Biorąc pod uwagę ogólny stan państwa polskiego, jakość panującej w nim kultury politycznej, poziom jego warstwy kierowniczej, poziom norm współżycia społecznego oraz szereg obiektywnych wskaźników ekonomicznych, demograficznych i społecznych, można by łatwo wyśmiać to pytanie, a nawet odpalić wprost, że większości z „nas” nie jest potrzebna do niczego. Gdyby nie jedna niebagatelna okoliczność, która każe nam powściągnąć nieco surowość tej opinii. Okolicznością tą jest fakt, że coraz częściej głębokiemu niezadowoleniu ze swoich państw dają wyraz obywatele wielu bogatych kiedyś krajów Europy zachodniej, jak i mieszkańcy samej krynicy dobrobytu i demokracji – USA, coraz liczniej zamieszkujący w miasteczkach namiotowych rozsianych wzdłuż głównych arterii wielkich metropolii.
Na naszych oczach świat się zmienił na gorsze i w coraz większej liczbie państw do niedawna uważanych za bogate i nowoczesne coraz większa część zamieszkujących je populacji nie czuje się gospodarzem i nie widzi dla siebie szans na dobre życie. Pod tym względem Polska nie jest więc, niestety, wyjątkiem, choć wciąż znajdują się w jej pobliżu miejsca w opinii wielu Polaków bardziej odpowiednie do życia.
Poziom emigracji
Mimo to, a może z powodu niedostrzegania tej okoliczności, wciąż spora część obywateli, choć nie mówi tego wprost, swoimi wyborami w ten sposób – negatywnie – odpowiada na to pytanie.
Poziom emigracji rósł stale od momentu, w którym obywatele w „wolnej Polsce” mogli swobodnie wyjeżdżać za granicę. Nic bardziej nie przemawia do mojej wyobraźni niż masowy exodus, który rozpoczął się z chwilą przyłączenia Polski do Unii Europejskiej i który odczytuję jako wypowiedzenie obywatelstwa Polsce przez miliony migrantów. Zapewne gdyby nie rozmaite bariery wciąż stojące – mimo deklaracji unijnej zasady wolnego przepływu ludzi – na drodze do szczęśliwego osadnictwa „ex-Polaków” na obcych ziemiach, z kraju nad Wisłą wyjechałoby jeszcze więcej osób.
Nie tylko nie spada, ale wciąż rośnie odstek deklarujących chęć wyjazdu wśród najmłodszych kohort wiekowych. A przecież wyjeżdżają nie tylko oni, lecz także ludzie w sile wieku, którzy mają jeszcze przed sobą jakąś perspektywę na poprawę losu. Problem dotyczy zatem wszystkich grup wiekowych z wyjątkiem seniorów, bo stare drzewo trudno jest przesadzić w nowe miejsce. Mówię o nich jako ex-Polakach w sensie obywatelstwa.
Wiem, że wielu z nich legitymuje się wciąż polskimi dokumentami podróży, ale nie wątpię również, że głównej przyczyny tego stanu rzeczy trzeba szukać w uciążliwych, niekiedy trudnych do spełnienia, wymogach formalno-prawnych i długotrwałych procedurach zmiany i pozyskania prawa pobytu stałego i obywatelstwa w innych krajach. Krótko mówiąc, większość z tych osób od ręki oddałaby polski paszport w zamian za analogiczny dokument z kraju, do którego próbuje się dostać, gdyby tylko dostała taką możliwość.
Z drugiej strony, jedynymi korzyściami jakie z tej sytuacji, którą należy postrzegać jako ciężką chorobę społeczną, może odnieść państwo polskie jest ułatwienie mu przez migrantów utrzymywania na niskim poziomie wskaźników bezrobocia w kraju oraz zasilanie polskiego obiegu pieniężnego i gospodarczego, w tym szczególnie budownictwa mieszkaniowego, zastrzykami finansowymi zza granicy od eks-Polaków, którzy – kupując w Polsce mieszkania – chcą zarobić spekulacyjnie na rozgrzanym rynku albo inwestują w spokojną przystań na starość „na wszelki wypadek”. Są to dla Polski korzyści krótkotrwałe i pozorne.
