Od 13 marca Piotr Jastrzębski opisywał swoje życie, pracę i spostrzeżenia z Wielkiej Brytanii na Facebooku. Teraz jego felietony opisujące jak w rzeczywistości wygląda „angielski sen” o zarobkach, dobrobycie i stabilizacji, za którymi na Wyspy wyjeżdżają miliony spragnionych lepszego życia Polaków, co weekend ukazują się w „Dzienniku Trybuna”. Dziś publikujemy piąty odcinek tego cyklu.
Kolejny tydzień mojej ekonomicznej emigracji. Imigracji z angielskiego punktu widzenia. Nie wydarzyło się nic specjalnego, żadnego trzęsienia ziemi. Po prostu, podobnie jak inni pracownicy – trwam. Trwam, bo nie mam innego pomysłu. Bardzo fajnie podsumował to jeden z moich kolegów. O czwartej nad ranem, gdy kończył swój shift zapytałem retorycznie: „Co, już koniec?” Odpowiedział: „Nie, jeszcze tylko jutro, przez tydzień i kolejnych dziesięć lat”.
Większość z nas każdego dnia, wbrew sobie, wbrew chęci rzucenia tego w cholerę, pokonując wszelkie opory, niechęć i odrazę, loguje się na swoim stanowisku pracy, by odbębnić te godziny. Wymaga to tytanicznego wysiłku. Zastanawiam się, w jakim stopniu i czy w ogóle, kiedyś odbije się to na psychice.
Nie sama praca jest jednak przyczyną tej frustracji. To atmosfera terroru wprowadzona przez management, zastraszenie i pełna inwigilacja. Każdy dzień jest tu jednakowy. Za każdym razem przed swoja zmianą mam ochotę wziąć sicka – to zwyczajne chorobowe, do trzech dni można to załatwić telefonicznie, bez żadnego lekarskiego zaświadczenia.
Gdybym tylko miał jakiś pomysł, zwiałbym stąd do wszystkich diabłów. Pomysłu jednak brak. Przez ostatnią dekadę zmieniły się nieco realia pracy i zarobków w UK. W tym czasie ceny artykułów spożywczych wzrosły o sto, a w przypadku masła nawet o dwieście procent. Realne zarobki natomiast podniesiono o jakieś trzydzieści procent.
Nie mam tego komfortu, że mogę zacisnąć zęby, przemęczyć się i odłożyć jakieś pieniądze. Cała tygodniowa pensja kończy mi się w środę lub czwartek. Fakt, mam kłopoty z racjonalnym gospodarowaniem pieniędzmi, ale jedyne moje szaleństwa to papierosy, obiad w barze za 2.90 czy zakładowej kantynie za 3.50. Po opłaceniu mieszkania nie jestem w stanie odłożyć ani jednego funta. Pozostało trwanie. Od piątku, do piątku.
Na szczęście nowe mieszkanie składa się w większości z zalet. Naprawdę z przyjemnością tam wracam. Bijurek stał się już moją codzienną potrawą. Dostaję solidną porcję zawsze gdy gospodarze pieką ten albańsko-turecko-bułgarski przysmak. A że pieką często, to mam go pod dostatkiem. Czasami zabieram go nawet do pracy. W zamian, gdy wychodzą po zakupy, zajmuję się ich kilkuletnim synem. Dzięki temu pamiętam już jak dzieciak ma na imię – Igen. Pozostało już tylko podstępem wydobyć imiona pozostałych domowników. Mam już nawet pewien pomysł.
Wprawdzie na samym początku przedstawialiśmy się sobie wzajemnie. Od tego czasu wszyscy w tym domu zwracają się do mnie po imieniu. Każdego dnia witają mnie słowami: „Hello Peter, how are you?” Z głupią miną odwzajemniam bezosobowo. Nawet mieszkający w sąsiednim pokoju Cejlończyk ze Sri Lanki i niemówiąca po angielsku kuzynka z Albanii mówią do mnie Peter. Byłem jednak tak bardzo zaaferowany wynajmem pokoju, że te ich imiona gdzieś mi umknęły.
Rodzinna atmosfera jest główną zaletą mojego nowego mieszkania. Zalet mieszkania przy High Street jest zresztą znacznie więcej.
