3 maja 2024

loader

Ciągle w drodze

„Przywołania – z galaktyki Koziorożca” Sławomira Jerzego Tabkowskiego, których fragment publikujemy poniżej, to wiarygodna opowieść – dokument o losach humanisty w okresie PRL i III RP, a więc o samej Polsce w tym czasie. Niezwykle interesująca w warstwie faktograficznej, szczera i pozbawiona jakiejkolwiek minoderii, oryginalnie skonstruowana. Zwraca szczególną uwagę umiejętnie i kompetentnie podanie warstwy politycznej, a liczne fragmenty mogą zainteresować nie tylko historyków życia społecznego. Czyta się bardzo dobrze.
Wszystko co stanowi tę opowieść miało przede wszystkim miejsce na tle wielkich wydarzeń XX wieku – wojen, rewolucji, holocaustu, przesiedleń ludów, zwycięstw i klęsk, powodzenia i tragedii narodów, jak też jednostek, uwikłanych częstokroć w ideologiczne doktryny – wreszcie – w okolicznościach codziennego bytowania pełnego radości, smutków i normalności.
W książce odnajdują się powszechnie znane postacie i równie wiele nieznanych faktów. Przedstawione wydarzenia i związane z nimi osoby, w różnych relacjach i w odmienny sposób, tworzyły i kształtowały świat autora, stanowiąc wspomnienie o czasie tamtych i współczesnych pokoleń.
Praca opatrzona jest przypisami objaśniającymi rozliczne zdarzenia i okoliczności, uczestniczące w nich postaci, sprawy i zachowania, również pojęcia i rzeczy w tamtych okresach powszechnie znane.
Autor jest socjologiem, dziennikarzem, wydawcą i nauczycielem akademickim. Uczestniczył także w ważących okolicznościach politycznych lat 1988-1990, w obradach Okrągłego Stołu.

Pociąg złożony z węglarek (otwarty wagon towarowy służący na ogół do przewozu węgla), z jednym tylko krytym wagonem towarowym przeznaczonym dla matek z niemowlętami, wlókł się niemiłosiernie wolno. Nową granicę Polski przekroczył na białostocczyźnie. W rogu jednego z wagonów stał mały, na brązowo-mahoniowy kolor pomalowany stolik, a pod nim spało dziecko. To byłem ja.
Obok siedzieli moi rodzice
– szczupły mężczyzna, już trochę łysiejący, z krótko przystrzyżonym czarnym wąsem, w wieku ok. 40 lat i ładna kobieta o blond włosach, trochę młodsza od męża. Patrzyli w zamyśleniu na wschód, na ziemię, którą zapewne żegnali na zawsze. Każde z nich z Kresami Wschodnimi związane było inaczej ale nie wyobrażali sobie, tak jak inni zamieszkujący tu od pokoleń Polacy, że przyjdzie im w taki właśnie sposób opuścić tę swoją małą ojczyznę.
Dla Aliny, nauczycielki, to była ziemia rodzinna, a Edward przybył na Kresy w poszukiwaniu pracy niedawno, bo w 1921 roku. Urodził się w Nowym Sączu, a po ukończonym w Starym Sączu Państwowego Seminarium Nauczycielskiego w swoich stronach nie miał szansy na zatrudnienie. Na Wileńszczyźnie znalazł je bez trudu. Ale liczyła się nie tylko stała pensja plus dodatek kresowy. Za mieszkanie też nic nie płacił, choć izba w chłopskiej chacie do najwygodniejszych nie należała, ale za to żywność była tu o wiele tańsza niż w centralnej Polsce. To, co go bardzo zdziwiło, to przydzielona krótka broń, która w tamtych powojennych czasach i niespokojnych stronach, okazała się kilka razy bardzo przydatna. W myśl odgórnego zalecenia z lat 30. należało ją nosić schowaną. Stosunkowo szybko, po kolejnych sprawdzianach i wizytacjach awansował na kierownika szkoły czteroklasowej, która mieściła się w wynajętym wiejskim domu.
