– albo jak polskie badania nad Iranem znów poszły na marne.
Na ostatnim spotkaniu nazwijmy je, niechętnych i otwarcie przymuszonych krajów w Warszawie, zarówno amerykański wiceprezydent, jak i sekretarz stanu na europejskiej ziemi potępili Europę za to, że ta próbuje wywiązać się ze swoich obietnic w związku z porozumieniem nuklearnym i rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ numer 2231 – tak irański minister spraw zagranicznych Mohammad Dżawad Zarif skomentował w niedzielę, w ostatnim dniu konferencji bezpieczeństwa w Monachium, przebieg innej konferencji – tej w Warszawie, którą polski rząd zorganizował na zlecenie swoich kochających demokrację sojuszników. Polskich iranistów oraz trzeźwo myślących badaczy spraw bliskowschodnich takie postawienie sprawy i zredukowanie dumnego polskiego państwa do rzędu krajów, które dały się wmanewrować w brudne gry Waszyngtonu, nie dziwi w ogóle.
Jak zauważa na łamach „Przeglądu” Tadeusz Iwiński, politolog i wieloletni poseł z ramienia SLD, w kategoriach czystej wymiany gospodarczej Polska nie może stracić wiele na pogorszeniu kontaktów z Iranem, bo już teraz obroty wzajemne są minimalne – rzędu jedynie ok. 200 mln euro. Poniesiona szkoda jest innego rodzaju – wykonując bez szemrania amerykańskie zlecenie, o czym zresztą donoszą światu sami Amerykanie, wbrew całej długiej i raczej pozytywnej historii stosunków dyplomatycznych z Teheranem, Warszawa traci twarz. Tymczasem na wschodzie, przypomina doświadczony socjaldemokratyczny parlamentarzysta, to wartość, której nie da się przeliczać na pieniądze. Najwyraźniej polski rząd uznał jednak – nie pierwszy raz – że wschodem przejmować się nie warto. Tak samo, jak opinią tych, którzy wschodem zajmują się zawodowo. Oni, gdy tylko pojawiły się wiadomości o planowanej konferencji, od razu wskazali: to nie będzie żadna „konferencja pokojowa”, o „wielostronnym dialogu” można bowiem mówić pod określonymi warunkami. Nie wtedy, gdy jeden z organizatorów od dawna prowadzi agresywną politykę wymierzoną w państwo, którego czyny mają być na konferencji omawiane – bez jego udziału.
Umocniliśmy islamskich konserwatystów
– Już sam sposób, w jaki sekretarz stanu USA Mike Pompeo ogłosił, że konferencja będzie odbywała się w Warszawie – a więc przed polskim MSZ – jest trochę przerażający. USA traktują Polaków dość służalczo – bez żadnych złudzeń komentował w wywiadzie z Onetem dr Marcin Rzepka, iranista z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Równie jasno i bez dwuznaczności ekspert wskazywał, że warszawski zjazd wpisuje się w agresywny antyirański kurs obrany przez administrację Donalda Trumpa.
Przypominał przy tym, jakie praktyczne skutki ma oskarżanie Iranu o całe zło tego świata: nie przyczynia się do nadwątlenia republiki islamskiej, a przeciwnie – uderza w politykę otwierania się na świat i powolnej liberalizacji, jaką starał się prowadzić prezydent Hasan Rouhani. Ona ponosi klęskę, a w siłę rosną w Teheranie jedynie twardogłowi. Nastawieni na konfrontację, przeciwni prawom człowieka i wszelkiemu dialogowi. A przecież – tego też w mediach głównego nurtu nie usłyszymy – to Iran, przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie budzi system teokratyczny i stan praw człowieka, jest obecnie jedynym systematycznie się rozwijającym, stabilnym krajem Bliskiego i Środkowego Wschodu. Naprawdę nie warto z nim rozmawiać?
