Należę akurat do tych, którym figura Leopolda Tyrmanda (1920-1985, a zatem w tym roku upływa 100 rocznica jego urodzin), znana oczywiście tylko z licznych opisów, nie jest sympatyczna, bo nie lubię pozerów, snobów i modnisiów.
Jestem tu w szacownym gronie, bo choćby Józef Hen mówił, że „Tyrmand działał mu na nerwy”, a relacje większości osób, które się z nim zetknęły, nie były przychylne.
Wyłaniał się z nich człowiek raczej antypatyczny, chłodny, egotyczny, egoistyczny, pełen pychy, choć niewątpliwie odznaczający się silną osobowością i tzw. charakterem.
Mnie osobiście irytuje też jego tzw. „antykomunizm”, nie dlatego jednak, że kwestionuję czyjekolwiek prawo do poglądów ideologicznych, ale dlatego, że monomanii antykomunistycznej towarzyszy często monomania innej, antagonistycznej barwy.
Poza tym, po dziesięcioleciach doświadczeń po „komunizmie” (ujmuję to określenie w cudzysłów, bo uważam, że w większości krajów objętych tak określanym ustrojem, w tym w Polsce w szczególności, przybrał on postać dalece odbiegającą od jego teoretycznych modeli) widać już wyraźnie, że świat, który po nim nastąpił, nie stał się ani na jotę bardziej ludzki. Zmieniło się tyle tylko, że przemoc, opresja czy ucisk społeczno-ekonomicznego przybrały inne formy, o innych barwach ideologicznych.
Wiele społeczeństw uwolniono od negatywnych stron komunizmu, „uwalniając” je jednocześnie od jego stron pozytywnych (n.p. relatywne, minimalne bezpieczeństwo socjalne) i dodając nowe „plagi”. Stąd budzi we mnie odrobinę oporu także sympatia dla owego „antykomunizmu” twórcy „Życia towarzyskiego i uczuciowego”, wyraźnie sygnalizowana przez autora „Złego Tyrmanda”.
To zdecydowane nadwartościowanie, nawet fetyszyzowanie światopoglądu o wątpliwej wartości, bo z faktu, że ktoś jest „antykomunistą” niewiele wynika, jeśli nie przeciwstawia on nienawidzonej ideologii czegoś cenniejszego niż tylko skrajny egoizm i ekscentryczny elitaryzm i nic tu nie ma do rzeczy jego proza, wartość przynależąca do innej bajki.
Tyle co do tła percepcyjnego. Zastanawia mnie natomiast, wywołuje zastanowienie, niegasnące „publicity” wokół tej postaci, ciągłe nią zainteresowanie. Ostatnio powstał nawet film fabularny o Tyrmandzie, „Pan T” Marcina Krzyształowicza z Pawłem Wilczakiem w roli autora „Złego”. Otóż właśnie. Gdyby niegasnąca popularność Tyrmanda wynikała ze sławy tej jego powieści (którą skądinąd, jak dotąd nieskutecznie, również planowano niedawno zekranizować), byłoby to zrozumiałe.
Nawet dziś, po przeszło sześćdziesięciu latach od wydania, zachowały się niektóre jej walory, jak szorstka malowniczość i drobiazgowość opisu powojennej Warszawy, soczyste i dowcipne sylwetki postaci, wartka akcja oraz swoiście tajemniczy, intrygujący nastrój, choć oczywiście upływ lat i radykalna zmiana realiów zredukowały szereg atrakcyjnych motywów tej powieści.
Jednak piszących o Tyrmandzie nadal fascynuje jego osławiony nonkonformizm w stalinowskiej Polsce, jego kolorowe skarpetki i galantne stroje (mawiano, że Tyrmand nie ubiera się, lecz przebiera i stroi jak kogut), romanse (koniecznie z „lolitkami”), przyjęcia, fascynacje jazzowe, wszystkie te namiastki i pozory „eleganckiego świata”.
„Zły Tyrmand” Mariusza Urbanka ukazał się po raz pierwszy w 1992 roku, w latach początku fali popeerelowskich wspominków i rozrachunków.
Niedawno ukazało się kolejne (nieco poszerzone) wydanie. Urbanek jest sprawnym narratorem i reporterem historycznym (tak chyba można określić gatunek, który uprawia: reportażem historycznym), więc z zainteresowaniem przeczytałem tę opowieść ponownie, po 28 latach.
Czyli jakby na nowo, bo jako trafny oceniam pogląd, że każda kolejna lektura tej samej książki, zwłaszcza po wielu latach przerwy, jest lekturą innej książki uprawianą przez innego czytelnika.
Narracja Urbanka skrzy się obfitością faktów, anegdot, personaliów, cytatów, relacji, ułożonych w zgrabny, spoisty kolaż, także w obraz epoki, acz obraz zawężony tylko do pewnych kręgów środowiskowych, związanych m.in. ze światem artystycznym, dziennikarskim, z tzw. towarzystwem, zawężony do świata drobnomieszczańskiego.
Rekomenduję lekturę tej opowieści, która jest dziś relacją z minionego świata i to podwójnie – tego odległego w latach, który jest tematem „Złego Tyrmanda” i pośrednio tego, który odchodzi na naszych oczach wraz z nadejściem epidemii (pandemii) koronawirusa.
Mariusz Urbanek – „Zły Tyrmand”, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2019, str.286, ISBN 978-83-244-1057-6