Pod każdym innym względem emigracja w czasie pokoju musi być postrzegana jako rujnująca kraj plaga społeczna, której odroczone skutki dopadną kiedyś to lekkomyślne państwo, sprawiające swoją postawą wobec niej wrażenie, jakby nie dostrzegało w tym żadnego problemu.
Różne wynalazki
W Polsce od dawna mamy do czynienia z niewydolnością systemu (jeśli chaos i bałagan można tym słowem nazwać) opieki zdrowotnej.
Przypomnę więc, że „służbę zdrowia” z czasów zbrodniczej ponoć komuny od 1989 r. zastępowano stopniowo różnymi wynalazkami, poczynając od kas chorych poprzez „komercjalizację”, prywatyzację, rozmaite fundusze, a kończąc na „wycenach procedur medycznych” i notorycznie niedoinwestowanym i nieefektywnym molochu zwanym systemem „ochrony zdrowia”. Wspólnym celem wszystkich tych wysiłków deformatorskich było odchudzenie i okrojenie zbyt hojnej, zdaniem neoliberalnych dewastatorów, opieki medycznej odziedziczonej po socjalizmie oraz chęć przykrycia niewygodnej prawdy, że kraj w zasadzie został pozbawiony szans na zbudowanie dobrze funkcjonującego, spójnego i równego systemu zabezpieczającego podstawowe potrzeby medyczne starzejącego się społeczeństwa a ludzie pozostawieni sami z ich problemami zdrowotnymi.
Kiedy piszę te słowa, pandemia koronawirusa odsłoniła bezlitośnie wszystkie braki i patologie tego ledwie dyszącego mechanizmu. Nie chcę upolityczniać tego tematu i daleki jestem od twierdzenia, że winę za niedostateczne zabezpieczenie obywateli na wypadek epidemii oraz za niekompetentne jej zwalczanie ponosi wyłącznie obecna ekipa władzy. Sprawa ta wiąże się jednak bezpośrednio z kwestią emigracji, o którą zahaczyłem wyżej.
Otóż poczynając od lat 90., a więc na długo przed przyjęciem Polski do „wspólnoty” europejskiej, zaczął się exodus lekarzy z Polski, będący następstwem skandalicznego wręcz niedoinwestowania tego istotnego społecznie sektora. Oprócz indywidualnych wyjazdów miał miejsce zorganizowany proceder okradania kraju z wysokowykwalikowanych kadr medycznych, których koszt edukacji i późniejszych specjalizacji poniosło znienawidzone przez dzisiejsze władze i media państwo ludowe, PRL, to znaczy całe społeczeństwo.
Przez ostatnie 30 lat legalnie działały w Polsce firmy specjalizujące się w eksportowaniu do krajów bogatego Zachodu lekarzy, dentystów, pielęgniarek. By zwiększyć swoje dochody firmy te wpadły na diabelski pomysł, by w przeciwną stronę, do Polski, kierować strumień bogatych pacjentów z krajów zachodnich, którzy płacąc za tanie dla nich „usługi i procedury” medyczne wypychali z kolejek do sanatoriów schorowanych polskich seniorów, emerytów i rencistów, kierowanych tam na turnusy drugiej jakości, bo opłacane skąpo przez ZUS. Państwo polskie nie zrobiło nic, by te haniebne procedery – rabunkowego eksportu i importu medycznego – powstrzymać, a gangsterskie firmy zlikwidować. Zamiast tego z lubością szaleńca likwidowało, przez wpędzanie w zadłużenie i upaddłość, szpitale państwowe, za bezcen przekazując ich latami gromadzony majątek społeczny rozmaitym szabrownikom w postaci łupu prywatyzacyjnego. Nie jest prawdą, że państwo nie mogło nic zrobić.
