Grzegorz Kołodko jest bezsprzecznie myślicielem oryginalnym. Osobiście podejrzewam, że posiadanie opinii odrębnej sprawia mu co najmniej tyle radości, co posiadanie racji – czego łączenie jest o tyle nietrudne, że opinie polskich komentatorów i ekspertów z zasady mieszczą się w spektrum politycznej poprawności, niekoniecznie wyznaczanej rozumem. Tak jest niewątpliwie w przypadku Chin.
O Chinach w Polsce wolno mieć dwie opinie. Pierwsza: to brutalna komunistyczna dyktatura i moralnym obowiązkiem każdego człowieka Zachodu jest pouczanie jej w zakresie łamania praw człowieka. Tym aspektem Kołodko, z właściwą sobie dezynwolturą wobec oczekiwań elit, nie zajmuje się w ogóle. I druga: że Chiny są niebezpieczne, dążą do dominacji nad światem i za wszelką cenę należy stawić im odpór. Polemice z tym dogmatem poświęcona jest najnowsza książka prof. Kołodki, zatytułowana prowokacyjnie „Czy Chiny zbawią świat?”. W ramach spoilera wyjawię, że odpowiedź jest w zasadzie pozytywna.
Jako amerykanofoba najbardziej raduje mnie, gdy Kołodko zestawia międzynarodową aktywność Chin i Stanów Zjednoczonych, wykazując nie tylko praktyczną, ale także moralną przewagę tych pierwszych. Podczas swej wizyty w Afryce były już dziś sekretarz stanu USA, Rex Tillerson, oskarżał Chiny o to, że „uzależniają, stosują skorumpowane umowy i zagrażają zasobom naturalnym” państw afrykańskich. „Jakże mało przekonujące są te zarzuty, gdy ktoś konfrontuje skromne pół miliarda dolarów, które przy okazji wizyty Tillersona Stany Zjednoczone przeznaczają na dodatkową pomoc dla Afryki, z dziesiątkami miliardów dolarów, które inwestują tam Chińczycy, mając ponadto w żywej pamięci fakt, że prezydent Trump zaledwie kilka tygodni wcześniej określił biedne państwa afrykańskie w mianem »shithole countries«” – zauważa Kołodko, gdzie indziej dodając nie bez złośliwości, że „najbogatszy kraj świata, Stany Zjednoczone, zamiast w trosce o współtworzenie ekonomicznych przesłanek pokojowego rozwoju zwiększać swoje wydatki pomocowe, obcina je po to, aby mieć więcej środków na zbrojenia”.
Zgoda – Chiny prowadzą międzynarodową ekspansję, ale nie jest to „walka o dominację nad światem”, tyko działanie obliczone na realizację celów wewnętrznych, jakim jest stały rozwój gospodarczy. Chiny z powodzeniem szukają rynków zbytu na całym świecie, także w USA – ale, po pierwsze, fatalny bilans handlowy Stanów w tej relacji „jest w pierwszej kolejności funkcją ich słabej, niedostatecznie konkurencyjnej oferty eksportowej, a nie – jak chcą Donald Trump i inni ulegający sinofobii – nieuczciwej chińskiej konkurencji”. A pod drugie, i zapewne ważniejsze, przy okazji Chiny, swoimi inwestycjami, transferem technologii, tanimi i umarzalnymi kredytami, przyczyniają się do rozwoju ubogich krajów, w których inwestują. Do „przezwyciężenia zacofania niejednokrotnie będącego skutkiem wcześniejszego kapitalistycznego wyzysku” – jak z wdziękiem ujmuje to prof. Kołodko. Na niespotykaną dotychczas skalę efekt ten zrealizować może inicjatywa zwana oficjalnie „Belt and Road Initiative” (BRI), a publicystycznie „Nowym Jedwabnym Szlakiem”. To wielki projekt, przede wszystkim infrastrukturalny, obejmujący 65 państw na 3 kontynentach. Skądinąd Chiny bez żadnych wcześniejszych uzgodnień poinformowały potencjalnych parterów o swojej jednostronnej decyzji włączenia ich w BRI, przeciwko czemu żaden z tych krajów nie zaprotestował – także Polska.
