11 listopada 2024

loader

Nie jestem urodzoną aktorką

14.03.2014 WARSZAWA TANCE Z GWIAZDAMI TV POLSAT FOT.WITOLD ROZBICKI

Kiedyś mogliśmy nieraz wiele tygodni poświęcić tylko na film, spotykać się po zdjęciach, dyskutować. Dziś aktorzy biegają z planu do telewizji, a stamtąd do radia, w pośpiechu. Wtedy był czas na wszystko. A teatr? Jest pięknym, ale i gorzkim obowiązkiem. Nie można sobie pozwolić na niedyspozycję ani fizyczną ani psychiczną – z Beatą Tyszkiewicz rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Na scenie zadebiutowała Pani u boku wielkiego Jacka Woszczerowicza, w teatrze Ateneum, w przedstawieniu „Za rzekę, w cień drzew” wg Hemingwaya. Piękny początek, ale na tym się skończyło. Nie zdecydowała się pani na karierę sceniczną, na pójście w ślady Ireny Eichlerówny i Niny Andrycz. Dlaczego?
Najpierw powiem dlaczego zagrałam z Woszczerowiczem. Graliśmy razem w filmowej „Zemście” w reżyserii Antoniego Bohdziewicza, w latach 1955-57. Byłam z nim zaprzyjaźniona, a ponieważ był to człowiek, który osiągał zawsze to, co czego chciał, bardzo despotyczny, stanowczy, więc nie mogłam mu odmówić, kiedy uznał, że mam talent sceniczny i mogę z nim wystąpić na scenie. Miałam straszną tremę, bo nie ukończyłam szkoły teatralnej, byłam nieomal amatorką. Jeszcze tylko jeden raz wystąpiłam na scenie. Była to słynna inscenizacja „Kariery Artura Ui” Brechta, w reżyserii Erwina Axera w warszawskim Teatrze Współczesnym. Występowałam tam jako statystka, jako jedna z dziennikarek notujących coś na procesie. Początkowo w programie nie było mojego nazwiska, tylko trzy gwiazdki, ale od kiedy na każde moje pojawienie się na scenie było lekkie zamieszanie na widowni, bo niektórzy widzowie rozpoznawali mnie, Axer zdecydował się umieścić moje nazwisko. Tak, teatr mnie nęcił, otrzymałam nawet propozycje od Adama Hanuszkiewicza, od Andrzeja Łapickiego, ale bardziej pasjonował mnie film, zwłaszcza że zaczęłam dostawać propozycje zagrania w takich filmach jak „Marysia i Napoleon”, „Popioły”, „Rękopis znaleziony w Saragossie” czy „Lalka”, od znakomitych reżyserów. Choć reżyserem, który, poza Wojciechem Hasem, zobaczył we mnie potencjał aktorki filmowej, był Tadeusz Konwicki, u którego zagrałam Katarzynę w „Zaduszkach”. Poza tym wtedy były w filmie komfortowe warunki pracy.
Komfortowe? Na ogół mówi się dziś, że siermiężne, trudne.
Mam na myśli inny rodzaj komfortu. Polegał on na tym, że mogliśmy nieraz wiele tygodni poświęcić tylko na film, spotykać się po zdjęciach, dyskutować. Dziś aktorzy biegają z planu do telewizji, a stamtąd do radia, w pośpiechu. Wtedy był czas na wszystko. A teatr? Jest pięknym, ale i gorzkim obowiązkiem. Nie można sobie pozwolić na niedyspozycję ani fizyczną ani psychiczną. Woszczerowicz grał po dwóch zawałach i po wiadomości, że umiera jego syn. Grał, a pod teatrem stała karetka pogotowia. Gdybym grała w teatrze, to nie mogłabym robić bardzo wielu rzeczy, które robiłam, nie mogłabym tyle podróżować.
Kiedyś powiedziała pani: „Nie jestem urodzoną aktorką”.
Bo nie jestem. Prawdziwą aktorka jest Krystyna Janda, wszechstronna, pełna planów, ambicji, bardzo pracowita. Ja taka nie jestem. Poza tym uważałam, że brak mi warsztatu. Moją siłą był sposób bycia, fotogeniczność. Tak jak u Zbyszka Cybulskiego. Kiedy w „Nocach i dniach śmiałam się często grając Holszańską, to straciłam głos, bo nie umiałam śmiać się „zawodowo”. Z latami nabrałam jednak warsztatu. Daniel Olbrychski też uczył się zawodu w trakcie pracy filmowej, a przecież jest wybitnym aktorem teatralnym. Na dowód, że nie jestem urodzoną aktorką powiem, że kiedyś podpisałam kontrakt, dostałam pieniądze i nie zagrałam roli co uczyniło mnie najszczęśliwszą osobą na świecie, bo zyskałam miesiąc wolnego czasu. Moje lenistwo bierze górę. Nie mam potrzeby grania za wszelką cenę.