Drenaż mózgów i rąk
Wmówiło to sobie i społeczeństwu, że nie ma do dyspozycji „żadnych guzików” polepszających czy choćby nie pogorszających jakość życia, a proces wymuszonej odgórnie erozji budowanej przez dziesięciolecia tkanki szpitalnictwa i opieki ambulatoryjnej jest czymś naturalnym i stanowi początek odnowy systemu zbudowanego na gruzach starego, ale już na zdrowych, komercyjnych zasadach. Inne liberalne państwa nie były tak bezczynne i potrafiły bronić swoich interesów, mimo że chodziło o ochronę intersu silniejszego w zderzeniu ze słabszym. Kiedy przyjmowano nas do UE, państwa zachodnie wynegocjowały korzystne dla swoich gospodarek warunki odraczające o siedem lat przyznanie Polakom równych praw na ich własnych rynkach pracy, pomimo szumnych uroczystych zapowiedzi i pustych deklaracji o unii jako przestrzeni swobodnego przepływu ludzi i siły roboczej.
Przepływ był – nie tylko swobodny, ale i mocno wspomagany – ale tylko w jedną stronę. Był to drenaż mózgów i rąk do pracy w kluczowych dla sprawnego funkcjonowania obszarach zatrudnienia państw zachodnich, na których wystepowały deficyty kadr. Pomógł pogrążającym się w kryzysie krajom, które w trudnym okresie zupełnie za darmo zyskały gotową do pracy armię dobrze wykształconych ludzi. Przyjmowanie Polaków do pracy na rynku UK nie było efektem wyjątkowej przychylności ani dobroczynności Brytyjczyków wobec Polaków, lecz zbiegu okoliczności. Wynikało z dobrze wykalkulowanego egozimu i potrzeby chwili. Brytyjscy pracodawcy nie musieli zapłacić za wykształcenie i wyszkolenie emigrującyh na wyspy polskich pracowników ani inwestować w podniesienie wydajności pracy swojej rodzimej siły roboczej.
Zyskali natychmiast na przejęciu rzeszy ludzi, którym można było zapłacić znacznie mniej niż wymagał tego lokalny rynek. Jeśli więc mówimy dziś o zapaści lecznictwa w Polsce, braku rąk do pracy, starzejącej się kadrze lekarzy i pielęgniarek, wielotysięcznym deficycie lekarzy, to musimy być świadomi, że nie stało się tak z dnia na dzień, za sprawą dopustu bożego czy klęski naturalnej czy wojny, lecz w wyniku długotrwałej błędnej strategii lub braku strategii, bezczynności, ciągu złych decyzji i braku decyzji ze strony czynników odpowiedzialnych za państwo i jakość jego polityki.
Część z tych ludzi, których utraciliśmy za sprawą emigracji, spoza zawodów medycznych i innych poszukiwanych profesji wymagających specjalistycznej wiedzy, stanowiła armię nadliczbowej, zbędnej siły roboczej, której zdewastowany przez poroniną transformację polski rynek pracy nie był w stanie zaabsorbować. Może warto przypomnieć niewygodny i dawno zapomniany fakt, że jeszcze w 2004 r. bezrobocie w Polsce wśród osób młodych wynosiło 50 proc. .
Demografia zastępująca
Po akcesji unijnej Polski wyjechali z kraju ludzie młodzi, zamieszkujący w miastach, stosunkowo dobrze wykształceni, kulturowo przygotowani do życia na emigracji. To nie byli sezonowi migranci wyjeżdżający ze wsi do pracy w rolnictwie niemieckim.
Większość z nich zasiliła na stałe tamtejsze rynki pracy, zasoby fiskusa i systemy emerytalne i nigdy do Poslki nie wróci, a nieobecność tak znacznej populacji, sumująca się do rozmiarów luki międzypokoleniowej, z pewnością w przyszłości odciśnie swoje piętno na polskiej rzeczywistości w wielu miejscach.