Jeśli nawet – pisze Kołodko nie bez złośliwości – rozwój potęgi Chin „rzeczywiście zagraża równowadze wpływów, to miast bezproduktywnie krytykować chińską ekspansję, lepiej zwiększyć własną pomoc bogatego Zachodu”.
Autor z pewnym rozbawieniem odnosi się też do niekończących się dyskusji o tym, czy w Chinach panuje socjalizm, czy kapitalizm – proponując w zamian termin „chinizm”. Ów chinizm –unikalną chińską drogę przemian gospodarczych – Kołodko opisuje w sposób, w którym, przynajmniej dla człowieka lewicy, przeważają pozytywy. Największy brzmi: „Chiny stały się potęgą gospodarczą, nie pozwalając kapitałowi na zdobycie władzy”.
O ile dziś już każdy, z wyjątkiem Leszka Balcerowicza, rozumie, że świat, w którym 8 facetów ma tyle samo majątku, co uboższa połowa ludzkości, jest popieprzony – o tyle zrozumienie przyczyn tej sytuacji zależy od światopoglądu. Entuzjaści wolnorynkowej utopii składają ją na karb postępu technicznego, albo „fazy globalizacji” – w duszy lewaka nie ma natomiast wątpliwości co do tego, że dzieje się tak, ponieważ władzę nad światem z rąk polityków przejęli kapitaliści. Którzy, z definicji, działają we własnym, a nie społecznym, interesie. A ich skuteczność jest efektem ukochanej przez liberałów „deregulacji”, czyli wycofywania się państwa z ustalania standardów: pracowniczych, płacowych, ekologicznych, konsumenckich i jakichkolwiek innych, a także z kontrolowania rynków finansowych – czyli wszystkich tych ograniczeń, które stoją kapitalistom na drodze do maksymalizacji zysku, bez oglądania się na koszty społeczne.
Chiny – dowodzi Kołodko – uniknęły tej pułapki. Tamtejsza liberalizacja ekonomiczna, odejście od gospodarki planowej, nie oznaczało przyjęcia neoliberalnej doktryny, iż państwo nie ma nic do powiedzenia w gospodarce – wręcz przeciwnie, władze Chin postawiły na silny interwencjonizm. Prowadzą aktywną politykę przemysłową, zachowały kontrolę nad systemem bankowym i strategicznymi gałęziami przemysłu, przyjmują i realizują długofalowe plany rozwojowe. Po trosze wynika to z chińskiej filozofii. Chińczycy mają nad ludźmi Zachodu tę przewagę – sugeruje Kołodko – że w chińskiej kulturze jest oczywistym, że rezygnacja z długofalowego myślenia i planowania na rzecz biernego poddania się działaniu niewidzialnej ręki rynku jest przejawem zbrodniczej krótkowzroczności; my tymczasem musimy się tego boleśnie uczyć na własnych błędach.
Jednak zasadnicza różnica między „chinizmem” i światem Zachodu jest taka, że w Chinach gospodarka służy polityce, a u nas jest odwrotnie. Co jest, jakby to źle nie brzmiało, pewnym dobrodziejstwem braku demokracji. Tego prof. Kołodko nie pisze wprost, ale zdaje się sugerować – na przykład wtedy, gdy wspomina o tym, że Chiny wolne są od „negatywnego wpływu cykli politycznych typowych dla zachodnich liberalnych demokracji”. A także, gdy cytuje chińskich ekonomistów, zauważających, iż ich krajowi nie grozi jego własna „arabska wiosna” – rewolty w krajach arabskich były powiem efektem nakładania się stagnacji ekonomicznej i autorytarnych reżimów. W Chinach, wysokie tempo dynamiki wzrostu gospodarczego przekłada się na wzrost dochodów ludności, co „ułatwia utrzymanie ładu społecznego” – pisze Kołodko.