To właśnie wtedy przygodny fotograf zrobił zdjęcie, które teraz spoczywało, wśród innych niezbędnych dokumentów, w jednej z walizek. Miał wtedy na sobie koszulę z kołnierzem à la Słowacki i wielką czarną czuprynę, siedział w otoczeniu swoich uczniów, wszystkich bez wyjątku bosych. Bieda była tu powszechna i nie omijała nikogo: ani Tatarów, którzy w piątki do szkoły nie przychodzili, ani Żydów nieobecnych w sobotę, ani też Polaków i Białorusinów czczących dzień święty w niedzielę.
Dostosował się szybko do miejscowych zwyczajów, a ponieważ zawsze interesował się uprawą ziemi i kochał przyrodę, było mu tu dobrze, tym bardziej, że od życia nie wymagał zbyt wiele. Liczne kontakty z miejscową inteligencją, częściowo z pozostałościami dawnej zaściankowej szlachty, owocowały przywiązaniem do tej ziemi i ludzi tu mieszkających. Żył tu na tyle dostatnio, że mógł przywieść w czasie letnich wakacji trochę zaoszczędzonych pieniędzy do rodzicielskiego domu. To wszystko zmieniło się po ślubie z Aliną, potem gdy dowiedział się, że będzie ojcem, a jeszcze później, gdy wybuchła wojna.
Teraz te dobre wspomnienia
z lat przedwojennych uleciały z pamięci, pozostały jedynie wydarzenia z ostatnich, coraz straszniejszych czasów, w których byli już we troje. W nowej sytuacji, także politycznej, zgodzili się co niektórzy mieli im jeszcze długo za złe uczyć w szkole w Wołczynkach pod nadzorem nowych, radzieckich porządków, gdyż alternatywą była wywózka na Sybir. W czasie okupacji niemieckiej Edward brał udział w tajnym nauczaniu młodzieży. Sytuacja zmieniała się na tych terenach diametralnie w zależności od tego czy aktualnie rządzili tam Rosjanie, Litwini, Niemcy, czy znowu Rosjanie. I były jeszcze leśne oddziały: AK, radzieckie, żydowskie i zwykłe rabunkowe bandy. Edward uciekał na koniu przed niemiecką obławą, Alina innym razem katowana była batogiem za to, że nie chciała powiedzieć gdzie ukrył się mąż. Wiosną 1944 roku wyjechaliśmy do Wilna, które wydawało się bardziej bezpieczne, a nadto Mama mogła liczyć na pomoc mieszkającej tam rodziny.
Tymczasem zbliżał się front i właśnie u krewnych w dzielnicy Zwierzyniec chowaliśmy się, w czasie bombardowań miasta, w prowizorycznym schronie wykopanym w ogródku. Pamiętam do dziś jak w czasie nocnego nalotu starsi mówili, że dokonują go amerykańskie samoloty – w rzeczywistości nalot przeprowadzały radzieckie bombowce Pe-2, a zapewne i szturmowe Ił-2 z 1 Armii Lotniczej. Niewiele zapewne mógł nas obronić ów schron w porównaniu do oglądanych kilka dni później skutków bomby, która w dużym domu w centrum, zamieszkałym m.in. przez ciocię Helę, przebiła aż dwa piętra. Niedługo później ojciec wywiózł mnie z Mamą pod Wilno, tłumacząc, że tak będzie dla nas w ten nadchodzący, lipcowy czas bezpiecznie, a sam gdzieś wyjechał. Pozostało nie wyjaśnioną nigdy tajemnicą skąd wiedział o przygotowaniach do zajęcia Wilna przez oddziały AK (akcja „Ostra Brama”) i co sam robił w czasie tej operacji. Mieszkaliśmy, jak jeszcze kilka innych rodzin, w stodole położonej obok sporej plantacji truskawek, ale nie one, a pierwsze ziemniaki były najważniejsze, Pewnego słonecznego dnia znalazłem jednego, ale Mama w tym momencie rzuciła mnie wraz z tą zdobyczą na ziemię i przykryła sobą. Nad kartoflisko nadlatywał samolot i strzelał.