Podsumowując, Polsce ten proceder mocno zaszkodził, a odroczone skutki skandalicznej abdykacji państwa z jego roli regulującej i korygującej fluktuacje na rynku pracy dopiero zaczną dawać o sobie znać. Dziś niemal truizmem jest już mówienie, że kapiał jednak ma ojczyznę, a zagraniczne inwestycję nie są filantropią, ale kiedy mówiłem i pisałem o tym kilkanaście lat temu, znajomi fanatycy liberalni pukali się w czoło i wysyłali mnie do Korei Północnej. Dobrze, że kropla drąży skałę i anachroniczne opinie a la Balcerowicz-Petru uznawane są dziś za historyczną osobliwość i skamienielinę, jednak za 30-letnią hegemonię fałszywej ideologii uznawanej wtedy za ostatnie słowo nauki płacimy do dziś będziemy jeszcze długo płacić.
Czy więc taka Polska, bierna w obliczu patologii i katastrofy społecznej, była i jest komukolwiek do czegokolwiek potrzebna? Warto może dla odświeżenia głów zaczadzonych antykomunistyczną propagandą skonfrontować wskaźniki demograficzne „wolnej Polski” z odpowiednimi danymi historycznymi z okresu wyszydzanej i potępianej „zbrodniczej komuny”, kiedy to mieliśmy stały i realny (dodatni, gwarantujący zastępowalność pokoleń) przyrost ludności, imponujące wskaźniki urodzeń i wydłużającą się średnią długość życia.
Tymczasem po „odzsykaniu niepodległości” tendencje się odwróciły (z wyjątkiem tego ostatniego wskaźnika, ale pod tym względem wyróżniamy się na niekorzyść w porównaniu z Zachodem), a po wejściu Polski do Unii gremialnie wyjechała z niej młodzież z ostatniego w PRL wyżu demograficznego z przełomu lat 70/80.
Ludność populacyjna
Kolejną wątpliwość budzi domniemany zbiorowy adresat tego pytania – po co „nam” Polska? Nam, to znaczy komu? Już wiemy, że kilku milionom migrantów raczej nie jest do niczego potrzebna, skoro ośrodkiem swojego życia uczynili inny kraj. Jeśli z kolei spojrzeć na zaangażowanie społeczne ludzi wciąż pozostających w kraju to rzuca się w oczy olbrzymia apatia społeczna i anomia. Polska nie tylko nie jest dobrze urządzonym państwem. Nie jest też społeczeństwem, a już na pewno nie jest wspólnotą.
Tym co najbardziej uderza postronnego obserwatora jest ten powszechny brak uszanowania dla celów wykraczających poza egoistyczne potrzeby zredukowane do kręgu najbliższej rodziny. W Polsce nie istnieje wspólnota na żadnym poziomie społecznym, poczynając od sąsiedzkiej, przez samorządową, po w szerszym sensie lokalną, terytorialną a na końcu ogólną, państwową.
Jesteśmy ludnością, populacją, ale nie społeczeństwem. Jeśli już się organizujemy to w formie niemal trybalno-klanowej. Wyjątki stanowią bardzo świadome swoich interesów, dobrze wyposażone w zasoby polityczne, niewielkie grupy interesów skupione przede wszystkim dużych ośrodkach miejskich i walczące nie o wspólne dobro, ale o szczególne przywileje dla siebie, więc jest to również uspołecznienie patologiczne, paradoksalnie antyspołeczne.
Niski wskaźnik udziału Polaków w wyborach – jeśli mierzyć nim poziom akceptacji systemu politycznego, utożsamiania się z wspólnotami społecznymi i zaangażowania w sprawy ponadjednostkowe i ponadpartykularne – prowadzi do podobnej konkluzji: nie jesteśmy wspólnotą.
