9 grudnia 2024

loader

Dla pana starosty

Polityka czasem objawia się w najdziwniejszy sposób i wpływa na rzeczy, których w pierwszej chwili nikt z nią nie kojarzy.

Najpospolitszym na ogół jej przejawem są oczywiście wszelkiego typu pomniki. Ku czci, dla upamiętnienia, wdzięczności itp.
Jeszcze bardziej polityczny wymiar ma co prawda ich obalanie w zmienionej sytuacji, ale to szczegół.
Poza pomnikami jest wiele przedsięwzięć mających polityczny kontekst, choć dziś zwracają uwagę przede wszystkim swymi walorami praktycznymi, jak np. warszawski MDM, czy Nowa Huta. Nawiasem mówiąc coś podobnego proponował niegdysiejszy PiS-owski kandydat na stanowiska wszelakie, pan Gliński, mówiąc o stoczni szczecińskiej, która według niego „mogłaby być stale dofinansowywana przez państwo, bo najważniejsze żeby była”.
Tego rodzaju podejście jest jednak rzadkością (podobnie jak człowiek tego typu na stanowisku wicepremiera) i zwykle budowle, które coś upamiętniają mają niezaprzeczalny wymiar użyteczności.
Bywa, że mają za sobą także niezwykle interesującą historię i gdyby mogły nam ją opowiedzieć naplotkowałyby wiele o czasach i ludziach, w których przyszło im trwać na posterunku. Ponieważ jednak budowle na ogół nie mówią musimy to robić za nie. Czy warto – ocenicie państwo sami.
Toruń – jedno z piękniejszych miast polskich ma kilka mostów. Najnowszy, nieco podobny konstrukcją do warszawskiego, cieszy oko i wpasowuje się doskonale w nowoczesna architekturę dzielnicy, jaką łączy z przeciwległym brzegiem Wisły.
Mimo wszystko ciekawszą historię ma jednak stary most drogowy między starym śródmieściem, a drogą do głównego dworca kolejowego.
Oddany do użytku w 1934 roku otrzymał imię (żyjącego przecież jeszcze) Marszałka, ponieważ polityczne włazidupstwo osiągnęło przed wojną rozmiary, do osiągnięcia, których my dziś dopiero z wielkim nakładem sił i środków zdążamy. Oddano go tak późno ze względu na kryzys — elementy konstrukcji gotowe były do montażu już w 1929 roku. Być może kryzys nie wiedział, że most ma być imienia Marszałka i dlatego trwał tak długo.
Elementów konstrukcji mostu nie trzeba było produkować – były gotowe, a to z tej przyczyny, że pochodziły ze zbudowanego jeszcze przed I wojną światową mostu w Opaleniu. Pruska machina administracyjno-wojskowa miała wdrukowany w umysł kierunek Berlin–Królewiec i niemal wszystkie niemieckie inwestycje komunikacyjne były temu schematowi podporządkowane. Także most w Opaleniu, który był wiślaną bramą między West – a Ostpreussen.
Po zakończeniu I wojny w zasadzie stracił na znaczeniu i jak powiadali zwolennicy jego przeniesienia – most stalowy długości 1058 metrów służył tylko kilku okolicznym wioskom.
Historia „bitwy” o most opalenicki godna jest filmu, ale ponieważ taki nie powstanie, opowiem pokrótce historię zmagań o „wydarcie go Niemcom”.
Kiedy po I wojnie komisja aliancka trudziła się wytyczaniem granicy między Niemcami a nowopowstającym państwem polskim, początkowo na odcinku pomorskim poprowadziła ją… wzdłuż rzeki. Granica miała przebiegać środkiem Wisły. Prawa połowa rzeki niemiecka – lewa polska.
To, co dziś budzi zdumienie, było ówczesną normą; także granice między zaborami przebiegały niekiedy w ten sposób (np. na Drwęcy między zaborem rosyjskim a pruskim).
Tym samym most opalenicki miał być w połowie niemiecki, w połowie polski. Posterunek graniczny – na środku – też nic nowego, już to widziano.
Komisja graniczna była równie egzotyczna, co jej decyzje. W jej skład wchodzili: komisarz Republiki Francuskiej płk. Gardan, z ramienia Wielkiej Brytanii płk. Boger, z Włoch płk. Tonini, z ramienia cesarstwa Japonii mjr Sataro Takahashi, przedstawiciel Republiki Niemieckiej płk. von Treuteler i jako jedyny cywil w tym towarzystwie (i jedyny mający pojęcie o terenie, w jakim się poruszali) – komisarz Rzeczpospolitej Polskiej – Wiktor Kulerski.
Kulerski – doświadczony działacz pomorski z okresu zaborów miał do wypełnienia niełatwą rolę. Najpierw musiał wywalczyć w polskim ministerstwie swobodę poczynań, co jak łatwo się domyślić – łatwe nie było, wszak ministerstwa zawsze były i są pełne ludzi najmądrzejszych i znających się na wszystkim, nawet, jeśli rzeczonego terenu nie widzieli na oczy, a potem wojować z komisarzami alianckimi, wśród których nie miał początkowo żadnego sojusznika. Francuz był rzecznikiem interesów Czechosłowacji (a trwał wówczas spór o Zaolzie, bezprawnie przy milczącej zgodzie Francuzów zajęte przez Czechosłowację), Anglik trzymał z reguły stronę Niemców w obawie o zbytnie „urośnięcie” Francji w polityce europejskiej, Włoch i Japończyk w ogóle nie orientowali się w niczym, ale bardzo podkreślali swoją rolę jako przedstawiciele mocarstw, których głos nie powinien być podważany.
