Lubczynski i Waniek
Afera Stanisława Pięty spowodowała że obezwładniony stanem swojego zdrowia, uniemożliwiającym przeprowadzenie operacji kolana, rozwścieczony prezes PiS, wyrzuciwszy rzeczonego posła na zbity pysk z komisji śledczej Amber Gold i sejmowej Komisji d.s. Służb Specjalnych oraz zawiesiwszy jego członkostwo w partii zapowiedział powrót do kwestii dekoncentracji mediów czyli do walki z opozycyjnymi mediami, która miała być zarzucona.
Czy się ktoś tego spodziewał, czy nie, kwietniowo-majowy protest niepełnosprawnych i ich opiekunów wywołał emocjonalny rezonans, który objawił się wzmożonym napięciem na froncie walki politycznej. Język walki nigdy nie był tak ostry jak w tych dniach, nawet jeśli weźmie się pod uwagę to wszystko, co działo się w Polsce od jesieni 2015 roku. Sprawa pożaru domu posła Brejzy czy erupcja afery Pięty, zaostrzenie języka w zwalczających się stron w mediach, stan niepokoju i niepewności w obozie rządzącym, opór materii na jaki PiS napotyka w sądach (choćby niedawny wyrok podważający dekomunizację nazw ulic dokonaną przez wojewodę mazowieckiego czy pojawienie się właśnie najzupełniej już ostentacyjnej opozycji politycznej po stronie środowiska sędziowskiego w postaci koalicji o nazwie Komitet Obrony Sprawiedliwości), ale także na wielu innych dawno otwartych frontach – wszystko to, podgrzewane temperaturą wyjątkowo upalnej wiosny – doprowadziło nastrój na scenie politycznej do stanu paroksyzmu.
Efekt społecznego „zawstydzenia”
Jak na dłoni widać, że prawdziwie heroiczny – biorąc pod uwagę, to, przedstawiciele jakiej grupy społecznej się go podjęli – protest sejmowy wywołał syndrom poczucia winy i efekt zawstydzenia, ale nie po stronie władzy lecz po stronie najszerzej rozumianej opozycji. Można by go ująć tak: nie potrafiliśmy skutecznie wspomóc najsłabszych przeciw władzy, ale za to możemy władzy dokuczyć odwetowo i dać przegranym protestującym jakiś rodzaj satysfakcji, a niechby i takiej. Ów efekt zawstydzenia jest tym silniejszy, z im większą perfidią kierownictwo Sejmu nasilało, metodą salami, dokuczliwe szykany wobec protestujących. Sprawiło to, że psychospołeczne i polityczne reperkusje zawieszonego protestu okazały się być odroczone w czasie w mniejszym stopniu, niż można się było tego spodziewać. Protest niepełnosprawnych nie wywołał jeszcze co prawda owego kulminacyjnego „wstrząsu moralnego”, o którym pisałem na tych łamach jesienią zeszłego roku, ale może być pierwszym z jego składników. Aktualnym natomiast przejawem syndromu zawstydzenia może być podjęta we wtorek akcja strajkowa pracowników Uniwersytetu Warszawskiego. Skoro bowiem przedstawiciele tak słabej materialnie i na poziomie prestiżu społecznego grupy jak niepełnosprawni wykazali odwagę cywilną i społeczną rzucając wyzwanie władzy, to dalsza bezczynność grup zawodowych i środowiskowych o takim, fragmentami nawet establishmentowym usytuowaniu na drabinie społecznej stratyfikacji, jak pracownicy nauki byłaby trudna do moralnej akceptacji i stawiałaby pod znakiem zapytania ich obywatelską rangę. Rzecz jasna, bezpośredni powód tego protestu, czyli sprzeciw wobec ustawy Gowina o szkolnictwie wyższym nie wystarczy do podtrzymania akcji i znalezienia dla niej społecznej sympatii. Jeśli strajkujący studenci i profesorowie chcą, aby ich protest zyskał choć minimalnie przyjazny rezonans społeczny, musi on mieć przynajmniej po części cechy protestu solidarnościowego. Inaczej zwiędnie, bo naukowcy protestujący w sprawach branżowych nie mają szans na wzbudzenie nawet promila tej społecznej sympatii, którą zebrali niepełnosprawni i ich rodzice. Jednakże, tak czy inaczej, protest środowiska uniwersyteckiego także musi wzbudzić niepokój władzy. Jeśli bowiem uwzględnić fakt, że na horyzoncie rysuje się protest środowisk nauczycielskich, to może być to odebrane, jako wstęp do szerszej akcji protestacyjnej środowisk inteligenckich i wysypania się worka z kolejnymi protestami i strajkami. PiS panicznie lęka się teraz epidemii protestów społecznych, która jest coraz bardziej realna, a właściwie nieuchronna.