Na arenie polityki ujawniają się zresztą najbardziej destrukcyjne modele zachowań sekciarsko-plemiennych. Poczynając od selekcji negatywnej kadr, poprzez rugowanie z życia publicznego autentycznej debaty i partycypacji, a kończąc na traktowaniu najwyższych nawet stanowisk w państwie w sposób ostetntacyjnie instrumentalny i cyniczny, bez liczenia się z tym, jak demoralizujący musi to mieć wpływ na rządzonych i jak dalece obraża to ich poczucie godności.
Bo przecież czym innym jest bycie rządzonym przez nasłanych z zewnątrz kacyków z założenia reprezentujących obce interesy, a czymś zgoła odmiennym poczucie uzależnienia od władzy jawnej niekompetentnej, a czasami skrajnie nieodpowiedzialnej i głupiej, ale nominalnie własnej. Siermiężna u swoich początków „demokracja” polska w ciągu minionych 30 lat zdobyła przewagę nad społeczeństwem opanowując niemal do perfekcji sztukę organizacji plebiscytów i głosowań bez realnych wyborów, pluralizmu i autentycznej reprezentacji.
Nie dziwi, że w tej sutuacji poza wyjątkowymi okazjami ludność w przeważającej większości lekceważy wszelkiego rodzaju okresowe „obowiązki obywatelskie” i nie uczestniczy w wyborach, od lokalnych po centralne, na których wynik nie ma większego wpływu.
Spetryfikowani
Jeżeli, jak przekonywał na przykładzie XIX-wiecznej Ameryki Tocqueville, demokracja sprawdza się przede wszystkim na poziomie lokalnym, to Polska XXI wieku jest zaprzeczeniem tej tezy: nigdzie bardziej niż na poziomie lokalnym, od zakopanych na głębokiej prowincji gmin i miasteczek po największe aglomeracje miejskie, nie mamy do czynienia z bardziej jaskrawym wypaczeniem idei pluralizmu i partycypacji.
Na samym dole system uległ petryfikacji; w małych i wielkich miastach normą stały się 30-letnie rządy burmistrzów i prezydentów okopanych niczym satrapowie na swoich włościach. Dobrze zorganizowane i zgrane grupy wpływu, skupione wokół pajęczyny powiązań magistratów, rozmnożonych wydziałów urzędów administracji lokalnej, spółek miejskich i ich kontrahentów, skutecznie sprywatyzowały całe miasta i podporządkowały je partykularnym interesom.
Na te konglomeraty składają się, wliczając rozgałęzione rodziny, pokaźne armie ludzi połączonych wspólnotą prywatnych interesów. Jeśli dodać do tego bogate zasoby ekonomiczne, polityczne i know-how, które mają w swojej dyspozycji, ich przewaga nad apatyczną, bierną większością staje się czymś oczywistym a wynik konfrontacji z góry przesądzony.
Mógłbym do tej listy wad i błędów konstrukcyjnych państwa polskigo dopisać jeszcze wiele pozycji, wśród których jedną z naczelnych byłaby patologiczna organizacja władzy sądowniczej, którą w swej naiwności Monteskiusz uważał za żadną, bo pozbawioną sankcji.
W Polsce po 1989 r. miała ona ogromny zasięg, wpływ i posłuch, a swoimi decyzjami spowodowała niepoliczalny ogrom zła, kierując się fałszywie pojętą ideą historycznej sprawiedliwości wyrównawczej. Jednocześnie mimo swej demokratycznej rzekomo proweniencji nigdy nie potrafiła otrząsnąć się z trwającej przez wieki, ponadustrojowej pogardy dla zwykłego obywatela, podsądnego.
