1 grudnia 2024

loader

Człowiek – jedyna istota dwunożna

Aktorstwo to suma i wypadkowa talentu, doświadczenia, warunków itd. itp., trudno więc mówić, że tylko jeden czynnik rozstrzyga o kształcie roli. W moim przypadku zadecydowało poczucie humoru i dystans z jakim traktuję swoje doświadczenia matrymonialne – z Edwardem Linde-Lubaszenką, wieloletnim aktorem Starego Teatru w Krakowie, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Podobno biegle Pan mówi po rosyjsku?
Dobrze, bo od drugiego do szóstego roku życia, w czasie wojny radziecko-niemieckiej byłem w ZSRR, a tam mówiło się po rosyjsku. Nie znałem ani jednego polskiego słowa. Mimo to jestem polskim aktorem, mówiącym całkiem nieźle po polsku. W czasie wojny moja matka, która związała się z radzieckim oficerem o nazwisku Lubaszenko, którego nazwisko noszę, starała się przedostać do Polski, ale do armii Andersa nie zdążyła, więc wróciła do kraju z tym drugim, Ludowym Wojskiem Polskim. A w ogóle to urodziłem się w dniu podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow. I to chyba wiele wyjaśnia w sensie metafizycznym.
Jakim jeszcze językiem Pan włada?
Niemieckim, bo po powrocie do Polski w 1945 roku zamieszkaliśmy we Wrocławiu u Niemki, frau Hoffman, a z nią i jej dziećmi mówiliśmy po niemiecku. Trwało to kilka lat, aż do ich wyjazdu do Niemiec. Po polsku zacząłem mówić w polskiej już szkole.
Czy to rosyjskie, radzieckie dzieciństwo bardzo zaciążyło na Pana psychice?
Tak, bardzo. Były ambasador Izraela w Polsce Szewah Weiss, powiedział, że nie może czuć nienawiści do Rosji, bo tam uratował się przed prawdopodobną zagładą ze strony Niemców. Podzielam tę opinię.
A wątek niemiecki?
Też bardzo ważny. W pierwszej chwili, kiedy dowiedziałem się, że mój ojciec, Julian Linde, był żołnierzem Wehrmachtu, poczułem się okropnie, bo byłem wychowany w silnie antyniemieckim, antyhitlerowskim duchu. Po jakimś czasie przeżyłem jednak drugi, tym razem pozytywny wstrząs i trochę mi ulżyło. Otóż po wielu latach, w 1991 roku, dowiedziałem się, że mój ojciec, który siedział w latach 1945-1947 w niewoli radzieckiej w Tule, siedział później, w latach 1952-1953 w polskim więzieniu w Kłodzku za śpiewanie po pijanemu dziecięcych piosenek niemieckich w restauracji „Polonia” w Polanicy Zdroju. Ja nie siedziałem nigdy, bo śpiewałem po pijanemu piosenki rosyjskie.
Czy rosyjskie wątki w Pana życiu miały wpływ na sposób kreacji ról z repertuaru rosyjskiego? Czy pozwoliły Panu lepiej wczuć się n.p. w postać Łopachina w „Wiśniowym sadzie” Czechowa, która była jedną z najważniejszych Pana ról?
U Jerzego Jarockiego zagrałem wiele ról, ale najważniejsza to właśnie Łopachin. Istnieje w teatrze pojęcie nadmarionetka Craiga. Role gra ktoś lub coś bez doświadczeń i osobowości a napełnia się to-to cechami postaci dramatu. Tak było ze mną w „Wiśniowym sadzie”. Poddałem się reżyserowi całkowicie. W czasie prób wyglądało to okropnie. Na scenie bezradnie poruszała się bezwolna, bezpostaciowa plazma. Koledzy byli przerażeni. Dopiero na próbach generalnych zaczęło to nabierać kształtu. Jestem przekonany, że chyba udało mi się zagrać wyobrażenie Jarockiego o Łopachinie. A moja domniemana „rosyjskość” istniała chyba tylko w widzach i pewnie wpłynęła na odbiór tej roli. Przecież do dziś spora grupa ludzi uważa mnie za „Ruska” ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Obecnie już po raz drugi w karierze gra Pan Edgara, kiedyś w „Tańcu śmierci” Strindberga, a obecnie z „Play Strindberg” Friedricha Dűrrenmatta. To dramat walki między kobietą i mężczyzną, obraz małżeńskiej nienawiści. Czy aby dobrze zagrać taką rolę, trzeba mieć koniecznie duże doświadczenie w sferze męsko-damskiej?