Wychodzące na główna arterię miasta okno jest jak telewizor, którego nie można ani wyłączyć, ani przyciszyć. Na ulicy zawsze coś się dzieje. Ten niegasnący gwar fascynuje i hipnotyzuje jednocześnie. Niekiedy, choć rzadko, irytuje.
W wolne dni biorę kawę, popielniczkę – tak, tak, w moim pokoju można palić – i podglądam świat. Trochę jak telenowela. Niektórzy przechodzą regularnie, po kilka razy dziennie. Tych już rozpoznaję. Inni, zaciekawieni zwiedzają egzotyczne, głównie afrykańskie sklepiki. Jeszcze inni – tylko przemykają. Mieszanka kultur i narodowości z całego świata. Hałas trwa przez całą dobę, niezależnie od pory dnia, nocy czy pogody. Dopiero po tygodniu zorientowałem się, jak bardzo jest to uciążliwe. W dniu, w którym się wprowadziłem, zaczynałem swój roboczy tydzień. Noce spędzałem więc w pracy, a rano przyjeżdżałem tak zmęczony, że od razu padałem. Zresztą, w dzień hałas brzmi zupełnie inaczej. Noc tylko potęguje dźwięki.
Gdy po tygodniowym shifcie przyszły wyczekiwane dwa dni wolnego, próbowałem zasnąć przy akompaniamencie śmiechów, krzyków, autoalarmu, klaksonów, awantur, radości, tupania, strzelania, tłuczonych butelek, rozkładanych lub składanych kramów, głośnych rozmów i pijanych zaśpiewów. Męczyłem się tak do rana. Był to jedyny raz, gdy naprawdę kląłem to miejsce.
Naprzeciwko mojego pokoju jest knajpka – Jannys’ Cafe. Wpadam tam czasami na śniadanie lub obiad. To coś w rodzaju polskiego baru mlecznego. Czynna od szóstej rano, więc jeśli mam kasę, to wracając z pracy jem u nich śniadanie, a w wolne dni zachodzę na obiad. Sadzone z frytkami kosztują dwa dziewięćdziesiąt. Porcja naprawdę duża. Gdy zaszedłem tam po raz trzeci, nie musiałem już składać zamówienia. Pani za ladą pierwsza zapytała: „Two eggs and chips?” I tak zostałem ich stałym klientem.
W Luton też miałem taki, prowadzony przez Banglijczyków (mieszkańcy Bangladeszu) bar. Tam z kolei zamawiałem: „One piece chicken and chips” (kurczak z frytkami). I też po dwóch czy trzech wizytach też awansowałem do miana stałego klienta, który nie musi mówić czego chce.
Z baru widzę okna swojego pokoju. Jest tak blisko, że telefon łapie domowe wi-fi. To też zaleta High Street. Wszystkie rodzaje sklepów i usług, nawet szewc (tak, maja szewca w Borehamwood) są w zasięgu domowego wi-fi. To o tyle istotne, że wyłączyli mi telefon, coś z roamingiem, i już tylko internet łączy mnie ze światem.
Obok Janny’s Cafe jest turecki sklep. Czynny chyba non stop. Niezależnie o której godzinie wyglądam przez okno, zawsze jest otwarty. Nawet gdy przebudzę się w środku nocy i spojrzę za okno widzę wystawiony owocowo warzywny kram. W tureckim sklepie sprzedają tureckie specjały. Obok nich oczywiście polskie piwo, kefir, mleko i żółty ser. Jest też oczywiście tytoń prosto z przemytu. Za piętnaście funciaków można kupić u nich pięćdziesięciogramowy Amber Leaf. W normalnym sklepie, za trzydziestogramowa paczka kosztuje trzynaście funtów. Cena jak na Anglię jest więc bardzo atrakcyjna.
Bardzo ciekawa jest zabudowa, w skład której wchodzi dom, gdzie wynająłem pokój.
To coś w rodzaju polskiej szeregówki, ale zbudowanej na dachach sklepów. Drzwi od klatki schodowej wciśnięte są między dwie sieciówki – Subway i Greggs. Wchodząc na piętro, wchodzę jednocześnie na podwórko i parter domu. Ponieważ budynek zajmuje połowę szerokości dachu, druga połowa jest zwyczajnym podwórkiem. I to pokryte papą obejście służy dzieciakom za plac zabaw, a dorośli wystawiają stoliki i grillują, imprezują lub po prostu siedzą.