Nie ma tu miejsca na dociekanie przyczyn tego stanu rzeczy. Jednakże jeżeli ktoś uważa, że problemy w tym obszarze zaczęły się dopiero w momencie podjęcia przez aktualnie rządzącą formację próby przejęcia pełnej kontroli nad sądami, a przedtem mieliśmy jakoby do czynienia z dobrze naoliwioną maszyną demokratycznego państwa prawa, to znaczy, że niczego nie zrozumiał z tego co zaszło w kraju w ciągu minionego 30-lecia.
Podobnie jak nic nie zrozumieli liberałowie wciąż zdumieni niegasnąnym poparciem zdesperowanej większości aktywnego wyborczo społeczeństwa dla opcji rządzącej. O patologii systemu partyjnego pisać nie będę; koń jaki jest, każdy widzi. Odpowiadając na pytanie o potrzebę zachowania polskości nie mogę jednak nie wspomnieć o dwu kwestiach, których wagi z tej perspektywy nie da się przecenić. Chodzi o obszary kultury i nauki. Myślę, że wystarczy samo zasygnalizowanie ogromu problemów, jakich w minionym 30-leciu doświadczyliśmy jako zbiorowość narodowa w tych obszarach.
Czy „wolna Polska” może się poszczycić poziomem kultury, poczynając od masowej a kończąc na wyższej, który choćby w niewielkim stopniu dorównywałby osiągnięciom z okresu PRL? Wiem, że fanatyczni antykomuniści mają gotowe wyjaśnienie pod ręką i twierdzą, że dorobek kulturalny i naukowy z okresu PRL powstał jakoby pomimo, a nie za sprawą dawnego reżimu.
Nawet gdyby przyjąć za dobrą monetę tę kuriozalną demagogię, to czym wytłumaczą degenerację kulturową obecnego społeczeństwa, czym wytłumaczą postępującą kolonizację i brutalizację kultury masowej, z której rugowany jest język polski albo poddawany prymitywizacji?
W obszarze nauki nastąpiła eksplozja kierunków studiów na uczelniach państwowych i skokowy przyrost prywatnych szkół wyższych oraz kadry naukowej, za czym nie tylko nie poszły żadne obserwowalne osiągnięcia naukowe, ale w konsekwencji doszło do obniżenia poziomów nauczania, rangi nauki, statusu społecznego uczonego, szacunku i zaufania do przedstawicieli zawodów akademickich oraz – last but not least – bezwolnego poddania się środowisk naukowych politycznej kurateli w warunkach konkurencji o etaty i granty.
Jedynymi widocznymi efektami nieustających i dewastujących naukę pseudoreform jest wybicie się Polski pod względem największej w świecie liczby kelnerów i kurierów z dyplomem ukończenia „studiów” oraz stale rosnąca liczba profesorów w uczelniach, które przeżera rak administracyjnego rozrostu i epidemia punktozy.
Międzynarodowy PR
Mówiąc bez ogórdek, w nowym międzynarodowym podziale pracy Polska najwyraźniej nie ma żadnej roli do odegrania w szeroko pojętej nauce. Ale nauka to nie tylko międzynarodowa wymiana i konkurencja, lecz także istotne zadania wewnątrz kraju, na polu kultury narodowej.
Pod tym względem jest równie źle – nauka przestała pełnić jakąkolwiek rolę w tej materii. Jeśli zaś chodzi o samą kulturę w węższym sensie, to sterująca nią władza postanowiła skupić się na dwu zadaniach – inwestowaniu gigantycznych pieniędzy w międzynarodowy PR polegający na domaganiu się powszechnego uznania domniemanych historycznych zasług polskiej kultury w świecie oraz na zapewnieniu w kraju igrzysk na takim poziomie, na jaki władza ocenia możliwości percepcyjne i wyronienie „ciemnego ludu”.