I tak i nie! Aktorstwo to suma i wypadkowa talentu, doświadczenia, warunków itd. itp., trudno więc mówić, że tylko jeden czynnik rozstrzyga o kształcie roli. W moim przypadku zadecydowało poczucie humoru i dystans z jakim traktuję swoje doświadczenia matrymonialne. Kiedy jedna z żon okradła mnie nie tylko z wielkiej sumy pieniędzy (honorarium za serial „Układ krążenia”), ale także z wyposażenia mieszkania i mebli , jeden z kolegów, po tym jak opowiedziałem o tym na próbie, orzekł – Nareszcie wiem kogo miał na myśli Kochanowski pisząc „Wielkieś mi uczyniła pustki w domu mojem…”, śmiałem się razem ze wszystkimi. Widownia na naszym „Tańcu śmierci”, także płakała ze śmiechu. Dodam jeszcze, że według ortodoksyjnych interpretatorów Strindberga świadczyłoby to o naszym niezrozumieniu dramatu.
Wielkiej popularności przysporzyła Panu rola kapitana Stopczyka w „Psach” i „Psach2” Pasikowskiego. Czy spodziewał się Pan, że ten film stanie się „kultowy” i z czasem będzie nabierał coraz większej aktualności?
Sukces lub porażka dzieła sztuki to wciąż jeszcze tajemnica. Oddalam więc to pytanie, bo nigdy nie wiadomo czy coś z danego filmu wyjdzie czy nie.
Co Pan najbardziej zapamiętał z planu „Psów”?
Wzrost Władysława Pasikowskiego, choć sam jestem spory chłop. Po raz pierwszy spotkałem się z tak wysokim reżyserem. Przeważnie są oni małego wzrostu, a tu raptem taki dwumetrowy jegomość. Wzbudził mój respekt i przyglądałem mu się z rezerwą, ale to fajny facet.
Czy dramatyczne życie miało wpływ na to, że jako aktor jest Pan tak maksymalnie silny, mocny, ekspresyjny, przy oszczędnie stosowanych środkach wyrazu?
Mam na to dwie odpowiedzi – to dzieciństwo tyleż mi pomogło, co zaszkodziło. Cynicznie, a trochę też żartobliwie powiem, że nie chciałem głosowi, skoro go mam, przeszkadzać machaniem rękami, czy jakimiś minami. Niech sobie głos brzmi, choć miałem w teatrze także role „ruchliwe i burzliwe”. Poza tym uważam, że aktor jest przewodnikiem widza po roli, więc nie powinien widzowi przeszkadzać. Jestem też przeciwnikiem zbyt agresywnego aktorstwa, bo jest ono brutalnym wchodzeniem w widza, narzucaniem mu siebie. Jak ktoś chce mnie poznać prywatnie, to zapraszam go na wędkę do Spatifu i tam dowie się jaki jestem naprawdę, zwłaszcza po wypiciu litra, ale na scenie jestem aktorem. Zbyt agresywne aktorstwo może wywołać u widza odruch obronny, jak przed chuliganem z ulicy. Chociaż zrobiłem wyjątek, grając Edgara w „Play Strindberg” Dűrrenmatta bardzo „ekspresyjnie”. Bliska mi jest też forma oratoryjna i rapsodyczna (wielokrotnie występowałem w utworach oratoryjnych, szczególnie często w „Pasji wg świętego Łukasza” Krzysztofa Pendereckiego). Byłem też piosenkarzem i aktorem wrocławskiego teatru studenckiego Kalambur. No cóż, aktor musi być elastyczny i mobilny.
Witold Filler określił Pana styl aktorski jako „spokojną mocarność”. To bierze się z Pana prywatnej psychiki, czy jest efektem zastosowania świadomych aktorskich środków?
Może jestem Pudzianowskim polskiego aktorstwa?… Człowiek jest stworzeniem harmonijnym, a i na świecie nic nie dzieje się tylko z jednego powodu i niczego nie da się wytłumaczyć tylko w jeden sposób. Jedno pociąga za sobą drugie. „Trzepot motylka może spowodować katastrofę mostu”. Wiem o tym także dlatego, że mam sporo wykształcenia przyrodniczego, sześć zaliczonych semestrów medycyny. Ale rzadko zastanawiam się nad tym, jakie wrażenie wywieram na widzach. Ważniejsze jest dla mnie – wiedzieć co mówię. Pewien profesor cybernetyki powiedział kiedyś w telewizji o mnie, że mówi wyjątkowo starannie pod względem logicznym. Dobre i to, bo w końcu aktorstwo, to przejaw materialny inteligencji emocjonalnej. Więc niby mocarz, a sapiens.
Czy przyrodnicze wykształcenie dało coś Panu zawodowo?
Medycyna dała mi poczucie odpowiedzialności. W szpitalu koło Żagania odbywałem praktykę wakacyjną po trzecim roku. Asystowałem tam przy operacjach, robiłem zastrzyki, opatrunki itp. na oddziale interny, pediatrii i chirurgii. Otóż kiedy ktoś pyta mnie, co to jest profesjonalizm, odpowiadam – dbałość o każdy szczegół.
Nie żałuje Pan, że nie został Pan lekarzem?
