Na pierwszy rzut oka filmu Romana Polańskiego „Oficer i szpieg” nic nie łączy z „Bożym ciałem” Jana Komasy. Może jedynie to, że oba filmy były prezentowane podczas ostatniej edycji festiwalu filmowego w Wenecji.
„Oficer i szpieg”, mimo atmosfery podejrzeń o niegdysiejsze nieodpokutowane przestępstwa seksualne reżysera, wyjechał z Wenecji ze Srebrnymi Lwami czyli Grand Prix Jury i nagrodą krytyki FIPRESCI. „Boże ciało” musiało zadowolić się pozaregulaminowym wyróżnieniem organizacji zrzeszającej ponad tysiąc kin Europa Cinemas Label i dobrym wrażeniem, które nie pozostało bez wpływu na niedawną nominację do Oscara. Dwa tak prestiżowe zdarzenia, czyli Srebrne Lwy i nominacja do Oscara to fakty niezwykle krzepiące dla polskiego kina, a przede wszystkim dla kondycji polskich reżyserów i operatorów (współtwórcą sukcesu filmu Polańskiego jest bez wątpienia Paweł Edelman, twórca znakomitych zdjęć).
Wprawdzie „Oficer i szpieg” to film francuski, bo potencjalnym koproducentom znad Wisły zabrakło swego czasu odwagi i wyobraźni, kiedy reżyser oferował współpracę produkcyjną, ale wolno dopatrywać się w tym sąsiedztwie sędziwego i młodego reżysera znaku pewnej ciągłości. Przy ty nie chodzi o jakieś mniej lub bardziej widoczne powinowactwo formalne. Ale raczej o
pokrewieństwo duchowe
– o zdolność do tworzenia obrazów poruszających, podejmujących ważkie tematy społeczne, silnie związane z realiami przeszłości i współczesności, trafiające w miejsca bolące i drażniące.
Nie bez znaczenia jest przecież fakt, że oba te filmy – jakże odmienne pod względem kształtu artystycznego, rytmu, sposobu opowiadania – są tak silnie zakotwiczone w faktach. Film Polańskiego czerpie fabułę z prawdziwego zdarzenia – niesłusznego oskarżenia o szpiegostwo francuskiego oficera pochodzenia żydowskiego, kapitana Alfreda Dreyfusa. Film Komasy nawiązuje do autentycznego zdarzenia (lub nawet wielu zdarzeń) podszywania się przez młodego człowieka pod księdza, a więc też sięga po metrykalne źródła.
Opowiedziane przez Polańskiego i Komasę historie dzieli tło historyczne, środowisko, w którym toczy się akcja, status bohaterów i ich bezpośrednie motywacje. Warto jednak zauważyć, że przy wszystkich różnicach są to bohaterowie „mundurowi”.
Oficerski mundur Georges’a Piccarda, szefa Wydziału Statystycznego, czyli kontrwywiadu francuskiej armii (w tej roli nienagannie wyważony Jean Dujardin) ogranicza go, ale i uprawnia do prowadzenia tajnego a dociekliwego śledztwa, kiedy poweźmie podejrzenie, iż oskarżenia pod adresem Dreyfusa zostały sfałszowane. Nie ma na widoku korzyści osobistych ani nawet osobistych urazów – przyznaje się do antysemickich uprzedzeń. Tak więc brnąc coraz bardziej w dociekanie prawdy, chce jedynie zapewnić zwycięstwo sprawiedliwości i ocalić honor armii.
„Mundur” Daniela (charyzmatyczny Bartosz Bielenia), czyli koloratka i sutanna, które przywdziewa, ukrywając swoją kryminalną przeszłość, nadaje mu prawo do duchowego przywództwa w niewielkiej, wiejskiej społeczności. Sutanna zapewnia mu nie tylko schronienie, ale i prestiż, o którym mógł tylko śnić. Początkowo to tylko odruch marzyciela, chłopaka po poprawczaku, który nie może zostać księdzem, ale o tym marzy. Jako łże ksiądz trochę z przypadku, trochę z wyboru podobnie jak Piccard staje oko w oko z trwającą nagonką na wyznaczonego kozła ofiarnego. Kultywujący ofiary tragicznego wypadku mieszkańcy wsi wykluczają ze swego grona wdowę po domniemanym zabójcy – Daniel po krótkim śledztwie próbuje pogodzić zwaśnionych. Tak więc obaj – każdy na swoją skalę – mierzy się z kłamstwem, hipokryzją i samotnie walczy o prawdę. Piccard przeciwstawia się spiskowi na najwyższych piętrach władzy, Daniel próbuje rozbroić miny rozstawione u samego spodu drabiny społecznej, wbrew wciąż podsycanej nienawiści przez nieprzejednaną kościelną (Aleksandra Konieczna), sprawującą pieczę nad miejscowym poczciwym proboszczem (Zdzisław Wardejn).