Marcin Rzepka przewidział doskonale, że jednym z „bohaterów” konferencji będzie znany z agresywnej retoryki premier Izraela, a Polsce w tej sytuacji pozostanie już tylko odgrywanie roli zausznika USA w Europie, bo przecież nie neutralnego moderatora, dającego wszystkim stronom szansę wyartykułowania swoich racji. Jednak rząd Morawiecki najwyraźniej z takiego położenia jest zadowolony.
Nie doceniliśmy lokalnych uwarunkowań
– Podstawową przyczyną, dla której nie powinniśmy opowiadać się za amerykańską polityką wobec Iranu, jest fakt, że jest zwyczajnie błędna – to z kolei głos Jagody Grondeckiej, również iranistki, cod 2015 r. pracującej w polskiej ambasadzie w Teheranie. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego alarmowała na łamach „Kultury Liberalnej”, że żadne państwo, które na Bliskim Wschodzie ma realne interesy i je ceni, nie zgodziłoby się zostać gospodarzem takiej konferencji. Wskazywała, że Polska ma wszelkie szanse ponieść koszty działań, które nie przyniosą jej żadnych korzyści. Dokładniej zaś – przyniosą regionalną katastrofę, bo polityka amerykańska oparta jest na niewłaściwych założeniach, nie docenia siły irańskiego oddziaływania choćby na żyjących w innych państwach szyitów, przecenia za to skalę niezadowolenia społecznego, jakie tli się w Iranie, bezzasadnie przyjmując, że zmiana systemu rządów jest w zasadzie o krok.
I chociaż Grondecka przypisuje Iranowi „destabilizacyjny potencjał”, potępia finansowanie Hezbollahu, a udział Teheranu w konfliktach jemeńskim i syryjskim kwalifikuje jako jednoznacznie złą (przyznając wszakże, że także inne państwa są tam zaangażowane), to ostrzega: jeśli już przyjmować, że naszym celem jest powstrzymywanie Iranu, to drogą jego skutecznej realizacji nie są groźby. – Polska powinna wraz z innymi członkami Unii Europejskiej prowadzić wobec Iranu politykę krytycznego dialogu, wypełniając tym samym pustkę pozostawioną przez Stany Zjednoczone. Jej bilans póki co pozostaje ograniczony, ale nawet niedoskonały dialog jest w tym przypadku lepszy niż izolacja i groźba ataku militarnego – pisze.
Zyskaliśmy szacunek? Nie tym razem
Dobrych stron i szans dla Polski w irańskiej konferencji starała się natomiast doszukiwać Patrycja Sasnal, arabistka, kierująca programem analiz Bliskiego Wschodu i Afryki w Polskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych. – Konia z rzędem temu, kto wskaże rząd Polski po 1989 roku, który powiedziałby „nie” Stanom Zjednoczonym na organizację konferencji międzynarodowej – komentowała nie bez racji na antenie TVN24. Argumentowała, że dla Polski bycie gospodarzem wielostronnej konferencji bliskowschodniej może okazać się bardzo prestiżowe, a i państwom tego regionu potrzebne jest takie spotkanie na neutralnym gruncie. Wskazała jednak również warunki, pod którymi konferencja byłaby owocna – i dziś już wiadomo, że przynajmniej dwa nie zostały spełnione. Po pierwsze, nie wybrzmiał głos państw, które w polityce międzynarodowej sprzyjają Iranowi, co byłoby warunkiem bezstronnego dialogu – za to donośnie brzmiały miotane na Teheran gromy Mike’a Pence’a, który dodatkowo na konferencji bezpieczeństwa w Monachium oznajmił bez ogródek, że wydarzenie w Warszawie miało charakter antyirański, a zebrane państwa zgadzają się co do tego, kto na Bliskim Wschodzie jest największym sponsorem terroryzmu i kogo należy zwalczać.
Jednym zdaniem ostatecznie przekreślił konferencyjne stanowisko końcowe, nieco bardziej ostrożne, współtworzone także przez polskich gospodarzy. „Zapomniał” przy tym choćby o nich wspomnieć. Tyle w kwestii prestiżu Polski i przyczyniania się przez nią do poszukiwania konstruktywnych rozwiązań na Bliskim Wschodzie.
