6 listopada 2024

loader

Inżynier i Melpomena

-Aktorstwa najlepiej jest uczyć się w akcji, praktycznie, grając. Trzeba być, jak aktorzy amerykańscy, żadne tam szkoły nic nie dają – z Tadeuszem Wojtychem, aktorem, współzałożycielem gdańskiego Teatru Bim-Bom, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Jak to się stało, że urodził się Pan we francuskim Lille?
10 sierpnia 1931 roku. Zaraz Panu opowiem. Ojciec, który był oficerem Wojska Polskiego i inżynierem-elektrykiem, został tam skierowany do pracy u Simmensa, do Francji, do Lille. Tam poznał mamę, która wcześniej wyjechała tam za chlebem i która mnie tam urodziła.
Miał Pan więc wczesne dzieciństwo francuskie?
Tak powiedzieć nie można, bo byłem tam dość krótko, niespełna sześć lat, wróciliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy w kamienicy na Wilczej. Nie mam więc stamtąd właściwie wspomnień, poza wspomnieniem mojego ulubieńca z podwórka, dużego koguta, co jest może bardzo celnym wspomnieniem, jako że kogut galijski jest jednym z emblematów Francji. Moje wspomnienia dziecięce związane z Warszawą? Później zamieszkaliśmy na Mokotowie przy Konduktorskiej. Pamiętam, jako siedmiolatek, wrzesień 1939 roku, bombardowanie Warszawy, pożary, trupy. W 1940 roku znaleźliśmy się w okupowanym przez Niemców Lwowie, gdzie dziadek był znanym jubilerem. Miałem już wtedy około prawie dziesięć lat i postanowiłem wybrać się na Cmentarz Orląt. Ojciec wręczył mi dwie świece i dwie chorągiewki, poszedłem i zostałem zatrzymany przez Niemców. Wzięli mnie za tyłek i zagrozili, że mnie rozwalą. Pojawił się jednak jakiś blondyn mówiący po polsku, który kopnął mnie w dupę i kazał uciekać. Gdy do Lwowa zaczęła zbliżać się Armia Czerwona pojechaliśmy do Krakowa, gdzie ojciec kupił kamienicę, ale został przez kogoś „zasypany” i aresztowany. Dał jednak łapówkę w postaci trzypokojowego mieszkania i wypuścili go. Dzięki temu, że był inżynierem-elektrykiem i zaproponowano mu pracę przy budowie elektrowni w Gorzowie Wielkopolskim, znalazł się tam z rodziną. Dlatego maturę zdałem właśnie w gimnazjum w Gorzowie, już po wojnie. Tam też zaangażowałem się w harcerstwo i zostałem aresztowany, jeszcze przed maturą. Skazali mnie na pięć lat więzienia za to, że nie doniosłem o istnieniu podziemnej organizacji. Umieścili mnie w piwnicy, gdzie siedziało sporo dzieciaków, głównie z rodzin robotniczych. W końcu jednak mnie po pół roku wypuścili, choć nie zgodziłem się, mimo namów ojca, podpisać „lojalki”. A wypuścili, bo w mieście było mało ludzi, i może nie chcieli zbyt ostro represjonować takich młodzików jak ja. Powiedzieli mi tylko, że jak będę „niegrzeczny”, to dostanę pięć lat bez wyroku. Po wojnie zdałem maturę i wtedy, za karę, skierowali mnie do wsi Lemierzyce, jako nauczyciela. Uczyłem tam analfabetów w moim wieku. Pouczyłem rok i wróciłem. Miałem ochotę zdawać do szkoły teatralnej w Krakowie i wtedy byłbym kolegą Cybulskiego i Kobieli, ale ojciec się nie zgodził, bo uważał, że to fanaberia, a nie żaden zawód. Do dziś przyznaję mu rację, że tzw. wykształcenie humanistyczne to bujda, cenię wiedzę ścisłą. W 1954 roku dostałem się na Politechnikę Gdańską, na wydział budowy mostów i też w Gdańsku poznałem Zbyszka i Bobka, którzy w międzyczasie tam się znaleźli. Stało się więc tak, że młody inżynier z polibudy wszedł w środowisko artystyczne. Natrafiłem tam na Zygmunta Hűbnera, na Jerzego Golińskiego. Jednocześnie dla chleba uprawiałem boks, po którym został mi ten złamany nos, ale i życiowa kondycja. Byłem też zawołanym kierowcą i przez całe życie przejechałem przeszło milion kilometrów, a Europę przejechałem szereg razy, wzdłuż i wszerz.