Efektem działań na tym drugim polu jest bezprecedensowe sprymitywizowanie gustów i tandetna komercjalizacja kultury masowej, która wśród ludzi wychowanych na przyzwoitych standardach budzić może tylko odrazę i pogardę. Jeśli uczestniczyły w tym do tej pory głównie podmioty prywatne, komercyjne stacje telewizyjne i radiowe, agencje „artystyczne” oraz gazety, to można było to tłumaczyć dobrodziejstwem inwentarza kapitalizmu. Jeśli jednak angażuje się w to bagno publiczne pieniądze i instytucje, i to na dużą skalę, to przekracza się granice racji stanu i sprzeniewierza dobru ogólnemu.
Zbliżamy się więc do odpowiedzi na pytanie komu najbardziej potrzebna jest Polska. W pierwszej kolejności jest ona potrzebna tzw. klasie politycznej, tzn. samowybierającym się elitom. Potrzebni im jesteśmy my wszyscy jako wyrobnicy i podatnicy utrzymujący materialnie podstawy tej chybotliwej budowli, stanowiący bezwolną widownię kiepskiego teatru politycznego i zaplecze fasady tego słabego państwa, a w ostateczności jako rekruci, którzy będą bronić życia i posiadania tej elity przed ewentualnym fizycznym zagrożeniem zewnętrznym do momentu gdyby znowu, jak jej poprzedniczka z 1939 r., na której się wzoruje, musiała opuścić kraj udając się najkrótszą drogą na emigrację.
W zamian opiekuńcze państwo wypłaci nam emeryturę – szczęślwcom jakieś 1600 zł średnio, a pechowcom 40 gr, na otarcie łez dorzucając raz na 10 lat przed wyborami „14-kę”. Pod tym względem zatem niewiele się zmieniło w historii Polski. Paradoksem tej historii jest to, że jedynym okresem w jej nowożytnych dziejach, w którym ta relacja nie była postawiona całkiem na głowie – to znaczy, w którym państwo jednak służyło społeczeństwu, a nie na odwrót – był okres PRL, a więc ten, który dzisiejsi historycy gremialnie uznają za okres władzy nielegalnej i pozbawionej narodowej legitymizacji.
O tym że relacja ta była postawiona na głowie w gloryfikowanym dziś okresie 20-lecia międzywojennego przekonywać fanatycznych miłośników tego nieudanego i efemerycznego tworu obcych sił nie zamierzam przekonywać. Ci, którzy mają otwarte umysły, sami zrozumieją czym i dla kogo była tam mityczna mocarstwowa Polska od morza do morza.
Polska nie będzie nikomu potrzebna tak długo, jak długo będą w niej pokutować anachronizmy niechlubnej tradycji narodowej warcholstwa i anarchii, jak długo nie będzie w stanie przyswoić sobie najcenniejszych zdobyczy kultury europejskiej, w tym nigdy nieprzepracowanego dobrze dziedzictwa europejskiego oświecenia, jak długo nie będzie w stanie wypracować – pozostając pomimo niechęci pewnych nowoczesnych środowisk przy tej terminologii – idei spójnego narodu obywatelskiego (nie mylić z etnicznym), w przciwieństwie do powtarzanego od stuleci w postrzeganiu narodu błędu pars pro toto: narodem nie była nigdy większość, nawet nie szlachta sensu largo, która statusem majątkowym, stylem życia i kulturą często nie odbiegała od zwykłego chłopstwa, ale szlachta w najwęższym rozumieniu: posejsonaci i magnateria.
W przeciwieństwie do państw imperialnych, które ciemiężyły obce i daleko od centrali kolonializmu zamieszkujące ludy, Polska była przez stulecia ciemiężycielem własnej populacji, której nie chciała nawet podnieść do poziomu narodu.
Nawet zniesienie pańszczyzny Polacy zawdzięczali obcym mocarstwom (jest bez znaczenia, jak bardzo decyzje te podszyte były kalkulacją polityczną z ich strony), a wraz z odzyskaniem niepodległości papierowe państwo polskie przywróciło niektóre jej formy, które przetrwały w nim aż do lat 30. XX wieku. Po tzw. powtórnym odzyskaniu niepodległości, w 1989 r., Polska stała się państwem elit kompradorskich, które swój los związały z interesami zagranicznych mocodawców.