Tworzyła Pani w filmie postacie kobiet zdystansowanych, a w teatrze trzeba się angażować. Może to pani nie odpowiadało?
Przede wszystkim teatr to ciężka praca, a ja jestem z natury także leniwa. Poza tym w kinie realizator jest bardzo ode mnie uzależniony, bo na ekranie wszystko bardziej widać. Nieraz mówiłem do reżysera: „Nie wprowadzaj mnie w zły humor, bo będziesz to miał na ekranie”. Mnie interesowało, żeby pokazać jak się myśli na ekranie. Starałam się tak grać np. w „Niewdzięczności” Zbyszka Kamińskiego. Tego w teatrze zrobić nie można.
Rolą, która przyniosła pani chyba największą sławę, była Izabella Łęcka w „Lalce” Wojciecha J. Hasa. Jak się pani pracowało z Hasem?
Początkowo Izabelli Łęckiej nie chciałam zagrać. Nie podobała mi się rola chłodnej arystokratki z humorami, bo takie miałam wrażenia po młodzieńczej lekturze powieści. Powiedziałam to producentowi, na co on powiedział: „Pamiętaj, że zagrać jest zawsze więcej niż nie zagrać” i przekonał mnie. Bardzo też zachęcała mnie moja mama, która uwielbiała „Lalkę”. Zaczęłam więc szukać racji dla tej postaci i uznałam, że jest to po prostu mezalians i że Izabella i Wokulski są ludźmi z zupełnie innych światów, nie rozumiejących się. Izabella nie była dla mnie pustą, niewdzięczną pannicą, ale kobietą czującą obcość wobec tego mężczyzny. Wcześniej zagrałam u Hasa we „Wspólnym pokoju” i „Rękopisie znalezionym w Saragossie”. Rozumiał mnie, a na planie stwarzał atmosferę powagi. Zachowuję go we wdzięcznej pamięci i myślę nawet o stworzeniu nagrody im. Hasa. A co do „Rękopisu” to zachwycony był nim Martin Scorsese, a w Paryżu jest kino, w którym ten film można obejrzeć zawsze. W Ameryce jest taki kanał telewizyjny. Ale nie u nas.
W „Lalce” grała pani z Janem Kreczmarem, który wyrzucił Panią ze szkoły teatralnej….
Raczej ja wcześniej wyszłam niż on mnie wyrzucił. Pamiętam tylko bunt Stanisławy Perzanowskiej: „Ją wyrzucić łatwiej, wyrzućcie mnie!”. Kiedy zasiedliśmy z Kreczmarem, filmowym Łęckim w powozie, powiedziałam mu: „Dziękuję panu rektorowi, że mnie pan wyrzucił ze szkoły, bo nie siedzielibyśmy tu razem i nie grałabym pańskiej córki”.
Dlaczego Panią wyrzucił?
To była bardzo śmieszna sytuacja, oddająca atmosferę i obyczaje tamtych czasów. Na premierze szkolnego przedstawienia „Tramwaju zwanego pożądaniem” spotkałam Jana Kotta. Państwo Kottowie przyjaźnili się z moją matką i znał mnie od małej dziewczynki. Otóż na spektakl nie przyszła jego żona Lidia i było wolne miejsce. Zanim jednak zasiedliśmy, miejsce to zostało zajęte, byliśmy już w połowie rzędu, kurtyna poszła w górę, więc przysiadłam na tym samym krześle z Janem Kottem. Zauważył to obecny w teatrze Kreczmar, który mnie potem wezwał, mówiąc, że „to nie jest droga do teatru”.
Nieco wcześniej zagrała Pani Marię Walewska w „Marysi i Napoleonie” Leonarda Buczkowskiego….
Początkowo pomysł tego filmu mi się nie podobał, ni to komedia współczesna, ni film historyczny, ale okazał się wdzięczny. Buczkowski, twórca „Skarbu”, pracował bardzo tradycyjnie i miał bardzo indywidualne poglądy. Pamiętam, kiedy miałam zapytać Napoleona: „ A Polska?”, grający go Gustaw Holoubek zaczął mnie całować, mówiąc: „Muszę od czegoś zacząć”. Zaprotestował Buczkowki, wyrażając obawę, że taka scena może obrazić uczucia patriotyczne niektórych widzów. W sumie, w tej scenerii pałaców w Jabłonnie, Wilanowie i Walewicach rozkosznie się pracowało. Wiem, że ten film jest bardzo lubiany przez widzów, m.in. dla fantastycznych ról Holoubka, Łuszczewskiego, Kobieli, Kossobudzkiej, Rudzkiego, Machowskiego, Krasnowieckiego, Szletyńskiego. Spotkałam się tam z prawdziwą śmietanką aktorstwa.
Zagrała Pani we „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, filmie, który przyjęty był jako swoisty portret środowiska filmowego lat 60-tych, portret ówczesnej bohemy artystycznej, aktorskiej. Czuła się pani częścią tego środowiska?