Ma Pan bogate i ciekawe wspomnienia „z życia”, ale porozmawiajmy też o Pana pracy aktorskiej, o teatrze i filmie. W końcu nie zaliczył Pan szkoły teatralnej?
Nie, ale ja nie uważam, że to nie jest konieczne, jeśli ma się predyspozycje i łut talentu. Aktorstwa najlepiej jest uczyć się w akcji, praktycznie, grając. Trzeba być, jak aktorzy amerykańscy, żadne tam szkoły nic nie dają.
Zadebiutował Pan w 1958 roku w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku w „Zielonym Gilu” Moliny. Potem były role w „Wojny trojańskiej nie będzie” Giraudoux, „Operze za trzy grosze” Brechta, „Nosorożcu” Ionesco, „Hamlecie” i „Miarce za miarkę” Szekspira, „Franku V” Dűrrenmatta, „Don Juanie” Moliera, w „Indyku” Mrożka. Znakomita literatura, a do tego praca z takimi reżyserami jak Zygmunt Hűbner, Andrzej Wajda, Jerzy Goliński, Konrad Swinarski….
Tak, to były czasy potęgi teatru, a w serialach grały tuzy teatralne, jednak żyłem i to bardzo dobrze, przede wszystkim z estrady. Bardzo dobrze wspominam grę w „Śmierć w starych dekoracjach” Tadeusza Różewicza. Jego wielkość polegała na niezwykłym zmyśle poetyckim i wyobraźni. Wrócił z Ameryki i opowiadał o wrażeniach z Nowego Jorku, który do pierwszego, drugiego piętra przypomina stary Londyn, drewniane fasady parterów, wejścia w dół do knajp, trochę jak nasz przedwojenny warszawski Nowy Świat. Dopiero wyżej były te niebotyczne wieżowce, drapacze chmur. Różewicz wyobrażał sobie apokaliptyczne sceny w sytuacji, gdyby te szklane ściany odpadły. To była w jego wykonaniu makabryczna poezja wieżowca. Bohater jego „Śmierci w starych dekoracjach”, stary profesor zobaczył w Koloseum dekoracje z oper rzymskich i z wrażenia umarł. Ze wspomnień teatralnych pamiętam też motyw maski w „Słudze dwóch panów” Goldoniego. Powiedziałem, że nie będę grał w masce, która była tam przewidziana. Wytłumaczyłem, że w przeciwieństwie do Italii, a Wenecji w szczególności, w Polsce nie ma tradycji grania w masce, za to jest tradycja błaznów. W teatrze moją siłą, moją specjalnością były fizyczne grepsy, gra ciałem. Było w tym jakieś nawiązanie do komedii dell arte. Potrafiłem wykonywać skoki, susy, etc, byłem wysportowany, uprawiałem boks w wadze 53-55 kg. Wymyślałem grepsy i koncepty inscenizacyjne, z wywalaniem się na scenie z galaretą i makaronem, jako sługa niosący panu posiłek, i zbieraniem tego z powrotem do naczynia, co wywoływało szał radości i śmiechu na widowni, szukałem pchły na ludziach chodząc po widowni i wpychałem żywą kurę do garnka.
Wśród reżyserów w Gdańsku był też Stanisław Milski, znany później wyłącznie jako aktor charakterystyczny. Jak się z nim pracowało i dlaczego zrezygnował z reżyserii?
Był przede wszystkim dobrym aktorem, a Hűbner wziął go do swojego teatru, bo Milski jako reżyser dobrze uczył aktorstwa, czynił trafne, pożyteczne uwagi. Pamiętam, jak zwrócił się do Władka Kowalskiego, który mówił wtedy bardzo niskim głosem w sposób nienaturalny: „Co ty, własnego dziadka połknąłeś?” A zrezygnował z reżyserii, bo był tradycjonalistą, a wtedy zaczęły się na dobre eksperymenty moderne w teatrze i to mu nie odpowiadało.
