22 listopada 2024

loader

Jak dobrze być autokratą!

Pierwsze objawy niezadowolenia „partii i rządu” z trójpodziału władzy można było zauważyć już kilka lat temu.

Zamach na trybunał konstytucyjny i personalne opanowanie tego ogniwa przez władzę wykonawczą, odbierany był przez wielu inteligentnych obywateli jako żart, lub ćwiczenie psychicznej wytrzymałości suwerena. Zresztą znakomita większość obywateli nigdy nie miała do czynienia z tym trybunałem i nawet nie bardzo orientowała się w jego zadaniach i kompetencjach.

Inteligentna część suwerena obserwowała z rozbawieniem, ale już podszytym pewnym niepokojem, kolejne manewry władzy wykonawczej i ustawodawczej, zmieniające zasady tworzenia Krajowej Rady Sądownictwa. Sposób powoływania jej członków, na wniosek utajnionych zespołów sędziowskich, był wprawdzie doskonałym materiałem satyrycznym, ale już wyraźnie zmierzał do wprowadzenia szeroko zakrojonych zmian kadrowych w sądach – poczynając od Sądu Najwyższego, a kończąc na rejonowych sądach powszechnych. Wszyscy rozsądni ludzie zaczęli rozumieć, że w tej kampanii nie chodzi o poprawę funkcjonowania sądów, tylko o możliwie liczne ich obsadzenie nowymi sędziami, spolegliwymi wobec władzy wykonawczej. Eo ipso – stopniowe eliminowanie władzy sądowniczej z ważnych dla państwa procesów realnych i pozostawienie jej głównie jako ozdoby, świadczącej o istnieniu demokracji.

Bałagan

Przekonanie to umocniło się przy następnym kroku „usprawniającym wymiar sprawiedliwości”, czyli przygotowywaniu ustawy dyscyplinującej sędziów i grożącej im rozlicznymi karami. Mimo powszechnej krytyki w kraju i zagranicą, mimo jej odrzucenia przez senat – sejm tą ustawę ponownie uchwalił. Kiedy to piszę jest też szansa, że prezydent, bez większych oporów, ją podpisze.

Niemal jednocześnie Sąd Najwyższy w pełnym składzie trzech izb „merytorycznych” zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, czy sędziowie powołani na wniosek nowej KRS są sędziami i czy ferowane przez nich wyroki nie mają wady prawnej. Odpowiedział, że dotychczasowe wyroki mają wprawdzie taką wadę, ale są ważne, jeśli nikt ich nie zakwestionuje. Jednak ci sędziowie powinni wstrzymać się od dalszego orzekania. Wstrzymać się też powinna nowa Izba Dyscyplinarna SN, która utworzona została niezgodnie z prawem i tym samym nie jest sądem.

Rząd i Izba Dyscyplinarna SN natychmiast zakwestionowały tą uchwałę i oświadczyły, że nie będą się do niej stosować – a więc nie będą wykonywał postanowień sądu. Zwrócono się o pomoc do opanowanego Trybunału Konstytucyjnego, aby zbadał podstawy prawne uchwały SN. Trybunał przystąpił do tego zadania oświadczając, że zanim to zrobi, to realizację uchwały SN powinno się„zawiesić”.

Doszliśmy do ściany

Staliśmy się dziwnym krajem europejskim, w którym urzędnicy państwowi oficjalnie odmawiają wykonywania wyroków i uchwał sądów, albo inaczej je interpretują i stwarzają klasyczną sytuację bezprawia. Jedynym, teoretycznie nadal demokratycznym, w którym nawet uchwały Sądu Najwyższego są formalnie kwestionowane. Przedstawiciele rządu bardzo się denerwują przy historycznych porównaniach powstałej sytuacji. Trudno jednak nie zauważyć, że można w niej znaleźć pewne podobieństwa do czasów „dzikiego zachodu” w USA, a nawet do początków wielkich rewolucji – francuskiej i październikowej w Rosji.

Objawy chorobliwej nienawiści do sądów i sędziów są obecnie podstawową oznaką lojalności wobec władzy wykonawczej. Coraz częściej zauważyć można inne jej następstwa, może o nieco mniejszym ciężarze gatunkowym, ale razem składające się na powstawanie stanu zagrożenia. Podkopywanie autorytetu nieposłusznego senatu i zmniejszanie jego budżetu, ataki personalne na niektórych sędziów SN, kwestionowanie narodowej solidarności części posłów do europejskiego parlamentu, brak reakcji na poważne przestępstwa popełniane przez ludzi władzy. Niektóre z tych objawów były widoczne już dość dawno ale, niesłusznie, traktowałem je jako indywidualne potknięcia, nietworzące systemu lekceważenia wszystkiego, poza własnym środowiskiem.

Swoim zwyczajem usiadłem więc na przyzbie mojej chałupki i zadałem sobie pytanie – dlaczego obecnie rządząca partia, jej szef i jej rząd doprowadzili do tej sytuacji? Dlaczego stosuje się żenujące metody wykorzystywania już tylko fasadowych organów państwa – w tym przypadku Trybunału Konstytucyjnego – do walki politycznej z opozycją? Przecież nawet starsze dzieci wiedzą, że ten organ już dawno stracił niezależność, że podejmuje decyzje wyłącznie inicjowane lub akceptowane przez rządzącą partię. Dokładnie tak, jak w późnych latach PRL. A może nawet jeszcze mniej samodzielnie, bo w PRL dopuszczano przynajmniej krytyczne dyskusje „w zaufanym gronie”. Nie wykluczam, że i teraz następuje jakaś wymiana poglądów np. w czasie wykwintnych obiadów u Pani Prezes Trybunału. Tylko, że teraz mieliśmy mieć państwo w pełni demokratyczne, a nie tylko stwarzające pozory demokracji.