PiS szykuje się przeciw opozycyjnym mediom
W szeroko komentowanym kilka miesięcy temu wywiadzie, jakiego prezes PiS udzielił „Gazecie Polskiej”, zapowiedział on, dokładnie w połowie kadencji obecnego parlamentu, że skończył się czas otwierania nowych frontów, a zaczął czas utrwalania zdobyczy i łagodzenia wizerunku PiS w obliczu kolejnej kampanii wyborczej. Skracanie frontu miało objąć także projekt tzw. dekoncentracji mediów i rezygnację z forsowania ustawy nakładającej kaganiec na opozycyjne media. Wycofanie się z konfliktu z amerykańską TVN było jednym z przejawów defensywnego kursu władzy w tej dziedzinie. Jednak ujawniona przez springerowski „Fakt” afera z romansem Pięty uświadomiła Kaczyńskiemu, że bez ukrócenia swobody medialnych oponentów, a zwłaszcza najpotężniejszych graczy, pod znakiem zapytania stanąć może nie tylko szansa na ponowne samodzielne rządy PiS, ale być może nawet wygrana wyborcza w ogóle, jeśli sumaryczny wynik przeciwników zrównoważy pierwszy nawet wynik partii rządzącej. Dynamika konfliktu politycznego jest bowiem tak wielka i naznaczona tak silną niestabilnością, że wiosenny spadek notowań PiS może powrócić ze zdwojoną siłą choćby w przyszłym roku wyborczym i utrzymać się do dnia elekcji. Ryzyko jest więc dla PiS ogromne. Na dodatek, w roku 2019, jedyny aktualnie potencjalny i realny, choć nielubiany przez prezesa i jego najwierniejszych akolitów kandydat PiS na prezydenta, czyli Andrzej Duda, może znaleźć się w kleszczach dwóch nieprzyjaznych mu politycznie rywali, jakimi obecnie zdają się rysować na horyzoncie Donald Tusk i Robert Biedroń i polec pokonanym przez antypisowskie pospolite ruszenie od Sasa do Lasa.
Dobra zmiana w „Polsacie”
Zanim jednak prezes da sygnał do boju, a stanie się to – jeśli się stanie – jesienią, w okresie kampanii samorządowej, PiS ma szansę na odwojowanie bardzo ważnego segmentu frontu medialnego. Na przełomie kwietnia i maja kierownictwo pionu informacyjnego i publicystycznego stacji telewizyjnej „Polsat” objęła znana z sympatii do PiS Dorota Gawryluk, nazywana nawet „Pisówą”. Oczekiwane z związku z tą nominacją zmiany powiązane zostały przez część komentatorów z kłopotami finansowymi imperium Zygmunta Solorza. Obserwacja treści publicystycznych „Polsatu” pokazuje, że co prawda Gawryluk jeszcze nie zdołała zauważalnie przestawić wajchy politycznej stacji na nowy propisowski kurs, ale już zdążyła dokonać czystek kadrowych, przynajmniej funkcjonalnych, a poza tym zapowiada, że „prawdziwe zmiany dopiero nastąpią” (czytaj: jesienią, gdy skończą się kontrakty grona istotnych dziennikarzy). Gawryluk szykuje miejsce między innymi dla wyraźnie propisowskiego dziennikarza TVN Bogdana Rymanowskiego, który ma dla „Polsatu” opuścić „Kawę na ławę” i stację w ogóle. Opanowanie „Polsatu” w połączeniu z ustawowym zakneblowaniem wielu ważnych mediów ma PiS-owi pomóc przełamać „imposybilizm” w mediach, zwłaszcza elektronicznych, tym bardziej, że prymitywna propaganda TVP może przestać wystarczać do mobilizacji elektoratu szerszego niż ten „żelazny”, zawsze wierny. Media opozycyjne czeka więc najprawdopodobniej ciężka walka o „być albo nie być”, a rzucona rok temu w eter, przed wakacjami 2017, przez Krystynę Pawłowicz i niezrealizowana dotąd groźba, że „po wakacjach zabierzemy się do was” może nabrać intensywnej aktualności po wakacjach 2018.
„Ostatnia walka Apacza”?
Przed udręczonymi szpitalną izolacją, chorobą i zmęczonymi walką oczyma prezesa PiS stanęła upiorna wizja powtórki z afery Anastazji P., która serią afer seksualnych z udziałem katolickich posłów jego partii, nieraz bardziej świątobliwych niż sam „judzący Staszek” Pięta, rozbije w perzynę budowlę wzniesioną jego – prezesa – krwawą pracą. Kaczyński już wie, że gdy kota nie ma, myszy harcują a jego partia, pozbawiona bezpośredniego dotknięcia jego czujnej ręki i monitoringu jego czujnych oczu, zaczyna się jawić jak zgromadzenie dzieci we mgle. Przynajmniej tak prezes zdaje się uważać, a to, co prezes mniema, jest nie mniej ważne, niż to, co dokonuje się w realu. Dlatego zamiast planowanej pół roku temu przedwyborczej „fajki pokoju”, wyda swoim oponentom i wrogom swoją ostatnią być może „walkę Apacza”.