Potem wróciliśmy do Wilna,
tata znalazł pracę w przedsiębiorstwie leśnym, co także miało tę pozytywną stronę, że należał mu się przydział drewna. W małym pomieszczeniu na parterze przy ul. Moniuszki, będącym jednocześnie kuchnią i sypialnią, na rozłożonym stojaku cięli rodzice poprzeczną piłą ręczną kolejne kloce. Było przynajmniej ciepło. Ale pożywienia brakowało, przede wszystkim tłuszczu i mięsa. Wybrała się więc Mama w podróż dziś nazwalibyśmy ekstremalną około 100 km na południowy zachód od Wilna, na zaplecze niedawnego frontu, wśród przemieszczających się oddziałów wojska i walczącej nadal polskiej partyzantki, pomiędzy różnego rodzaju maruderów i zwykłych bandytów. Samotna młoda kobieta jechała do znajomych w Gliniczach, u których pozostawili swoje meble, dywan i ubrania, aby to wszystko zamienić na słoninę i wędlinę.
Po pierwszej „wizycie” NKWD
na Moniuszki i zatrzymaniu ojca, o której wcześniej już wspominałem, zjawiły się w naszym pomieszczeniu dwa worki z sucharami. W jednym była informacja o mnie i o rodzinie w Nowym Sączu, do której jakiś łaskawy opiekun miał mnie dostarczyć, drugi był wyposażeniem rodziców w ewentualnej drodze na Sybir.
Z ówczesnych wędrówek po Wilnie zapamiętałem – jak to chłopiec – małe samochody wojskowe obudowane deskami (prawdopodobnie odkryte amerykańskie Willysy zabezpieczone takim sposobem na zimę), a stojący na warcie rosyjski żołnierz miał dziwny karabin z lufą pełną dziur (chodziło tu o pepeszą – radziecki pistolet maszynowy, który miał lufę na całej długości osłoniętą blachą z podłużnymi otworami wentylacyjnymi). I jeszcze jedno mama powiedziała, że przed wyjazdem musimy pożegnać się z Matką Boską Ostrobramską niewiele widziałem, bowiem był tam wielki tłum ludzi modlących się i płaczących – posadzony przez tatę „na barana” zobaczyłem gdzieś bardzo daleko oświetlony, święty obraz.
Nie wiem co mi się śniło
podczas tej długiej, bo prawie dwa tygodnie trwającej, kolejowej podróży może pierwsze zapamiętane w życiu wydarzenia i obrazy? Malutki jeż, którym się bawiłem, a mama mówiła, że Jerzyk bawi się jeżem; jazda z ojcem na koniu podczas ulewy, gdy okrył mnie swoją marynarką, drewniany konik i karabin z którego miałem strzelać tylko do zwierząt i wstyd dzisiaj to przypominać gdy jeszcze w Gliniczach spijałem z kieliszków, nierozważnie pozostawionych w kuchni, resztki wiśniowej nalewki po jakimś przyjęciu, a później w kółko powtarzałem: Może soczku, może nie!
Czternasty transport repatriacyjny
jadący z Wilna przez Białystok, Bydgoszcz (w okolicach Warszawy mosty były zerwane), kończył swój bieg w Łodzi. Stąd już było zdecydowanie bliżej do rodzinnego domu ojca w Nowym Sączu. Przybyliśmy tam po długiej podróży. I kiedy po serdecznych powitaniach z mamą – teściową – babcią, z siostrą i baratem, łzach radości i smutku, wszyscy zasiedli do posiłku, wspomnieniom i opowieściom o wojennych i niedawnych przeżyciach nie było końca. I tam na wschodzie, i tu w Sądeckim. Nawet siostra taty opowiadała o swoim, jak na jej możliwości sporym, wkładzie w konspiracyjną działalność. Tylko brat Mietek niewiele miał do powiedzenia, bowiem zaraz po wybuchu wojny uciekł z Lublina i ukrywał się przez całą okupację w Sączu, acz jak złośliwa rodzinna przypowieść mówiła nikt go nigdy nie szukał, bo i nie miał ku temu żadnego powodu.
Wybiegłem do wielkiego ogrodu. Bawiąc się wśród licznych drzew i krzaków usłyszałem podniesione głosy, śmiech radości i wołane dobiegające z otwartych okien domu. Właśnie nadano komunikat o kapitulacji III Rzeszy. Był 9 maj 1945 roku. Skończyła się wojna.
Nie pozostaliśmy tu 
jednak na dłużej ponieważ, tak jak przed wojną, nie było wolnych nauczycielskich posad. Pojechaliśmy na zachód. Ale jeszcze wcześniej wyprawił się tam ojciec namówiony przez swoich dawnych sądeckich kolegów, którzy już tam bywali. Wrócił zadowolony – mówił, że ma już tam pracę, a z mieszkaniem nie będzie kłopotów. A więc wybraliśmy się – niejako na sam koniec świata – na Ziemie Odzyskane do małej miejscowości Lubawka nad granicą z Czechosłowacją.