Oczywiście, przed chińskimi władzami stoją niewiarygodnie trudne zadania – w tym, przede wszystkim, długofalowe (jak wszystko w Chinach) działania na rzecz redukcji nierówności majątkowych, które są ubocznym efektem obecnego sukcesu gospodarczego, ale które, w dłuższej perspektywie, grożą, krótko mówiąc, rewolucją. Jeśli Komunistyczna Partia Chin chce utrzymać władzę, musi zadbać o to, żeby chiński państwowy kapitalizm w większym stopniu realizował zasadę „podporządkowywania interesów prywatnych, kapitalistycznych, interesom ogólnospołecznym” – jak uprzejmie definiuje to prof. Kołodko. Po naszemu: wziąć kapitał za ryj i zmusić go do przyzwoitego płacenia ludziom.
Są też inne zagrożenia – a tym takie, które mogą nam się zdać zupełnie dziwacznymi. Na przykład: za mało dzieci. Serio. Brutalnie skuteczna polityka ograniczania przyrostu naturalnego zapoczątkowana w latach 70. okazała się ogromnie trudna do odwrócenia. Dziś, kiedy Chińczycy zaczynają się starzeć i na horyzoncie majaczy widmo braku rąk do pracy, rząd zachęca do bardziej entuzjastycznego rozmnażania – ale większość młodej klasy średniej nie chce nawet o tym słyszeć. Nowy, bardziej nastawiony na konsumpcję styl życia, aspiracje życiowe i zawodowe kobiet, sprawiają, że w dylemacie „drugie samochód czy drugie dziecko” młodzi obywatele ChRL bez wahania stawiają na samochód. Inny fundamentalny problem to stan środowiska naturalnego – dużo już zrobiono w tym kierunku, dla przy takim poziomie zatłoczenia, nie wspominając już o uprzemysłowieniu, kolosalnie wiele pozostało do zrobienia. Jednak w kraju, gdzie decyzje gospodarcze podporządkowane są celom politycznym, taki efekt osiągnąć łatwiej niż tam, gdzie politykom decyzje dyktuje kapitał, w swoim galopie do maksymalizacji zysków doskonale obojętny na społeczne koszty swoich działań.
Oczywiście, prof. Kołodko nie sugeruje, że drogą do naprawienia schrzanionego świata jest wprowadzenie monopartyjnej dyktatury – ale niewątpliwie wzywa do wyciągnięcia wniosków z chińskiego sukcesu gospodarczego, zrodzonego z systemu będącego odwrotnością neoliberalizmu, czyli podporządkowania państwa rynkowi. Podobne rozwiązania można osiągnąć także w prawdziwie funkcjonującej demokracji – czego dowodem są państwa skandynawskie, a także np. Kanada.
A prawda jest i taka – to już nie konkluzje Kołodki, tylko moje – że nasze, polskie i generalnie zachodnie przekonanie, iż mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek pouczać innych, jak mają żyć, bo my wiemy lepiej, co jest dla nich dobre, jest przejawem kolonialnego chamstwa. Chińczyków jest prawie półtora miliarda, z czego do partii należy niespełna 90 milionów. Gdyby obywatele ChRL chcieli obalić ustrój, zrobiliby to – z wielkimi niewątpliwie ofiarami, ale bez specjalnego trudu. Chińska droga przemian – która, zgodnie z oficjalnymi dokumentami Komunistycznej Partii Chin, ma doprowadzić, w perspektywie roku 2050, do zbudowania „wielkiego nowoczesnego kraju socjalistycznego, który będzie prosperujący, silny, demokratyczny, kulturowo zaawansowany, harmonijny i piękny” – jest dla Chin dobrą drogą, jak długo Chińczycy nie zdecydują inaczej. I nic nam do tego.
Grzegorz W. Kołodko: „Czy Chiny zbawią świat?”, str. 224, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2018, ISBN: 978-83-8123-262-3.