Nie, nie czułam się. Nie miałam takiej potrzeby, a to był przede wszystkim film jakby zadedykowany Zbyszkowi Cybulskiemu. W tym filmie zaistniał jako aktor Wajdy Andrzej Łapicki. Pamiętam, że praca nad tym filmem była bardzo ciekawa, pełna improwizacji, a tytuł był moim pomysłem. A środowiska tego, tej bohemy, już nie ma, są tylko prywatne interesy.
W Pani sposobie gry i w niektórych wypowiedziach uderza dystans, do roli, do świata, do mężczyzn. Czy jest Pani taka w życiu?
Tak, bo jak się traci dystans, to trzeba sobie zadać pytanie, czy świat zwariował, czy ja zwariowałam. Trzeba mieć też dystans do siebie. Co by było, gdybym wzięła serio opinię o sobie, jako o „pierwszej damie polskiego filmu”. Tymczasem ja zrobiłam wszystko, by nikim takim nie być, by pozostać normalną osobą. Gotuję, sprzątam, jestem tak naprawdę bardzo pracowita. Z drugiej strony wszystko co w danym momencie robię, robię z maksymalnym zaangażowaniem, czy piekę sernik czy, jak w tej chwili, rozmawiam z panem.
Jeden z krytyków filmowych określił kiedyś Pani arystokratyzm i w życiu i na ekranie jako odtrutkę na siermiężność czasów gomułkowskich, jako wyraz tęsknoty za lepszym, wytwornym światem.
Ale to było chyba silniejsze w ZSRR, gdzie grałam co prawda tylko w trzech filmach, np. w „Szlacheckim gnieździe”. Po latach kiedy do Warszawy przyjechał Michaił Gorbaczow, zostałam zaproszona na spotkanie z nim na Zamku Królewskim. Podeszłam do Gorbaczowa, bo ktoś poprosił mnie o jego autograf na książce, a ten spojrzał na mnie uważnie. Wtedy stojący obok generał Wojciech Jaruzelski powiedział po rosyjsku: „Eto nasza znamienita aktrisa” i tak dalej, a na to Gorbaczow: „A my sczitali, szto nasza”. Odnosząc się do pytania myślę, że to był głód postaci naznaczonych godnością, taką jaką miały moje filmowe księżniczki, pani Hańska czy Izabella Łęcka.
Może dlatego rubaszne, niecenzuralne słowa jakie wypowiada pani w „Zakochanych” Piotra Wereśniaka wzbudziły takie reakcje.
Pamiętam, że jeden z dziennikarzy miał do mnie o to pretensję, na co odpowiadam, że na tym właśnie polega smak, humor tej sceny, że to ja ją właśnie zagrałam i w której na dodatek wynika, że ja mam blisko sto lat. Lubię czasem złamać swój wizerunek. Ale niektórzy uważają, że nie godzi się, żeby z moich ust padały takie słowa. Kiedyś pewna słynna gwiazda kina francuskiego nie przyjęła roli, w której musiała wypowiedzieć słowo „masturbacja”. Młodzież to dobrze przyjęła i dawała temu wyraz. Oczywiście ja też musiałam się przełamać. Ale jeśli bym się podjęła takiej roli, to mówiłabym tekstem ze scenariusza.
Drugim krajem, poza Rosją, z którym miała pani związki zawodowe i osobiste, jest Francja. Mieszkała Pani z mężem w Marsylii. Nie miała Pani pokusy, żeby pozostać w tym kraju na stałe?
Nie, a nawet gdybym tam zamieszkała, to i tak musiałabym co najmniej cztery miesiące mieszkać w Polsce, ponieważ tu mnie wszystko obchodzi, a tam nie. Mimo, że mam wielu przyjaciół, obywatelstwo francuskie i Legię Honorową. Zresztą wszystko się w Europie miesza. Aix-en-Provence pomieszkują Niemcy, Niceę wykupują Rosjanie, przyjeżdżający do Francji z walizkami pieniędzy.
Przez szereg lat była Pani prezesem Fundacji Kultury Polskiej, a obecnie prezesem kapituły Złotego Berła. I przewodniczącą Rady Nadzorczej Fundacji.
Tak, i to była moja ostatnia duża aktywność.
Dziękuję za rozmowę.

Beata Tyszkiewicz – ur. 14 VIII 1938 r. w Warszawie. Zadebiutowała jako 19-latka w roli Klary w pierwszej filmowej „Zemście” (1957), w reż. A. Bohdziewicza (1957). Jej najsłynniejsza rola to Izabella Łęcka w „Lalce” (1968) Wojciecha J. Hasa. Zagrała też Katarzynę w „Zaduszkach” T. Konwickiego (1961), Magdę w „Dziś w nocy umrze miasto” J. Rybkowskiego (1961), Rutkę – „Skąpani w ogniu” J. Passendorfera (1963), Igę w „Pierwszym dniu wolności” A. Forda (1964), Księżną Elżbieta w „Popiołach” A. Wajdy (1965), Marię Walewską w „Marysi i Napoleonie” L. Buczkowskiego (1966), Beatę we „Wszystko na sprzedaż” A. Wajdy (1968), Ewelinę Hańską w serialu „Wielka miłość Balzaca” W. Solarza (1972), Beran w „Seksmisji” J. Machulskiego (1983), Hrabina Żwirska w „Vabank II” J. Machulskiego (1984).

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Kopalnia „Wujek”

Następny

Wiwisekscja trumpizmu

Zostaw komentarz