9 listopada 2024

loader

Próba zdefiniowania kobiety

Oto mój gość: kulturoznawca, artystka – plastyk, ikonografka, a zarazem poetka oraz pisarka. Słowem: kobieta jedyna w swoim rodzaju, acz o wielu twarzach – Bianka Kunicka Chudzikowska. Z Bianką Kunicką Chudzikowską rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca bloga Góralka Czyta.

Biorąc pod uwagę niniejszą prezentację, naszą rozmowę chciałabym zacząć od próby zdefiniowania kobiety, wszak jest Pani najjaśniejszym w moim przekonaniu dowodem, że ujęcie jej w ramach kulturowych nie jest łatwe. Jak więc postrzega Pani kobietę – a co za tym idzie – pogląd jakoby była to słaba płeć?

Trudne pytanie, bo patrząc przez pryzmat historii, to niewątpliwie kobieta i jej pozycja w społeczeństwie na przełomie wieków bardzo się zmieniała. Dzisiaj aż trudno uwierzyć, że jeszcze relatywnie niedawno kobiety nie miały praw wyborczych, prawa decydowania o sobie czy kształcenia się. Pominąwszy fakt, że do dzisiaj nasz świat jest bardzo patriarchalny, a czasy, w których żyjemy pokazują, że jeszcze na wielu płaszczyznach pozbawia się nas głosu, a przynajmniej próbuje, to jednocześnie sądzę, że kobiety, pomimo nadania im miana słabej płci, niejednokrotnie sterowały i podporządkowywały sobie tę, pozornie silniejszą. Dużym problemem był również fakt, że kobiety nie wspierały się nawzajem, ale to także się zmienia, ponieważ zrozumiały, że dopiero działając wspólnie, mają szanse, że ich potrzeby będą dostrzeżone, a prawa respektowane.

Nie chcę tutaj dewaluować postawy mężczyzn, bo w nich również dojrzała świadomość, że kobieta to nie tylko matka ich dzieci, której największą ambicją jest prowadzenie gospodarstwa domowego, ale przede wszystkim partnerka mająca prawo do osobistego rozwoju. Co do samej kobiecości to trudno się nie zgodzić ze słowami Nietzchego, że cokolwiek się powie o kobiecie – jest prawdą. Ale tak na poważnie – kobiecość, pominąwszy aspekt seksualny to przede wszystkim świadomość swojej wewnętrznej siły i tego, co jest jej istotą. Kiedyś, gdy wielopokoleniowe rodziny żyły wspólnie, wiele mądrości, rad, a także ciepła i miłości, niejako samoistnie przechodziło z pokolenia na pokolenie, a dziś ta tradycja właściwie zanikła, bo większość młodych ludzi, podążając za pracą bądź możliwością kształcenia, bardzo szybko opuszcza dom rodzinny. Co ważne, do chęci, ale także do odwagi pokazywania kobiecych emocji i czerpania z nich siły, trzeba dorosnąć. Świadoma kobiecość jest niezwykłą wartością, która pozwala czerpać z pierwotnych instynktów, jak intuicja, pozwalających na pozaanalityczne rozumienie świata, jego rytmu i tętna, a tym samym na łagodzenia konsekwencji tego, że wciąż przyspiesza.

Mówi Pani o sobie, że pisze odkąd pamięta. Czy więc pierwszych prób układania liter należałoby szukać na kartach dziecięcych zeszytów? Co dawała Pani możność pisania w tamtym okresie?

Tak, pierwszy mój wiersz był bardzo, bardzo poważny. Powstał w wieku niecałych sześciu lat, choć nie jestem pewna, czy był kiedykolwiek zapisany. Wymyśliłam go dla górników na Barbórkę i naprawdę nie mam pojęcia skąd wziął się ten pomysł, gdyż nie tylko, że nie miałam w rodzinie nikogo, kto pracował w kopalni, jak też nigdy nie widziałam na żywo górnika w stroju galowym.

Nie pamiętam innych wierszydeł z tamtego okresu, ale kolejny, który zapadł mi w pamięć był napisany o Gross Rosen, obozie koncentracyjnym. Zatem, jak widać, była to poezja bardzo zaangażowana, a dodam, że oba znam na pamięć. Liceum to sporo następnych wierszy, ale dopiero jego końcówka i studia obrodziły naprawdę dużą ilością tekstów. Wtedy pisałam głównie o uczuciach i wyłącznie do szuflady. Był to czas buntu, dostrzegania brzydoty świata, ale także próby rozumienia i okiełznania własnych emocji, oczywiście głównie miłości. Było to pisanie dla siebie, pewnie taki niekonwencjonalny rodzaj terapii na nieprzystosowanie. Moje wiersze i opowiadania zawsze były podszyte smutkiem, tęsknotą, obawą przed odrzuceniem, które tylko tak, w nieco zawoalowanej postaci, mogłam wyrazić.

Niektórzy uważają, że pomysły na pisanie rodzą im się w czasie snu. Czy Pani może to potwierdzić, a jeśli nie, wymienić okoliczności, kiedy się one pojawiają?

