Kapsułki
Ulica Graniczna i Sieroca, c.d. Motywy kościelne, socjalistyczne i radzieckie
Wiem, że piszę trochę nielinearnie, nie pod sznurek, nie ściśle chronologicznie, że od czasu do czasu trochę „wyprzedzam” czas opowiastki, a od czasu do czasu nieco się w czasie „cofam” (trochę to niezgrabnie brzmi), ale przecież nie wypełniam ankiety personalnej, lecz snuję wspominkową gawędę. Owszem, można by bardziej akuratnie, ale wtedy zamiast może nieco zabawić czytelników, znudziłbym ich. W końcu tak naprawdę nie opowiadam o sobie (nie jestem do tego stopnia zarozumiałym egocentrykiem, by uważać, że mój indywidualny los jest aż tak pasjonujący), lecz o czasach, w których dane mi było spędzić PRL-owskie dzieciństwo i młodość, a tylko dlatego w tym opowiadaniu jestem, że ktoś to w końcu musi opowiedzieć.
W poprzednich kapsułkach mowa była o „motywach radzieckich” w mojej dziecięcej, lubelskiej pamięci. Tym razem o motywach kościelnych. Od wczesnego dzieciństwa byłem w domu karmiony katolicyzmem i sentymentalnym patriotyzmem polskim, ale nie udzieliły mi się one, nie osiedliły w mojej wyobraźni, nie polubiłem ich, najdelikatniej mówiąc. Miałem później w życiu różne fascynacje i zainteresowania, ale akurat te przeszczepy, które mi serwowano, nie przyjęły się. Po pierwsze, od początku nie czułem „mięty” do religii, nie czułem w kościele niczego poza nudą, a poza tym po latach napotkałem zbyt wiele trudnych po stronie kościelnej przeszkód. Jednak liczne pamięciowe ślady kościelne mi pozostały, bo do kościoła ciągano mnie regularnie (bez mojego skądinąd oporu), przede wszystkim na niedzielne msze. Od dziesięcioleci jestem ateistą, ale wtedy te kościoły były normalnym elementem krajobrazu mojego dzieciństwa w socjaliźmie. Najczęściej prowadzono mnie do bardzo okazałej, barokowej katedry lubelskiej. Może dlatego lubię pełne przepychu, monumentalne budowle i wnętrza. Matka i babka czasem wspominały o tzw. „cudzie lubelskim” w tej katedrze, kiedy to w lipcu 1949 roku miał „płakać” obraz Matki Boskiej Częstochowska”, a na placu i we wnętrzu gromadziły się tłumy. Nawet pokazano mi „smugi po łzach”. Intrygowało mnie to jako coś tajemniczego, ale emocji nie poruszało, więc chyba już jako dziecko byłem materiałem na ateistę. W moim dzieciństwie odbywały się tam msze dla dzieci, prowadzone przez filigranowego księdza o nazwisku – nomen omen – Skowronek, który odnosił się do swego audytorium ze słodyczą maliny i miodu. Ojciec lub matka próbowali mnie nakłonić, żebym dołączył do grupy dzieci, które wianuszkiem otaczały Skowronka, ale uparcie nie nie dałem się przekonać i obserwowałem zjawisko z dala, stamtąd gdzie stali dorośli. Do kościoła tzw. powizytkowskiego przy ulicy Narutowicza, choć był położony bliżej mojej ulicy, nie lubiłem chodzić, bo w przeciwieństwie do przestronnej, ozłoconej, kolorowej i jasnej katedry, był ciemny i ciasny, a stojący w nim wierni nacierali ze wszystkich stron, więc było duszno. Z rzadka bywałem w kościele bernardynów przy ulicy wtedy Jarosława Dąbrowskiego, dziś ponownie Bernardyńskiej. Z obu tych kościołów nie zapamiętałem żadnych szczegółów ani żadnych księży. Gdy przeprowadziliśmy się na ulicę Sierocą, w obszar innej parafii, doszło też do zmiany kościoła. Rzadko już bywaliśmy w katedrze, a „naszym” kościołem stał się parafialny, barokowy, ale skromny święty Mikołaj, położony malowniczo na stromym wzgórzu Czwartek, skąd rozciągała się piękna panorama „starożytnego miasta Lublina”, jak z pewną przesadą napisano w jednym z XIX-wiecznych przewodników krajoznawczych. W kościele tym panowali dwaj księża, proboszcz o arystokratycznym nazwisku Pac (Czesław) oraz jego zastępca, ksiądz Stefan Soszka. Mieli wtedy jakieś trzydzieści kilka lat, ale mnie wydawali się starszymi panami. Z proboszczem Pacem, jako tzw. prefektem, miałem też lekcje religii, katechezy, w niewielkiej kaplicy położonej przy ulicy Sierocej, tej przy której mieszkałem. Położona była ona o kilkadziesiąt metrów od mojej „komunistycznej” szkoły imienia Władysława Broniewskiego. Bywało więc, że z apelu czy akademii, na której recytowano rewolucyjne wiersze Broniewskiego oraz pieśni socjalistyczne i radzieckie, szliśmy „na relę”, jak się mawiało, prosto w atmosferę stwarzaną przez religijne rytuały, pieśni i zapachy (kadzidła i kwiaty). „Na relę” chodziła większość naszej klasy, a wśród nielicznych niechodzących był wspomniany w poprzednich kapsułkach kolega Tomek, syn sekretarz POP i nauczycielki języka rosyjskiego, „towarzyszki Łukawskiej”. Zapamiętałem też, że na religię nie chodził kolega z równoległej klasy Krzysztof, syn naszej lubianej wychowawczyni, pani Górniak (zapomniałem