnego państwa.
Czy o bułgarskiej transformacji też zdecydowały zewnętrzne okoliczności, nie było żadnej szansy, żeby bułgarska transformacja przebiegła mniej katastrofalnie? Pani zdaniem wszystko było przesądzone?
Todor Żiwkow, który oczywiście nie był demokratą, ale był człowiekiem ogromnie pragmatycznym, był w Chinach, interesował się tamtejszym modelem. Pisał nawet do Gorbaczowa, proponował transformację wzorowaną na chińskiej. Gorbaczow wręcz się obraził, że bułgarski przywódca śmie mu proponować jakąś koncepcję reform. O swoim ostatnim spotkaniu z Żiwkowem, podczas którego ten proponował chińską drogę, pisze we wspomnieniach Mieczysław Rakowski. Niemniej skrzydło reformatorskie Bułgarskiej Partii Komunistycznej, a potem przywódcy Bułgarskiej Partii Socjalistycznej bezkrytycznie zachwycało się nowymi prądami. Reformatorzy, tacy jak Petyr Mładenow i Andrej Łukanow, ostatni premier socjalistycznej Bułgarii, wierzyli już tylko w kapitalizm. To był ogromny błąd. Szeregowi członkowie partii ciągle traktowali poważnie ideę, która była w jej nazwie. Zostali porzuceni.
Byłam w kręgu współpracowników Aleksandyra Liłowa, pierwszego przewodniczącego BSP, wcześniej bliskiego człowieka Żiwkowa, można powiedzieć – partyjnego ideologa. Pamiętam, jak mówił, że socjalizm zbankrutował. Być może jedynym liderem BSP, który myślał inaczej, był Żan Widenow, ale jego rząd skończył się katastrofą: został obalony, tak za sprawą działań z zewnątrz, jak i w samej partii. Po tamtym kryzysie z lat 1996-1997 bułgarskie społeczeństwo nie ma już większego potencjału, by walczyć i protestować. Ludzie wychodzą na ulice tylko wtedy, gdy naprawdę nie mają już z czego żyć.
Statystyki demograficzne pokazują, że raczej wyjeżdżają, niż protestują.
Młodzi, kiedy się przekonują, że nie ma dla nich żadnych perspektyw, wyjeżdżają. Ci, którzy zostają, często choćby z racji wieku nie wierzą, że mogliby się zbuntować, nawet jeśli mają bułgarski socjalizm w dobrej pamięci. Jeśli ktoś akurat ma pracę i może żyć na jako takim poziomie, to trzyma się tej pracy i niczym specjalnie się nie interesuje.
Słowa Błagojewa też ciągle pozostają w mocy. Chociaż… może wymagałyby aktualizacji.
To znaczy?
On oceniał, że los Bułgarii zależy od samych Bułgarów w jednej czwartej. Teraz mam wrażenie, że to jeszcze mniej, może 1/8. I że to nasz wspólny los. Tak Bułgarii, jak pozostałych byłych państw socjalistycznych w Europie Środkowo-Wschodniej.