SONY DSC
Katarzynę Nosowską poznałem w przelocie. Można powiedzieć, że jej tak naprawdę nie znam. Znam jednak dość dobrze jej twórczość, solową i w ansamblu, i zawsze ceniłem jej teksty oraz bystre oko w postrzeganiu rzeczywistości. Nie zmieniłem też zdania po jej ostatnim, noworocznym wywiadzie. Choć niektórym mógł się nie spodobać.
Może nawet nie tyle nie spodobać, co mogli jej słowa opacznie zrozumieć. Katarzyna Nosowska była łaskawa powiedzieć, że nieszczególnie przywiązuje wagę do feminatywów, czyli żeńskich odpowiedników męskich nazw np. zawodów, roli społecznych czy przynależności narodowej. Część z nich świetnie się u nas ma od lat, ale nowe feminatywy wciąż wywołują językowe kontrowersje.
Podniosło się larum, zwłaszcza po lewicy, bo jak mniemam, i chyba słusznie, trudno podejrzewać Katarzynę Nosowską o prawicowe sympatie i odchylenia, że to słabe w jej wykonaniu, że kwestionuje taką oczywistą oczywistość. Że kobiety mogą nazywać się jak chcą i jak chcą mogą być tytułowane. Nie pani psycholog, tylko psycholożka. Nie pani ambasador tylko ambasadorka. Nie pani doktor, tylko doktorka, mimo że to ostatnie określenie jest w językowym uzusie od dawna, choć nie wiem, czy wszystkie doktorki/panie doktor lubią być tak tytułowane. Wyciągnięto z sensu wypowiedzi Katarzyny Nosowskiej zupełny nonsens, jakoby była wrogiem równouprawnienia i progresu myślowego. Że tak nie jest, pani Katarzyna oświadczyła w społecznościowych mediach w zasadzie nazajutrz, ale co się nasłuchała na swój temat, to jej. Tłuszcza bowiem najpierw wydaje wyroki, a potem czyta akta sprawy. O ile w ogóle do nich zagląda.
W pełni popieram tok rozumowania Katarzyny Nosowskiej jak i samą ją. Podobnie jak ona uważam, że coś takiego jak żeńskie odpowiedniki męskich nazw są w całym procesie walki o równouprawnienie pewnym detalem, który nie może przesłonić optyki sprawy i który nie powinien być używany jako główny oręż w walce o prawdziwy cel. A tym jest faktyczne zrównanie praw kobiet i mężczyzn. Do takiej samej płacy za tą samą pracę, do urlopów macierzyńskich, do aborcji.
To tylko kilka przykładów tego, z czym kobiety w tym kraju muszą się borykać. To, że w umysłowości ludzkiej nadal będą pokutować maskulatywy zamiast feminatywów w stosunku do pań, jest kwestią zmiany mentalnej, o której właśnie Nosowska mówiła. To w ludzkich głowach i ludzkiej naturze, każdego z osobna, musi zajść zmiana, która spowoduje, że panią profesor, będzie nazywał panią profesorką, o ile ta się na to zgodzi, bo przyznam, że niektóre z klisz językowych na tyle wdarły się do języka, że trudno będzie je stamtąd wykorzenić. Przyznacie też sami, że część propozycji brzmi dosyć nieudolnie; profesorka, magisterka, licencjatka, ginekolożka. Aż uszy bolą. Być może jednak to tylko kwestia czasu, kiedy następne pokolenia będą używać tych nazw bez uszczerbku na słuchu. Tak czy inaczej, niezależnie od losów feminatywów w języku polskim, podążam dalej tokiem myślenia Katarzyny Nosowskiej i moim własnym i każdemu to doradzam.
Naród nasz zbytnio skupia się na widocznych i niewiele wnoszących dla sprawy desygnatach albo symbolach, miast toczyć spór na rudymenty. Nazwy żeńskie są tu przykładem doskonałym. Podobnie jak tęczowe opaski jednej czy drugie gwiazdki na sylwestrze marzeń. Cóż to ma za znaczenie dla walki o równouprawnienie, że ten czy ów wystąpił z tęczą czy z misiem. Prawdziwy problem i jego rozwiązanie są zupełnie gdzie indziej. Skupianie się na symbolach i ich ornamentalistyce jest dobre dla polskiej prawicy. Ona uwielbia wszystko co widoczne. Bije się o krzesło w Brukseli. O to, kto pierwszy przetnie wstęgę. Kto zasiądzie za stołem prezydialnym. To wszystko nieistotne bzdury.
Ale żeby te bzdury wykonywać z namaszczeniem i pietyzmem, nie trzeba się na niczym znać. Starczy się ładnie ubrać, obok siebie postawić księdza z kropielnicą, i można otwierać, inaugurować, sprawować, reprezentować. Żeby rzeczywiście pracować i zmieniać, trzeba mieć wiedzę i chęć zmiany w sobie. A jak się to ma i odpowiednio z tych przymiotów korzysta, nie ma czasu na celebrę. Na zajmowanie sobie głowy głupstwami; czy ma się taki krawat, czy takie buty, czy zwróciło się nieopatrznie do pani poseł: pani poseł, a nie pani posłanko, albo czy i jak bardzo tęczowa jest moja skarpetka na lewej nodze, i czy kamera na pewno to uchwyci. Więcej pożytku z takiego polityka, który rzeczywiście coś robi i działa niźli z malowanej lali na pokaz. Nie zależnie jakiej płci czy orientacji. Polityczna poprawność od zawsze była przereklamowana.