Przejechałem się niedawno z kolegami do Gliwic. Mieliśmy odebrać „Fryderyka” w kategorii „muzyka korzeni”, ale zamiast nas, dostali go chłopcy i dziewczęta z zespołu pieśni i tańca „Śląsk”. Ta sytuacja skłoniła mnie, żeby podzielić się z Państwem jednym przemyśleniem. I nie dlatego że mi szkoda. Albo żebym zazdrościł. Sprawa bowiem, jak w soczewce, pokazuje, jaki model kultury wybiera dziś pisowska Polska i jej pierwszy mecenas, minister Gliński.
Z tym „Fryderykiem” dla „Śląska” było trochę jak z ostatnimi wyborami prezydenckimi. Niby człowiek się łudził, że jest szansa na wygraną, a ostatecznie i tak zwyciężył ten, który powinien. Z niewielką pomocą przyjaciół. „Śląsk” grał u siebie. Do tego obchodził w tym roku 70-lecie istnienia. Marszałek województwa objął patronat. No głupio tak nie dać im nagrody, zwłaszcza że grają na swoim boisku. Stało się więc to, co musiało się stać. Czy pisząc te słowa, mam za złe organizatorom że nagrodzili ich a nie nas? Skądże znowu. Głosowali ludzie. W dużej mierze posiadający peerelowski rodowód, i kojarzący „Śląsk” albo „Mazowsze”, jako markę eksportową rodzimej kultury ludowej. Nie ich wina, że postawili na sprawdzonego konia, a nie na nowicjuszy. Inna sprawa, kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby łączyć to, co z definicji instytucjonalne i powołane do tego, żeby za państwowe pieniądze zachowywać w swoich pracach spuściznę narodowej kultury, z ludźmi pasji, którzy tworzą i poszukują nowych środków wyrazu, choć nikt im za to nie płaci.
Trochę tak, jakby w jednej lidze grali sami amatorzy i na raz, decyzją komisji, dopuścić doń zawodowców. Różnica jest jednak zasadnicza. W lidze artystycznej, to właśnie ci „amatorzy”, startujący z poziomu minus dziesięć, sami dochodzą do swoich osiągnięć, wzbogacając dorobek kultury nieporównywalnie bardziej niż „zawodowcy”, którzy dostają od Państwa wszystko na gotowe; od inspicjenta po antropologów, szczegółowe badania i aranżacje. W kuluarach dowiedziałem się, że ów problem był podnoszony także przy okazji nominacji do polskich nagród muzyczny przyznawanych w zeszłą sobotę w Gliwicach. I choć miał wielu zwolenników, którzy myśleli w ten sam sposób jak ja, napotkał na problemy natury, nazwijmy to, proceduralnej.
Nie wszystkim ponoć dało się wytłumaczyć, że instytucjonalne desygnaty kultury, takie jak państwowe zespoły śpiewacze, chóry czy orkiestry, nie powinny być stawiane do tego samego wyścigu z artystami niezrzeszonymi, którzy, mimo że tworzą za swoje albo za prywatne, przydają rodzimej kulturze znacznie więcej, niże powołane do tego podmioty. Bo, w przeciwieństwie do nich, mogą robić co chcą, a nie muszą, a jak wiemy, artysta głodny jest o wiele bardziej płodny. Państwo nasze, podobnie jak za komuny, ceni dziś znacznie bardziej to co oficjalne, niż to, co kulturalnie niezależne. Bo państwowe można kontrolować i w razie czego, bić po łapach, a wolnych ludzi kontrolować tak łatwo się nie da.
Kiedy się prześledzi konkursy na granty organizowane przez Ministerstwo Kultury, napotkać można całe rzesze stowarzyszeń lub fundacji, które na swoje pomysły nie dostały od pana ministra złamanego grosza. Inna sprawa-dotacje dla miast, państwowych zespołów, chórów, kół. Tam pieniądz trafia. Bo państwowy mecenat nagradza posłusznych. I przede wszystkim: swoich.
Znam przykład jednego z czołowych teatrów, w którym dyrektor, kojarzony z Platformą, mimo wysokich ocen względem swoich projektów, nawet na niewielkie kwoty, zawsze dostawał punkt lub pół punktu za mało. Oczywiście, odwoływał się, ale na nic się to zdawało. Znam też jeszcze więcej przykładów na to, jak marnotrawi się publiczny grosz i robi wielkie pompy dla garstki ludzi. Jakiś czas temu jedno z miast na Śląsku, z okazji swojej okrągłej rocznicy istnienia dostało potężny zastrzyk gotówki, na koncert galowy.
Wynajęci muzycy, orkiestra, wszystko na wysoki połysk i na poduszkach. Zero transmisji telewizyjnej, a na koncercie stawiło się kilkadziesiąt osób, głównie z samorządowego rozdzielnika. Za takie pieniądze można by zorganizować kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt, mniejszych imprez, szkoleń czy warsztatów, które obsłużyłyby znacznie większą liczbę zainteresowanych i zostawiły po sobie coś więcej, niż faktury i rachunki.
Powie to każdy, kto zetknął się z procedurą naboru wniosków: jeśli napiszesz program innowacyjny i interesujący, toś przegrał. Minister bowiem lubi to, co sprawdzone i bezpieczne. Tradycyjne. Polskie. Najlepiej z odwołaniem do dziedzictwa judeochrześcijańskiego albo wyklętych żołnierzy. I najlepiej tworzone przez państwowe, dotowane z budżetu, instytucje. Tam bowiem nie ma ryzyka, że jakiś performer wykona obsceniczny gest albo powie coś nieprawomyślnego ze sceny. I takim pieniądz się da. Nagrodę. Wyróżnienie. „Fryderyka”, czy co tam jeszcze rodzimy przemysł rozrywkowy wymyśli
Musimy się wespół zastanowić, jak odbrązowić i odpatynować rodzimą kulturę; jak przywrócić jej pierwotny sens-tworzenia a nie odtwarzania. To cholernie ważne zadanie, które muszą do Sejmu zanieść opozycyjne partie. Bo roboty przy tym będzie sporo. Może i więcej jak przy Ziobrze i podatkach.