Początkowo mieszkaliśmy, jak szereg rodzin polskich urzędników, w małym hoteliku naprzeciw dworca kolejowego. Ojciec został kierownikiem punktu etapowego miejscowego PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny), a więc wysiedlał miejscowych Niemców, na których czekały kolejne transporty na kolejowej bocznicy, i osadzał na zwolnionych gospodarstwach i mieszkaniach przybywających tu Polaków ze wschodu i centralnej Polski.
Polska dzieciarnia zamieszkała w hotelu
nigdy wcześniej nie miała tyle i takich zabawek, jak te poniemieckie. Kłopot był tylko z czarnym krzyżami i swastykami widniejącymi na wojskowych samochodach, motocyklach, na czołgach i okrętach – te po prostu zamalowywaliśmy na czarno. Wśród tych dobroci znalazły się dwie niezwykle oryginalne: bardzo duża betlejemska szopka, w której każda z licznych figur była barwną żarówką i swoiste klocki logo. Tę pierwszą przekazał ojciec do miejscowego kościoła gdzie zachwycała wiernych w okresie świąt Bożego Narodzenia. Tą drugą było wielkie płaskie pudło z licznymi przegródkami, a w nich śrubki, nakrętki, metalowe ramki i elementy w różnych kształtach, kółka z gumowymi oponami, jeszcze inne oraz narzędzia do ich montażu. Można było z nich złożyć auto, dźwig i szereg różnych urządzeń – w zależności od inwencji „małego inżyniera”. Służyły mi te poniemieckie klocki lego jeszcze przez wiele lat.
Z tamtego pobytu zapamiętałem jeszcze świecące się kolorowe żarówki w hotelowej sali i niebieskie w toalecie, zapewne w takim kolorze, gdyż gwarantował minimum światła na zewnątrz w razie nocnych, lotniczych nalotów.
Po kilku tygodniach
przeprowadziliśmy się do dużego mieszkania na pierwszym piętrze w domu przy rynku, w którym poprzedni gospodarze zostawili cały swój dobytek. Wśród skarbów znalazłem w przepastnym biurku, należącym zapewne do miejscowego notabla, jakieś odznaczenia i arkusze znaczków pocztowych z Hitlerem w różnych kolorach. Zapamiętałem je i stanowczo sprzeciwiałem się Mamie, gdy czesała mnie „na boczek”, bo nie chciałem być jak ten zły Niemiec.
Wśród licznych, interesujących urządzeń znajdowały się: osobliwy, wysoki, metalowy piec w łazience, z którego lała się gorąca woda na kąpiel, i jeszcze dziwniejsze – mama mówiła, że to grzejnik elektryczny duże prostokątne, ciężkie, białe pudło z jakiejś kamionki z rączką na górze i z otworami, przez które zobaczyć można było żarzące się na czerwono druciki.
Ale jeszcze ciekawszy był świat za oknem pełen rozlicznych rzeczy i wydarzeń. Całe miasteczko z wielką uwagą obserwowało, jak usuwano hitlerowską swastykę z wysokiej wieży ratusza, zastępując ją białym orłem. I podobnie, gdy przejeżdżali radzieccy żołnierze w dorożce otoczeni chmarą biegnących dzieciaków zaprzęgniętej w wielbłąda. Na rynku często odbywały się różne uroczystości; ze zbudowanej z drzewa i przystrojonej zielonymi gałęziami trybuny przemawiali różni panowie. Tata, ubrany odświętnie w ciemny garnitur, też.