Kulerski rozpoczął batalię od „ujawnienia” niemieckiego planu ataku na Polskę z Prus Wschodnich, w którym to planie wzmiankowany most opalenicki odegrać miał kluczową rolę. Dziś wiemy, że Republika Niemiecka w owym czasie miała zbyt wiele problemów z samą sobą, by planować tego rodzaju ataki, ale wówczas, na gorąco, wszystko wydawało się prawdopodobne. Niemcy protestowali, zaprzeczali, a sprawa oparła się aż o Ligę Narodów!
Kulerski zastosował też metodę znaną w dyplomacji od zawsze, dziś przez wielu zarzucaną na rzecz hałaśliwych pohukiwań medialnych, a mianowicie zjednywanie sobie współkomisarzy drogą osobistych kontaktów, obiadków, „niezobowiązujących” dyskusji przy cygarach itd.
Tak urobił Francuza, złagodził stanowisko Anglika, oczarował Japończyka, zachwycił Włocha. Niemiec nie dał się nabrać na jego gierki, ale po jakimś czasie był już w mniejszości.
Dodać należy, że polski komisarz wszystkie te półprywatne przedsięwzięcia finansował z własnej kieszeni, żadnych „ośmiorniczek” na koszt podatnika zarzucić mu nie było można. Podobno Włoch po kilkunastu dniach stał się smakoszem polskiej kuchni, a opowieści Kulerskiego przy kieliszku czegoś smacznego usiłował nawet zapisywać, by po powrocie do domu odczytywać je rodzinie.
Ot, dyplomacja.
Komisarz angielski pisał potem: „Mogę się z Kulerskim nie zgadzać w wielu sprawach, ponieważ gdyby to od niego zależało zabrałby połowę Niemiec. Ale trzeba mi stwierdzić, że Kulerski jest prawdziwym obrońcą praw swego Narodu – nieugiętym i nieustraszonym”.
Jak już zostało powiedziane, w 1934 roku otwarto most przeniesiony do Torunia. Nie cały, był ciut za długi, więc część wykorzystano w Kole na zalewie Warty (kanał Ulgi) również nadając tej części imię Piłsudskiego.
Biskup Dominik most poświęcił, uroczystość uświetnili ministrowie i przedstawiciele władz wojskowych, mieszkańcy Torunia mogli wędrować po moście i podziwiać tę „najnowszą zdobycz techniki” z dwoma torami tramwajowymi, chodnikami szerokości 3,12 m co skrzętnie odnotowano, orkiestra grała do późna, szampan lał się na wieczornym przyjęciu w Dworze Artusa itd., itd.
Nieliczni zauważyli, że wśród rozentuzjazmowanego tłumu brakuje jednej osoby. Wiktora Kulerskiego.
Co się stało?
Nic wielkiego – zwykła polityka. Po uzyskanym sukcesie chciano wprawdzie dzielnego komisarza odznaczyć, ale ten… odmówił pisząc, że woli „tem się odznaczać, że do końca życia być nieodznaczonym”.
Potem, kiedy Polskę wzięła w swe ręce dobra zmiana sanacyjna okazało się, że Kulerski jest „nie z tej opcji co powinien”. Był działaczem ludowców, a tym, jak wiemy, nie zawsze było z piłsudczykami po drodze.
Zaczęło się „polowanie” na senatora (takie bowiem piastował stanowisko w późniejszym okresie). Czegóż mu nie wyciągano! Próbowano zrobić zarzut kryminalny nawet z pożyczki, którą regularnie spłacał. Robiono zarzut „nieuprawnionych zysków” na podstawie „zbyt niskich procentów naliczanych przez kasę pożyczkową”, itp. Nie udało się? No to wyciągano co innego. Doszło do tego, że opisano go w sanacyjnej gazecie jako… germanofila!
Każda łatka dobra, jeśli tylko da się przykleić.
Oczywiście, wszelkie zasługi nie zostały zapomniane, no skąd! Miały się dobrze, tyle, że przypisano je odgórnie wojewodzie Lamotowi, człowiekowi jak najbardziej „po linii”.
Coś jak ostatnio ze szczytem NATO w Warszawie, nihil novi.
Dwa mosty, każdy imienia Marszałka (szkoda, że nie określono, który reprezentuje, którą część jego imienia – karygodne niedopatrzenie) miały się dobrze i służyły ludziom.
Dziś w zmienionych podobno okolicznościach most w Toruniu znów nosi imię Piłsudskiego, na dawnym placu Rapackiego stoi pomnik Marszałka – człowieka, który w okresie kształtowania się granic po I wojnie miał głęboko w nosie Pomorze snując wizję polskiego portu morskiego w… Rydze lub gdzieś w jej okolicy, o czym sam pisał w pamiętnikach.
W czasie wojny opowiadano, że angielskie bomby lotnicze przypominają odznaczenia. Padają na tyły i trafiają niewinnych.
Możemy spokojnie dodać, że polskie pomniki też.
Dobrze, że mosty nie muszą się tym przejmować.

trybuna.info

Poprzedni

Na złość Putinowi odmrozić sobie uszy

Następny

Czemu nie?