Wybaczyliśmy te zbrodnie, które wybaczyć trzeba
– Rozmach imprezy i duża liczba gości to kwestie, które cieszyć mogą co najwyżej domy weselne albo właścicieli restauracji, a nie państwa – napisał 15 lutego Robert Czułda, specjalista od bezpieczeństwa i polityki zbrojeniowej, szczególnie zajmujący się Iranem, odbierając resztki złudzeń tym komentatorom, którzy po konferencji poklepywali się po plecach, pisząc, że może i faktycznie wyszła antyirańska narada wojenna i to z poszturchiwaniem gospodarzy, ale przynajmniej frekwencja dopisała. Sam ekspert złudzeń nie miał nigdy – w swoim komentarzu wskazał, że wydarzenie okazało się do bólu przewidywalne, Iran był atakowany w dokładnie taki sposób, jak wcześniej czyniła to administracja Trumpa. Tak samo również przewidywalne było zamykanie oczu na międzynarodowe awanturnictwo i wewnętrzne zbrodnie Arabii Saudyjskiej. Jeśli podczas warszawskiej konferencji zdarzyło się coś godnego odnotowania, pisze Czułda, to najszybciej fakt, że dostarczyła ona namacalnych dowodów przyjaznej współpracy Izraela z Arabią Saudyjską, chociaż oficjalnie żadne z tych państw się do niej nie przyznaje.
– W idealnym świecie, a przynajmniej w takim, w którym posiada się sprawne i silne państwo, mogące stawiać warunki innym i ugrywać korzyści w zakulisowych negocjacjach, Polska zorganizowałaby szczyt wzmacniając swoją współpracę z Amerykanami, ale jednocześnie byłaby w stanie rozwijać gospodarczą współpracę z Iranem na płaszczyznach, które i tak są wyłączone spod amerykańskich sankcji, chociażby w eksporcie żywności, lekach czy turystyce – podsumowuje ekspert, wskazując ścieżki rozumowania, które dla polskich władz (nie tylko aktualnych) od dawna są nieosiągalne. Gwoli pocieszenia stwierdza, że w imię realizowania cudzych zamówień uderzono w stosunki z państwem, którym i tak od dawna specjalnie się nie interesowano. W liczbach bezwzględnych straty nie są może wielkie. Inne pozytywy? – Jeśli już to jeden – naocznie dowiedzieliśmy się co tak naprawdę myślą o nas państwa niby nam sojusznicze lub przynajmniej zaprzyjaźnione – pisze Czułda. A potem dodaje, że przy obecnych tendencjach nawet tej wiedzy nie będziemy potrafili sensownie wykorzystać.
Chwała dyletantom
– Po 11 września 2001 roku w Stanach Zjednoczonych objawiły się zastępy samozwańczych ekspertów od Iranu, często związanych z czołowymi think tankami i administracją rządową, a równie często nieznających perskiego, którzy w Iranie nigdy nie byli – gorzko zauważa w swoim komentarzu Jagoda Grondecka, zastanawiając się nad przyczynami, dla których polityka USA wobec Iranu opiera się na brudnej mieszance nagich interesów, stereotypów i ksenofobicznych uprzedzeń. Odpowiedź na pytanie, dlaczego nic lepszego na tym odcinku nie umiała wymyślić Polska, byłaby jeszcze bardziej bezlitosna. W Polsce wysyp think tanków zajmujących się Bliskim Wschodem nie miał miejsca, bo „elitom” wystarczy bezrefleksyjne powtarzanie tez wyprodukowanych przez uwielbianych sojuszników. Nieważne, ile razy ci podpalili Bliski Wschód i dowiedli, że nie mają ani skrupułów, by tamtejsze kraje i ludzi wyzyskiwać, ani wiedzy niezbędnej do tego, by się w tamtej przestrzeni w ogóle skutecznie poruszać.