Wśród Pana kolegów w teatrze byli, poza Cybulskim i Kobielą Edmund Fetting, Elżbieta Kępińska, Tadeusz Gwiazdowski, Mirosława Dubrawska, Władysław Kowalski. Jak zawodowi aktorzy przyjęli „człowieka z zewnątrz”?
Niektórzy w stylu, że „przyszedł do teatru pan inżynier” ktoś z zewnątrz. Ale nie wszyscy, n.p. nie Tadek Gwiazdowski, świetny aktor i porządny człowiek.
Czy miał Pan w teatrze jakiegoś preceptora, mistrza, który Pana na bieżąco uczył zawodu?
Nie, nie miałem nikogo takiego. Ale nie miałem też nalotu sztuczności ze szkoły. Musiałem uczyć się zawodu od razu, w akcji. W klasykę wchodziłem jednak łatwo, nieco trudniej było z wierszem, ale i to udało mi się przeskoczyć. Szkoły nie ma co jednak przeceniać, bo Mundka Fettinga, który studiował w szkole teatralnej, chcieli wyrzucić za złą emisję, złą dykcję. Jako ciekawostkę powiem, że ojciec Mundka był przedwojennym wiceministrem spraw wewnętrznych, który pacyfikował jeden z buntów chłopskich.
Niewiarygodne z tą dykcją, bo Fetting zawsze mi się kojarzył i kojarzy z nieskazitelną dykcją i aksamitnym głosem…
Doszedł do tego, bo pracował nad sobą. Ten okres Teatru Wybrzeże na przełomie lat 50-tych i 60-tych, to była jego pierwsza świetność. Druga przyszła w latach 70-tych kiedy teatr objęli Stulek Hebanowski i Marek Okopiński.
Pan jednak w 1963 roku odszedł do Poznania, do Teatru Polskiego…
Tak, potrzebowałem zmiany. Tam też zetknąłem się z ciekawymi reżyserami, Romanem Kordzińskim, Henrykiem Tomaszewskim, Jerzym Zegalskim, Izą Cywińską, no i z ciekawą literaturą, która wtedy w teatrze była normą. Zagrałem m.in. Eugeniusza w „Tangu” Mrożka, Spodka w „Śnie nocy letniej”, Doktora w „Makbecie” i Poloniusza w „Hamlecie” Szekspira, Teobalda Rio Bamba w „Sonacie Belzebuba” Witkacego, a także w „Męczeństwie i śmierci Jean Paul Marata” Petera Weissa, w „Karierze Artura Ui” Brechta, w „Fantazym” i „Horsztyńskim” Słowackiego, w „Wiśniowym sadzie” Czechowa.
W Poznaniu zagrał Pan też dwie role, w których, jak pisał bardzo kompetentny krytyk teatralny i człowiek teatru Witold Filler, objawił Pan również talent dramatyczny: w roli Enobarbusa w „Antoniuszu i Kleopatrze” Szekspira i w tytułowej roli w „Weselu Figara” Beaumarchais. W 1975 roku znalazł się Pan w pobliskim, choć nie wielkopolskim Kaliszu, w teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego…
Z Poznania wyjechałem po kłótni z Kordzińskim. W Kaliszu znalazłem się na krótko i zagrałem m. in. w „Romulusie Wielkim” Dűrrenmatta w reżyserii znanego później krytyka Andrzeja Wanata. To był wtedy dobry teatr, mądrze balansujący między tradycją a nowymi modami. Potem jeszcze przez chwilę znalazłem się, na zaproszenie Jurka Grzegorzewskiego, we Wrocławiu, gdzie zagrałem niesfornego Kazia, który „męczy ojca” mecenasa Mazurkiewicza z Radomia w „Żołnierzu królowej Madagaskaru” Dobrzańskiego.
W 1980 roku Witold Filler zaproponował Panu angaż w warszawskim Teatrze Syrena, renomowanym i popularnym przybytku lekkiej muzy teatralnej…
Miałem już za sobą wieloletnie doświadczenie z repertuarze zarówno komediowym jak dramatycznym, więc sporo wniosłem do tego teatru. Czułem się tam bardzo dobrze, bo to był kulturalny teatr kulturalnych, renomowanych, profesjonalnych aktorów, zajętych zarabianiem pieniędzy, jak Tadzio Pluciński, Kazio Brusikiewicz, Lidia Korsakówna, Romek Kłosowski, a wcześniej Adolf Dymsza. Co do Witka Fillera, to był to bardzo inteligentny i dowcipny człowiek, mający za sobą kilka lat pracy aktorskiej. Niestety złamała go sprawa artykułu prasowego o dejmkowskich „Dziadach” w Narodowym w 1968 roku, który napisał na zapotrzebowanie ze strony KC PZPR.