Wygląda na to, że
niewiele się zmieniło
na świecie mimo upływu 120 lat od czasów, kiedy wybuchła tzw. afera Dreyfusa. Afera, która wstrząsnęła ówczesną Francją i Europą, pozostawiając w jej duchowym pejzażu głębokie ślady. Nie chodziło przecież tylko o fałszywe oskarżenie niewinnego człowieka, o znalezienie kozła ofiarnego, ale wyzwolenie zabójczego wirusa antysemityzmu, o uruchomienie mechanizmu szczucia. Jak napisała Barbara Hollender „Polański opowiada o grze na nastrojach antysemickich, o wzbudzaniu nienawiści w stosunku do mniejszości, narastaniu nienawiści, która rozlewa się po ulicy, stając się coraz groźniejszą siłą”. Niektórzy recenzenci zarzucali reżyserowi, że powstrzymał się przed atakiem na Kościół, zaledwie rysując w tle nastroje antysemickie, ale pomijając ich głównych reżyserów związanych z Kościołem i narodową prasą. Inni doznawali niesmaku, że Polański wykorzystał sprawę Dreyfusa, aby bronić się przed zarzutami o molestowanie, zasłaniając się agresją antysemitów. Sam więc mentalnie utożsamiał się z Dreyfusem – i rzeczywiście w kilku wypowiedziach podkreślał nagonkę, której sam stał się ofiarą. To wprawdzie nieporównywalna sytuacja, ale pod względem psychicznym zbliżona.
Jan Komasa jest wolny od tego rodzaju kontekstów, choć pewna rezerwa konserwatywnego skrzydła kleru (w Polsce dominującego) do jego filmu pokazuje, że pasterzy gnębi myśl, że reżyser chciał jednak Kościołowi życie uprzykrzyć. Pokazał przecież, że kościół instytucjonalny utracił społeczną wrażliwość, skoro były pensjonariusz poprawczaka lepiej sobie radzi z zadaniami duchownego niż ci naprawdę powołani.
Zostawmy na boku zmartwienia księży, skoro tak naprawdę u spodu obu tych filmów, w samych ich jądrze, leży
sprawa prawdy,
obrony godności ludzkiej, wyboru postawy moralnej niezależnej od oczekiwań czy nacisków wszechmocnych przełożonych albo tzw. opinii, zawsze skorej do zmanipulowania. To niewątpliwie zbliża bohaterów obu filmów. Choć jeden toczy się na samych szczytach władzy, w eleganckich salonach i buduarach, centrach dowodzenia armią i państwem, czasem na wytwornych koncertach, podczas których wypatrzyć możemy samego Polańskiego we fraku ozdobionym haftami, który przypatruje się swemu dziełu z ekranu. A drugi rozgrywa się na wiejskich drogach, w pomieszczeniach parafii, w skromnych domach, na placyku przed prowizorycznym ołtarzykiem pamięci ofiar wypadku (kołacze się tu porównanie z katastrofą smoleńską dzielącą polskie społeczeństwo). Jeden w historycznych kostiumach, drugi współcześnie, jeden z dbałością o szczegół, powoli, precyzyjnie, jak w dobrze skrojonej sztuce, drugi nerwowym ściegiem, z nagłymi zwrotami akcji i emocjonalnymi wybuchami bohatera. Pełne przeciwieństwo: powściągliwy służbista Piccard i charyzmatyczny, natchniony Daniel. Klasyczna, warsztatowo nienaganna narracja Polańskiego i nowoczesna, łamiąca reguły prawdopodobieństwa przypowieść Komasy o narodzinach dobra. A mimo tych różnic trudno nie wyczuć w postawach obu bohaterów echa romantycznych ideałów – wzorca samotnika wyzywającego na pojedynek cały świat. Tak jakby obaj mieli w pamięci słowa Ducha z Prologu „Dziadów” Adama Mickiewicza:
„Ludzie! Każdy z was mógłby samotny, więziony,
Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony!”.
Inaczej mówiąc, stateczny w swym późnym wieku Roman Polański i pełen energii, niespokojny, poszukujący duch Jan Komasa, każdy posługując się innymi środkami, inaczej gospodarując emocjami, tak naprawdę przypominają, że wszystko zależy od naszej woli. Piccard, mimo że ma przeciw sobie cały aparat armii i państwa, z czasem dopiero zjednuje sobie garstkę sprzymierzeńców wśród intelektualistów, ostatecznie wygrywa z tą wydawałoby się niezwyciężoną machiną. Daniel musi odejść, jego „mundur” okazuje się skłamany, ale ziarno posiał i świat po jego odejściu nie będzie już taki jak wcześniej. Mimo że nagonka wciąż trwa, a wykluczeniom nie ma końca.