O ile Polacy gremialnie opowiedzieli się za przystąpieniem do Unii, to w tym wyborze dało się przede wszystkim odczytać ich chęć bycia poddanymi nie wobec tej czy innej spersonalizowanej władzy krajowej, lecz wobec racjonalnych zasad organizacji społeczeństwa i państwa oraz uczciwych norm współżycia społecznego.
Polacy chcieli po prostu wyrwać się z matni rodzimych opresorów i dyktatorów, żyć jak Europejczycy, chcieli uzyskać instancję rozstrzygającą ich nieuniknione przyszłe spory z narodową władzą, której zasięg i wszechmoc chcieli w ten spsoób ograniczyć. Niestety w międzyczasie zaszły dwie ważne zmiany. Po pierwsze Europa abdykowała z funkcji ponadnarodowego arbitra, uznając zadania urządzenia życia w narodowych granicach nowoprzyjętych członków „wspólnoty” za przekraczające jej możliwości.
Poziom arogancji
Jeśli ingeruje w sprawy krajowe, to nie czyni tego z wyżyn abstrakcyjnych norm prawa i ponadnarodowych europejskich standardów, lecz z pozycji partyjnych, preferując rządy lub opozycje sprzymierzone z dominującym establishmentem brukselskim i karząc te, które się przeciw niemu, słusznie lub niesłusznie, buntują.
Nie zaprzestała też nigdy brutalnych ingerencji w obronie globalistycznej logiki neolibralnej ortodoksji ekonomicznej, bez względu na szkody spowodowane spowodowane tą ingerencją w przeszłości lub zagrażające państwu w przyszłości. Mało kto pamięta już nieustępliwą komisarz Neelie Kroes i jej krucjatę przeciw polskim stoczniom, ale przecież nie brakuje dziś w Brukseli godnych jej następców reprezentujących ten sam poziom arogancji.
Po drugie – i tu tkwi przyczyna popblemu – sama idea wspólnej Europy i jej materialne wcielenie uległy w ciągu miniomych 40 lat głębokiej ewolucji, od koncepcji opiekuńczego państwa dobrobytu ku zglobalizowanej utopii neoliberlalnej i nierównej konkurencji centrum z peryferiami.
W 2004 r. wstępowaliśmy już do innej Europy. Nie do tej, której najlepszy okres powojennej prosperity określa się dziś w literaturze słowami „wspaniałe 30-lecie”. Tymczasem polska elita polityczna długo nie podejmowała w ogóle tematu, jak ma wyglądać, jaka ma być ta wspólna Europa, poprzestając na aksjomacie, że racją stanu Polski jest przynależność do Unii, bez względu na to, co to w praktyce oznacza.
W odpowiedzi na zaniedbania i zaniechania elity kompradorskiej pojawiła się narodowa burżuazja, która próbuje obudzić demony starego polskiego nacjonalizmu, szowinizmu, klerykalizmu, zmitologizowanej historii, mocarstwowości i fobii wobec najbliższych sąsiadów. Na wrogów kreuje kraje położone bardzo blisko własnych granic, często kraje poteżniejsze, podczas gdy przyjaciół szuka wśród państw położonych daleko i niezainteresowanych Polską inaczej niż tylko instrumentalnie, doraźnie lub pozornie.
O tym, że świat może obejść się bez Polski nie trzeba nikogo przekonywać, bo twierdzenie to jest truizmem. Wystarczy wyszukać w sieci (mówię to do tych, których w szkole pozbawiono nauki historii) historyczne mapy Europy, na których Polski bardzo długo nie było i zastanowić się nad powtarzalnością historycznych przypadków.
Tak długo jak długo żyć i dobrze prosperować będą w niej pasożytnicze elity a obywatelstwo nie dopracuje się autentycznej reprezentacji, Polska nie będzie potrzebna prawie nikomu.