imienia). Zauważyłem, że gdy któregoś dnia poprosiliśmyy ją o zwolnienie nas z lekcji na jakieś zdarzenie w katechetycznej kaplicy, uczyniła to z bardzo chłodną rezerwą. Nie wiem, czy z lęku przed przełożeństwem, czy dlatego że była „partyjna” i niereligijna? Z drugiej strony, w tej „komunistycznej” szkole historii uczył nas, jak już wspomniałem w kapsułkach o roku 1968, pan Zenon Zwolak, który, jak się dowiedziałem po latach, był za okupacji niemieckiej, młodocianym „wyklętym” z oddziału „Lalka” Franczaka, tego samego, który aż do 1963 roku ukrywał się po wsiach i lasach Lubelszczyzny przed władzą ludową. A co do chodzenia lub niechodzenia na religię, to nic tu nie było schematyczne, czarno białe, bo na katechezę chodził z nami mój ulubiony, niezmiernie dowcipny kolega Grzegorz Zmaczyński, którego ojciec był czynnym majorem Ludowego Wojska Polskiego, pracującym w lubelskiej WKU, a do tego byłym adiutantem generała Piotra Jaroszewicza. Wracam do parafialnego kościoła świętego Mikołaja i księży Paca i Soszki. Mój antyklerykalizm był wtedy jeszcze pieśnią odległej przeszłości, więc obu księży lubiłem. Odwiedzali (osobno) moich rodziców, przyjmowani sutymi kolacjami z wielu dań, zakrapianymi wermutem „Bachus”, miodem pitnym „Wawel” i domowymi nalewkami. Chętnie przysłuchiwałem się ich rozmowom z ojcem. Panowie trochę „politykowali”, jak się wtedy mawiało, w duchu „antysocjalistycznym” i „antyradzieckim”, ale z umiarem, bez przesady. Dużo rozmawiali o książkach, niemal wyłącznie z zakresu historii najnowszej. Oczywiście opisuję to dziś z mojej dorosłej perspektywy, wtedy tak tego, jako „wyrostek”, nie formułowałem, ale notowałem wszystko w pamięci instynktownie, w trybie „pozasemantycznym”. Jako się rzekło, nie odczuwałem wtedy jeszcze niechęci do kleru, przeciwnie, miałem do księży sympatię, ale już wtedy, wskutek owego przysłuchiwania się rozmowom o książkach, wyobrażałem sobie ich życie jako lekkie, leniwe i poświęcone głównie czytaniu książek, co było dla mnie wizją atrakcyjną. Pac i Soszka byli typami kontrastującymi. Ten pierwszy wyglądał dostojnie, miał szlachetny profil i nosił się nieco wyniośle. Drugi miał jowialny, plebejski sposób bycia i takąż powierzchowność. Po latach pojechał do ZSRR, na Ukrainę, jako proboszcz, gdzie uprawiał tak nachalny katolicki prozelityzm wśród prawosławnych, że władze radzieckie wydaliły go do PRL. Później, z księdza świeckiego przerobił się na bernardyna i zamieszkał w klasztorze w Krakowie. Któryś z nich chyba zmarł, o ile dobrze pamiętam, a może obaj już nie żyją, nie wiem. Z seksem skojarzyłem księży (nie tych akurat, ale w ogóle) po raz pierwszy dopiero kilka lat później, już w okresie licealnym, gdy czysty traf sprawił, że w restauracji „Hawana” w Krynicy Górskiej, gdzie byłem z rodzicami, zobaczyłem dwóch księży, w tym tego, który mnie chrzcił (do chrztu wystawiono mnie dopiero, gdy miałem sześć lat, ale tylko z powodu trudności decyzyjnych mojej bardzo pobożnej matki), po cywilnemu, w towarzystwie dwóch pań. Nie wiem czy ksiądz poznał mnie lub któreś z rodziców, ale nikt nie dał po sobie niczego znać, choć matka miała nieco zmieszaną minę. Molestowany przez księdza nigdy nie byłem. Dobrze zapamiętałem dzień tzw. „pierwszej komunii świętej” (1966), ale nie z powodu przeżyć religijnych, na które byłem odporny jak heblowane drewno na pieszczoty. Uczucie tzw. dziecięcej, naiwnej i szczerej religijności, o której tyle czytałem, było mi totalnie obce. Nie czułem nic poza zapachem świec, kadzideł i kwiatów, czyli poza wrażeniami zmysłowymi, odbieranymi z przyjemnością. Tyle że trochę uwierał mnie komunijny garniturek. Zapamiętałem też słoneczną, czerwcową aurę tego dnia. Matka raczej nie znała stanu mojej „duszyczki”, nie dopytywała mnie o nic właściwie. Podobnie ojciec, którego „religijność” była raczej rytualna i patriotyczna typu „bóg, honor, ojczyzna”, a nie dewocyjno-różańcowa. Do dziś jako coś egzotycznego, absolutnie obcego dla siebie, odbieram w mediach wszelkie wątki dotyczące silnego oddziaływania rodziców na dzieci. Moi rodzice poza rytualnym prowadzeniem mnie do kościoła, w ogóle nie ingerowali w moje życie, o nic nie pytali. Żyłem swoim chłopięcym życiem w swojej kapsułce, „bańce”, jak się dziś mówi. Nie rodzice mnie więc ukształtowali, lecz książki, filmy i własna, kreatywna wyobraźnia. Od czasu do czasu matka „zgarniała” mnie z podwórka, gdzie „haratałem w gałę” z kolegami, aby mnie zabrać na „nabożeństwo majowe” do pobliskiego kościoła karmelitów trzewiczkowych. Nie migałem się od tego, po części żeby matce nie sprawić przykrości, ale bardziej dlatego, że mi dawała za to trochę „kasy” na drobne wydatki.