Mieszkańcy chyba dobrze się tu znają, krążą od stolika do stolika. Przysiadają, pożyczają przyprawy, częstują. Też już raz się załapałem na żeberka z rusztu. Po lewej stronie mieszkają Kongijczycy, z prawej wyglądający na Beduina starszy mężczyzna w dżelabie. Spotykam go każdego ranka, gdy wracam z roboty. Czyści i składa tę swoją białą sutannę, niekiedy spotykamy się w Janny’s Cafe, gdzie też chyba jest ich stałym klientem. Trzeci i czwarty dom zasiedliły polskie rodziny. Mężczyzn już poznałem, to Łukasz i Mariusz z żonami i gromadką dzieci. Mężczyźni między czterdziestką a pięćdziesiątką. Oni też są znakomicie zintegrowani z resztą mieszkańców.
Jeśli tylko nie pada, to dzieciaki z Polski, Albanii, Kongo i bóg wie skąd jeszcze, grają w piłkę. Ponieważ jest to jednak dach, a ogrodzenie na krawędzi nie jest zbyt wysokie, to zawsze są pod okiem któregoś z rodziców. Kilka razy widziałem Mariusza, który aktywnie przyłączył się do tej zabawy i ganiał z dzieciakami po całym dachu. Raz i mnie namówił. Kopałem więc z nimi przez chwilę. Widok chyba nie do zaakceptowania przez krajowych nacjonalistów.
Przed każdym domem stoją niezabezpieczone łańcuchami rowery, wózki, grille, narzędzia i najróżniejsze – ogrodowo-balkonowe – sprzęty. Z początku dziwiła mnie niefrasobliwość moich gospodarzy, którzy idąc z Igenem na lody zostawiali otwarte na oścież drzwi.
Nie znam też imienia Hiszpana, który, podobnie jak i ja, każdego wieczora czeka dwie godziny na swój shift. Pracujemy w tych samych magazynach, z tą różnicą że na innej hali – on ambiencie, ja na chillu. Nie spotkałem go dotychczas, ponieważ on poza centrum handlowe raczej się nie zapuszcza.
Przyjeżdża autobusem kilka minut po mnie. W zasadzie prawie nie rozmawiamy, na samym początku zamieniliśmy tylko kilka zdań, stąd wiem że Hiszpan – typowy Latynos nie jakaś podróbka z Pakistanu. Pisałem kiedyś o chłopaku, który twierdził że jest z Hiszpanem, a potem się okazało że to Pakistańczyk, który pracował chwilę gdzieś pod Barceloną. Przedstawiał się jako Hiszpan ponieważ sądził, że to zwiększy jego notowania w pracy na towarzyskiej giełdzie. On dla odmiany był bardzo rozmowny i po kilkunastu minutach wygadał się, że jest Urdu z Pakistanu. Cóż, większość z nas nosi jakąś maskę lub udaje kogoś, kim nie jest.
Mój nowy towarzysz, gdy tylko wysiada na przystanku rozgląda się szukając mnie wzrokiem. Jeśli siedzę na ławce, podchodzi, mówi jedynie: „All right”, po czym ściskamy sobie dłonie. Siada, zakłada słuchawki i w milczeniu delektujemy się ciszą. Gdy jestem w kawodajni – zamawia espresso, przysiada się do mojego stolika – nawet jeśli inne są wolne – i też siedzimy zajęci swoimi myślami. O 21.20 mówię zwykle „Let’s go”, on w milczeniu wstaje i razem, również w ciszy, idziemy do firmy. Odzywa się jedynie gdy chcę skrócić drogę i przejść przez park, w którym spędzałem ciepłe wieczory. Zawraca mnie i prosi byśmy szli ulicą.
Za kilka dni ponownie wybieram się do Polski. To będzie krótka wizyta i nie zakłóci cyklu angielskich snów. Mam do załatwienia kilka dosyć istotnych spraw. Znowu wziąłem w pracy wolne. Bezpłatny urlop bez ograniczeń, to jedyna zaleta pracy przez agencję. Po przejściu na kontrakt takiej możliwości już nie ma. Kliner jednak szansy na kontrakt nie ma.
c.d.n.