Akcja repatriacyjna dobiegała
powoli końca, należało więc znaleźć jakąś inną pracę, i wtedy w ojcu odezwała się jego stara, nie spełniona miłość do ziemi i prac rolnych. Nauczycielem dalej pozostał dyrektorując miejscowej szkole rolniczej, ale stał się również rolnikiem, a nadto prezesem miejscowego zarządu Związku Samopomocy Chłopskiej. Przejął duże poniemieckie gospodarstwo: spore mieszkanie w centrum miasteczka (oczywiście z łazienką i gazem), stajnię, oborę, stodołę, inne zabudowania gospodarcze, szereg uli i ziemię za miastem. Były m. in. dwa piękne, kare konie – ogier Hans i klacz Dora oraz duży, czarny, groźny pies, którego imię uleciało mi z pamięci. W tamtych czasach, a dziś równie często, pies był i jest stróżem gospodarstwa – w dzień trzymany na łańcuchu, na noc był spuszczany i skutecznie odstraszał amatorów cudzej własności. Pewnego zimowego dnia czarny psiak urwał się wraz z łańcuchem i popędził. Ja za nim. Wreszcie gdzieś na obrzeżach miasteczka zatrzymał się, co pozwoliło mi rzucić się i złapać łańcuch, który wlókł za sobą. Wróciliśmy razem do domu, jako przyjaciele. Drugim stworzeniem od świętego Franciszka była Dora, na której bez obawy jeździłem.
Do gospodarstwa należało
też położone trochę dalej spore pomieszczenie, a w nim bryczka, czarna kareta (taka prawie jak z filmów typu płaszcz i szpada) oraz…karawan, który stał się zarzewiem rodzinnego konfliktu. Mama bowiem powiedziała, że może się zgodzić być żoną rolnika, ale nigdy karawaniarza. Na to dictum podjęta została z pozoru mądra, a w konsekwencji przynosząca niespodziewane skutki, decyzja – karawan wraz z Hansem przejął miejscowy ksiądz proboszcz. Podczas pierwszej pogrzebowej uroczystości osamotniony Hans poniósł karawan z nieboszczykiem, co wywołało powszechne zgorszenie. Od tego czasu na te smutne uroczystości ojciec pożyczał księdzu Dorę i wtedy, zadowolony i usatysfakcjonowany Hans powodował, że dostojnie toczył się ten pojazd.
Posiadanie w gospodarstwie koni nakładało na ich właściciela w tamtym czasie jeszcze inne obowiązki: „Zarząd Miejski w Lubawce Nr. Wybor. /47 Lubawa, dnia 10. 1, 1947. Do Obyw. Tabkowskiego Edwarda w Lubawce Dla celów wyborczych proszę podstawić do dyspozycji na każde wezwanie jednego osiodłanego konia. Burmistrz Janko .” Później w naszym gospodarstwie zjawiły się dwa potężne kasztanowe perszerony z wytatuowanymi na pośladkach literami US, pochodzące z dostaw UNRRA. Z tych samych przesyłek była czekolada, którą jadłem po raz pierwszy w życiu w wieku 6 lat. Była dla mnie stanowczo za słodka – do takich przesłodzonych specjałów jako dziecko wojny nie byłem przyzwyczajony – po posmakowaniu jednej kostki musiałem ją popić szklanką wody.
Ten okres spędzałem
wyjątkowo ciekawie, bowiem nikt mnie nie pilnował i pozwalano samemu wędrować po miasteczku. Chodziłem do przedszkola położonego za kolejowymi torami, do którego szło się ponurym i słabo oświetlonym tunelem pod kolejowymi torami. Ktoś opowiadał, że właśnie w nim jakiś sowiet napadł na przechodzącą tam kobietę i zrywając pierścionek, połamał jej palce. Ale ja nie miałem pierścionka, a jedyne co mnie odstręczało, to perspektywa stale przypalonego mleka z przedszkolnej kuchni.