Zagrał Pan też sporo ról filmowych. Ja z dawien dawna pamiętam Pana z roli w jednym z moich ukochanych filmów, dziś poniekąd „kultowym” „Do widzenia do jutra” Janusza Morgensterna z 1960 roku …
To było przedsięwzięcie koleżeńskie, bo zagrali w nim moim koledzy z Teatru Wybrzeże, Zbyszek Cybulski i Bobek Kobiela. Teatrzyk Bim-Bom był bardzo oglądany, zwłaszcza w okresie wakacyjnym, kiedy do Trójmiasta zjeżdżały się tłumy gości. To Cybulski wpadł na pomysł, żeby zrobić film o Bim-Bomie i o miłości, ale nie o jego miłości, ale o romansie Wowo Bielickiego z córką angielskiego konsula, z którą się zresztą chyba ożenił i miał syna. Wowo, który też w filmie wystąpił, był mistrzem samokreacji i taką postać zresztą gra. Atmosfera na planie była „bimbomowa”, bo poza plenerami ulicznymi na gdańskiej Starówce, na Długim Targu i w okolicach, sceny teatralne kręciliśmy we wnętrzach Bim-Bomu, w teatrze lalkowym, który mieścił się nieopodal gmachu Politechniki we Wrzeszczu. Budynek teatru do dziś istnieje, wnętrza też, na fasadzie jest tablica upamiętniająca Bim-Bom. Nie ma już drewnianej stodoły, która stała nad morzem i w której były teatralne garderoby. Stodoła się spaliła. W budynku Teatru Miejskiego w Gdyni było studio teatralne Iwo Galla.
Zagrał Pan też m.in. w latach 60-tych m.in. w „Walecie pikowym”, „Zacnych grzechach”, „Późnym popołudniu”, „Piekle i niebie”, w latach 70-tych m.in. w „Strachach”, w latach 80-tych m.in. w „Filipie z konopi”, „Weryfikacji”, „Misji specjalnej”, „Kramarzu”, w latach 90-tych w „Kawalerskim życiu na obczyźnie”, „Złocie dezerterów”, w latach 2000-ych w „Quo vadis” Kawalerowicza, „Pianiście” Polańskiego, „Zemście” i „Katyniu” Wajdy.
Dwie anegdoty. Jeden związany z „Zemstą”, którą Wajda postanowił zrealizować, wbrew wszelkiej tradycji i przyzwyczajeniom, w scenerii zimowej. Przybywam na plan i co widzę? W zachodniej ekipie produkcyjnej zaangażowanej do filmu widzę czarnoskórych, jak pod tym polskim niebem przygotowują na planie sztuczny śnieg. Scena nie jak z Fredry, ale jak z Mrożka. I z planu „Katynia”, gdzie zagrałem właściciela zakładu fotograficznego. Przygotowali dla mnie specjalny ciemny kitel, bo jak wiadomo wtedy w zakładach fotograficznych było dużo substancji chemicznych. Uznałem jednak, że w kitlu będę wyglądał jak Żyd w chałacie i mówię do ekipy: „Zlitujcie się, to będzie na mnie źle wyglądało”. Wajda kazał mi się przejść i przyznał mi rację. Dali mi tużurek i to był dobry pomysł, bo dało mi to wygląd eleganckiego starszego pana, właściciela zakładu. A Żyda jak z obrazka i tak zagrałem, wiele lat wcześniej, w Teatrze Telewizji, w „Dybuku” A-nskiego w reżyserii Agnieszki Holland.
Teraz głównie odpoczywa Pan na od dawna zasłużonej emeryturze, choć kilka lat temu widziałem Pana na planie Teatru Telewizji, w widowisku „Pamiętnik pani Hanki” według powieści Dołęgi-Mostowicza, w roli portiera hotelowego…
Tak, obecnie głównie odpoczywam, choć od czasu do czasu pracuję, ostatnio w „Dziadach” Mickiewicza wystawionych w Teatrze Polskim w Warszawie przez Janusza Wiśniewskiego.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad nieautoryzowany

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Autoportret pokolenia ZMP

Następny

Wariackie wariacje filozoficzne

Zostaw komentarz