Zacząłem zatem nieudolnie analizować, jakie mogą być intencje „władzy”, która postanowiła zniszczyć polski wymiar sprawiedliwości. Może niedoskonały, ale jednak w czasach „ciepłej wody w kranie” działający zgodnie z prawem i przyjętymi w Europie zasadami.

Powody

Standardowa odpowiedź władzy wskazuje, jako podstawową przyczynę, niezadowolenie suwerena z działania sądownictwa i złożone obietnice, że zostanie ono „zreformowane”, czyli skutecznie naprawione. Aby wykonać to zadanie, trzeba wymienić większość kadry, zastępując ją taką, która pojmuje wagę tego zadania i nie ma przeświadczenia, że jest nadzwyczajną kastą. Ta nowa kadra powinna się składać z ludzi bezwzględnie uczciwych, niekradnących ani kiełbasy ani 50-cio złotowych banknotów i – co najważniejsze – ferujących wyroki zgodnie z dyskretnymi wskazówkami „władzy partyjnej i rządowej”.

Jak do tego doprowadzić? Trzeba utrzymać już odpowiednio ukształtowaną personalnie Krajową Radę Sądownictwa i powoływać nowych sędziów zgodnie z jej wskazówkami. Pan prezydent powinien podpisywać nominacje bez wątpliwości, z pełnym zaufaniem do kompetencji tej rady. To wszystko „chwilę” musi potrwać, ale do końca drugiej kadencji powinno się osiągnąć stan zadawalający suwerena.

W jednym z felietonów w Trybunie napisałem już, że te tłumaczenia antysędziowskiej ofensywy są tylko dymną zasłoną, że – moim zdaniem – wszystko zmierza do celu wyższego rzędu. I że tym celem jest scentralizowane zarządzanie państwem, utrzymujące tylko fikcyjny trójpodział władzy pozwalający na tłumaczenie krajowym i zagranicznym niedowiarkom, że przecież wszystko jest OK. Mamy wzorcową demokrację. Wygrywamy wybory, więc mamy „swój” rząd, przewagę w parlamencie i odnowioną kadrowo władzę sądowniczą. Tak się jakoś składa, że ta odnowiona kadra ma teraz identyczne poglądy jak władza ustawodawcza i wykonawcza. Czuje się z nią emocjonalnie związana.

Doszedłem do wniosku, że to moje rozumowanie wydaje się poprawne, ale jednocześnie rodzi następne pytanie – dlaczego? Po co w środku Europy próbować wprowadzać system zarządzania państwem, który z daleka pachnie faszyzmem? Zapewne bardziej łagodnym, mniej zaborczym, ale nadal dzielącym ludzi na lepszych i gorszych. I – co wydaje się najbardziej szkodliwe – uznającym za słuszne tylko własne poglądy i działania.

Niebezpieczna pełnia szczęścia

To może wydawać się śmieszne, ale nie wykluczam, że najprostsza odpowiedź może wskazywać na prawdziwą przyczynę wyboru takiego kierunku działania. Robią to – bo idole rządzącej partii lubią taki sposób zarządzania i uważają, że jest on najbardziej skuteczny. Czują się dobrze w roli autokratów, których życzenia budzą entuzjazm zwolenników i niemal natychmiast, nawet w nocy, zmieniają się w obowiązujące prawo. Nie przeszkadza im, że w ten sposób niszczą demokrację i coraz wyraźniej nawiązują do skompromitowanych, w XX wieku autokratycznych systemów, które przekształcały się w systemy totalitarne. Uważają, że wewnętrzne rozwiązania kontrolne i łagodna osobowość autokratów i ich otoczenia nigdy nie dopuszczą do wykorzystywania niedozwolonych i społecznie szkodliwych metod.

Rozumiem fascynację autokratycznym systemem zarządzania, ale sądzę, że panujący obecnie w Polsce jego zagorzali zwolennicy wpadli w znaną z historii i niebezpieczną „euforię zwycięzców”, tracą umiar i przestają być ostrożni. Podstawowa pułapka na sprzyjający elektorat w postaci 500+ przestaje działać, powszednieje i starzeje się, jak każda pułapka. Coraz bardziej wyraźny wzrost cen, niezręczności popełniane w polityce zagranicznej i w walce z sądami, już zmniejszyły statystyczne wskaźniki poparcia i nadal wykazują tendencję spadkowe. Wygrana w wyborach prezydenckich z całkowicie pewnej stała się tylko prawdopodobna. Przegrana oznaczałaby dalsze (po przegranej w senacie) radykalne osłabienie autokratycznej władzy i stwarzała niemal pewność utraty władzy po następnych wyborach parlamentarnych.

Z kilku rozmów z aktywnymi zwolennikami PISu odniosłem wrażenie, że nie zdają sobie sprawy z następstw utraty władzy. Z zachłanności nieostrożne dokonali tak wielu zmian personalnych w administracji centralnej i terenowej, w „służbie zagranicznej” i spółkach skarbu państwa, a nawet w sferze zarządzania „jednostkami kultury”, że utrata nawet tylko części dobrze płatnych posad będzie wstrząsem dla „bazy kadrowej”. Wstrząs ten może oznaczać znaczne zmniejszenie żelaznego elektoratu i wieloletnie, ponowne przejście do opozycji. I to raczej słabej.

To bolesna perspektywa dla rządzącej partii. Ale dla Polski była by to korzystna zmiana.

Tadeusz Wojciechowski

Poprzedni

Wygrać majowe wybory

Następny

Sadurski na co dzień

Zostaw komentarz