Poza tamtym pobytem, a potem szkolnymi zajęciami, które traktowałem jak dopust boży, najważniejsze było, wraz z podobnymi jak ja, buszowanie po miasteczku i odkrywanie nowych, nieznanych miejsc. Spory obszar w centrum, ogrodzony dużym parkanem, zarośnięty gęsto krzakami i drzewami, nazywaliśmy zbrojownią z racji znalezienia w stojącym tam budynku kilku pancerfaustów (granatniki przeciwpancerne) , na szczęście bez amunicji ! Był też kolorowy proch w różnorodnych płaskich formach, który wykorzystywaliśmy dwojako. Waliło się go młotkiem, kładąc wcześniej na twardym podłożu, co dawało głośny efekt. Albo jeszcze lepiej wsypywało się do butelki po piwie, zapalało, zamykało butelkę (były wtedy takie) i odpowiednio daleko rzucało. Wynik, przynajmniej w naszych wyobrażeniach, przypominał wybuch granatu. Ale najbardziej pożądany był proch w kolorze czarnym, w swym kształcie przypominający cienki, długi pręt, bowiem można było go podpalić i iść z nim, jak z pochodnią (trzeba wiedzieć, że zapałki w tamtym czasie stanowiły niejako codzienne nasze wyposażenie !?). I taki właśnie rodzaj prochu umieszczony w gilzie udało się mnie szczęśliwcowi znaleźć. Przywlokłem to wczesnym wieczorem do domu, schowałem pod schodami i nie mogąc oprzeć się rozpierającej dumie i radości, wyjąłem i podpaliłem jeden pręt prochu. Gdy kończył się palić rzuciłem nierozważnie na podłogę pełną drewnianych wiór. Zapaliły się, ale dokładnie je zgasiłem butami i poszedłem spać. Z błogiego snu obudziło mnie rano szarpane i groźny głos ojca dopytującego się o przypalony stan mojego obuwia. Pod wpływem gróźb i ewentualnie dalszego, bolesnego śledztwa, ujawniłem przebieg wieczornego wydarzenia oraz miejsce znalezienia wspomnianej gilzy. Saperzy, którzy zbadali teren naszej zbrojowni, mówili, że tylko przez przypadek nie doprowadziliśmy do większego nieszczęścia. Innym razem z obudzeniem z twardego snu wielki kłopot mieli rodzice – szukając gdzie się podziałem znaleźli mnie śpiącego na strychu naszego mieszkania, przy stercie główek maku, którego się najadłem.
Wielkie również zainteresowanie,
nas miejscowych dzieciaków, wywołał któregoś lata przyjazd harcerzy. Mieli mundury, których bardzo im zazdrościliśmy, każdy miał przy pasie finkę, rozłożyli namioty, a wieczorem przy ognisku śpiewali piękne piosenki. Gapiliśmy się na to wszystko z nadzieją, że kiedyś i my będziemy tacy, jak oni. Nową moją pasją stał się rower – oczywiście poniemiecki dziecięcy, czerwony z twardymi oponami (bez dętek), który pozwalał nie tylko jeździć po miasteczku i okolicy, ale także jak to się dzisiaj mówi – szpanować. Tragedia miała miejsce kiedy go gdzieś nierozważnie zostawiłem i został skradziony.
Tę dziecięcą traumę przerwały dwa wydarzenia: awantura między rodzicami i perspektywa opuszczenia Lubawki, przy których kradzież ukochanego rowerka okazała się nie taką ważną sprawą. Nie bardzo wiedziałem o co chodzi, mama mówiła do ojca aby się ujawnił (amnestia z dnia 22 lutego 1947 roku), a on odpowiadał, że nigdy. Gdy chciałem się zapytać co to wszystko znaczy, to powiedzieli, że to sprawy dla dorosłych, i kazali abym sobie poszedł do swoich zabawek. Nigdy zresztą nie dowiedziałem się gdzie, kiedy i jaką rolę odgrywał ojciec w okresie okupacji i po wojnie zawsze mówił, że czym mniej wiesz, tym bezpieczniej i lepiej dla wszystkich. Ale musiało być coś na rzeczy, bo dużo później, w Nowym Sączu przychodzili do ojca z UB i o coś rozpytywali. A po za tym, pomimo późniejszych, kilkukrotnych propozycji i możliwości awansu, wszystkie odrzucał. Czy bał się aby przy tej okazji nie grzebano mu za nadto w życiorysie?
Te rozmowy podniesionym głosem
trwały czas jakiś, a później okazało się, że mamy stąd wyjechać. Wszystko zaczęło się chyba od momentu, w którym ojciec z pełnym napięciem i uwagą, słuchał jakiejś radiowej audycji, a po tym coś wspominał o nowej wojnie, powrocie Niemców na te ziemie, i przypominał, że wielu z tych wysiedlanych obiecywało mu, że gdy tu wrócą, poderżną mu gardło. Wiosną 1948 roku wyjechaliśmy z Lubawki do Nowego Sącza.

Sławomir Tabkowski

Poprzedni

Spotkanie 100-lecia

Następny

Listy od przyjaciół

Zostaw komentarz