Pan chyba żartuje. Przy mojej tromtadrackiej naturze, nie sprostałbym temu zawodowi i może niechcący spowodowałbym jakieś nieszczęście. Bo ja tylko staram się być odpowiedzialny. To były czasy większej nonszalancji, która w życiu artystycznym uważana wręcz była za zaletę, przejaw naznaczenia talentem. Ale i dziś więcej jest skandali towarzyskich niż artystycznych dokonać.
Wiem, że ma Pan poglądy lewicowe. Czy tak?
Nestor Machno czołowy awanturniczy anarchista rosyjski mawiał: „bij białych aż poczerwienieją, a czerwonych aż pobieleją”. Na wszelki wypadek więc jestem różowy, z odcieniem chrześcijańskim. Co się tyczy poglądów politycznych, odpowiadam – mam, dla siebie. Nie oceniam też zbyt surowo innych ludzi, gdyż uważam, że nie wszystko, czego nie rozumiem, jest głupie.
Swego czasu pojawiał się Pan w telewizji wraz z synem Olafem w zabawnej reklamie na rzecz wspierania uprawiania piłki nożnej przez najmłodsze pokolenie. Wiem, że sport, a w szczególności piłka nożna, zajmuje ważne miejsce w Pana życiu…
Bardzo ważne, a football rzeczywiście jest dla mnie najważniejszym ze sportów, a przy tym szczególnym. To zadziwiające, jak ludzie zręcznie potrafią posługiwać się nogami. Proszę zwrócić uwagę, że człowiek jest jedyną istotą dwunożną na świecie. Piłka nożna wyraża to bardzo dobitnie i nawet symbolicznie. Jej reguły gry przewidują przecież karę za dotknięcie piłki ręką przez piłkarza. Wyjątkiem jest bramkarz, któremu wolno bronić bramki rękami, ale i to w ściśle ograniczonej przestrzeni pola karnego. Dlatego, mówiąc żartobliwie, bramkarz jest pośrednikiem między światem istot dwunożnych, a czworonogami. Potrafimy swoimi nogami dokonywać rzeczy niezwykłych. Towarzyszy temu rozentuzjazmowany tłum fanatyków fetujących to święto na cześć dwóch ludzkich nóg. Na swoim przykładzie zrozumiałem też, że nogi mogą inspirować mózg, i że to jest właśnie przejaw harmonijnego funkcjonowania człowieka(śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Edward Linde-Lubaszenko – ur. 23 sierpnia 1939 roku w Białymstoku. „Muskularny, o sylwetce żołnierza (choć „zupełnie niezdolny do służby wojskowej” – kat. E ), wyrazistych ruchach, mięsistym głębokim głosie i epickim stylu gry” – napisał o nim Witold Filler w „Poczcie aktorów polskich”. Na ekranie zadebiutował główną rolą w filmie Kazimierza Kutza „Ktokolwiek wie…”. Pierwszą masową popularność dała mu rola doktora Bognara w serialu „Układ krążenia” (1977-1978). W „Żołnierzach wolności” (1977) Jurija Ozierowa zagrał Edwarda Gierka. Poza tym Zygmunt w „Kontrakcie” (1980) Krzysztofa Zanussiego, Grom w „Piłkarskim pokerze” (1988) Janusza Zaorskiego, Pelikan w „Lawie. Opowieści o „Dziadach” Adama Mickiewicza” Tadeusza Konwickiego (1989), kapitan Stopczyk w „Psach” i „Psach 2” (1992-1994) Władysława Pasikowskiego. Grał także w serialach „Ekstradycja 2”, „M jak miłość”, „Kasia i Tomek”, „Barwy szczęścia”. W latach 1964-1973 aktor teatrów Wrocławia (m.in. Leon w „Matce” Witkacego), Gorzowa Wielkopolskiego i Opola, a od 1973 roku związany ze Starym Teatrem w Krakowie, gdzie stworzył wybitne kreacje m. in. w rolach Chłopickiego w „Nocy listopadowej” i „Warszawiance” St. Wyspiańskiego, Wacława w „Mężu i żonie” A. Fredry, Reżysera w „Wyzwoleniu” St. Wyspiańskiego, Łopachina w „Wiśniowym sadzie” A. Czechowa, Władysława Chomińskiego w widowisku A. Wajdy „Z biegiem lat, z biegiem dni”, Ducha Ojca Hamleta i Starego Aktora w „Hamlecie” W. Szekspira, Hetmana Rzewuski ego w „Termopilach Polskich” T. Micińskiego, Edgara w „Tańcu śmierci” A. Strindberga, Mackie Majchra w „Operze za 3 grosze” B. Brechta (gościnnie we Wrocławiu), Wernyhorę w „Śnie srebrnym Salomei” i Kreczetnikowa w „Księdzu Marku” J. Słowackiego, doktora von Brausepulvera w „Przebudzeniu wiosny” F. Wedekinda, Doktora w „Nieboskiej komedii” Z. Krasińskiego, Edgara w „Play Strindberg” F. Dűrrenmatta i wiele innych. Liczne role także w teatrze telewizji.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Demokracja genderowa

Następny

Mieszanka tajemnic Warszawy

Zostaw komentarz