Analizując na podstawie aktywności mózgu, specyfikę snu ludzkiego, a szczególnie jego fazy REM, pewnie można próbować uzasadniać takie przypuszczenia. Mózg ludzki wtedy przetwarza informacje i układa je w jakąś logiczną całość, nadając chaosowi sens. Freud byłby przeszczęśliwy, doszukując się w tym podpowiedzi podświadomości. Jung idąc dalej, twierdziłby, że w snach spotykamy symbole wspólne dla ludzi. Niestety nie wiem czy mogę to potwierdzić, biorąc pod uwagę, iż nigdy nie pamiętam swoich snów, a piszę najczęściej w nocy. Generalnie cierpię na bezsenność, choć przyznam, że nie lubię tego określenia, bo wcale wtedy nie cierpię, ale całkiem nieźle się bawię. Właśnie w nocy, gdy wszystko spowalnia, najbardziej lubię pisać. Mam świadomość, że nie jest to zbyt korzystne dla zdrowia, codziennego życia, ale także i wyglądu. Niestety, wielokrotnie próbowałam to zmienić i nie udało mi się.

Pomysły to impuls, mogą pojawić się w każdej chwili. Inaczej jest oczywiście z prozą, gdzie rodzą się, kiełkują powoli, a inaczej z poezją, bo w niej najczęściej jest to iskra, która rozpala kolejne wersy. Słowa biegną niejako same, ale lubię mieć pomysł, lubię wiedzieć dokąd mają dobiec, co chcę za ich pośrednictwem powiedzieć. Najczęściej siadam przy otwartym pliku zatytułowanym „pomysły na wiersze”, w którym mam notatki, jednak tak naprawdę nigdy z nich nie korzystam, bo ten wcześniejszy, wtedy wydawałoby się genialny pomysł, nie napisany od razu, przestaje być interesujący.

Dlatego u mnie się to dzieje tak, że siadam, a historia tworzy się w tej dokładnie chwili. Sądzę, że rodzące się pomysły, czy pisanie samo w sobie, to wewnętrzna potrzeba ludzi, których łączy podobna wrażliwość, podobny rodzaj wewnętrznego smutku, wiecznej tęsknoty za nie wiadomo czym. Być może pisanie daje nam namiastkę spełnienia. Parafrazując wcześniej wspomnianego ojca psychoanalizy, Zygmunta Freuda, człowiek szczęśliwy nigdy nie będzie uzależniony od snucia fantazji. Być może zatem pisanie to substytut szczęścia.

Podobno ludzie są sumą książek przeczytanych w życiu. Jakie Panią ukształtowały wpływając na wybór złożonej poetycko – prozatorskiej drogi?

Nie wiem czy powinnam się przyznawać, ale moim ulubionym w dzieciństwie zajęciem, zresztą nie tylko dzieciństwie, było czytanie w nocy encyklopedii. Po prostu wybierałam na chybił trafił stronę i czytałam hasło po haśle. Zawsze bardzo lubiłam baśnie i poezję, a jeśli chodzi o powieści, może to mało oryginalne, ale sięgałam raczej po klasyki. Czytałam bardzo różnorodną literaturę, bo Emila Zolę, Marqueza, Umberto Eco, Vonneguta, Fowlesa, Prousta, Pilcha, Tokarczuk, Zafóna, Hłaskę, Myśliwskiego, a z poezji Pawlikowską – Jasnorzewską, Przerwę – Tetmajera, Wojaczka, Leśmiana, Zuzannę Ginczankę, Norwida, Tuwima, V. Voolf, Yetasa, Blake’a, E.A. Poe, Jesienina, Cwietajewą, Rimbauda, Baudelaire’a, Varlaine, Plath.

Nie, nie jestem w stanie wymienić nazwisk, których słowa rozkochały mnie w sobie i już się stresuję, że podając je spontanicznie, na pewno pominęłam wiele dla mnie ważnych. Jednak, na pewno, poza poezją i jej metaforycznym przekazem, ogromne wrażenie zrobił na mnie cykl Lapidarium Kapuścińskiego i jego duże, wielopłaszczyznowe, rozumienie świata, pełne pokory i tolerancji, a jednocześnie niezwykle przenikliwe i bardzo bezpośrednie.

Poetka Wanda Dusia Stańczak nakreśliła takie słowa: Nie chowaj słów/ Możesz nimi zapalić komuś tak potrzebną latarnię. Czy to też powód, dla którego Pani tworzy i jak zapatrują się na tę pasję Pani najbliżsi?

Tak, trudno się z tymi słowami nie zgodzić i to nie tylko na gruncie poezji, ale na każdej płaszczyźnie życia. To nas odróżnia od wszystkich innych stworzeń, że umiemy się ze sobą komunikować w stopniu, który pozwala na wymianę myśli, na prowadzenie dialogu i dzięki temu kształtujemy nasze poglądy. Każda interakcja, a jest nią również czytanie literatury, wnosi nową perspektywę i poszerza horyzonty. Mnie literatura była potrzebna dla zrozumienia tego, że ludzie choć różnią się kulturą, miejscem zamieszkania, pochodzeniem czy wiekiem, tak naprawdę mają podobne marzenia i potrzeby, mówię tutaj o tych pozamaterialnych. Chyba najpiękniejsze słowa, jakie do mnie czasami docierają to te, że ktoś miał bardzo zły czas, że cierpiał ze względu na problemy osobiste bądź zdrowotne, a moja poezja czy proza, pomogły mu stanąć na nogi, bo tak bardzo dotykała jego wewnętrznych, najczęściej niewypowiedzianych myśli, że odnajdował w sobie siłę, aby wiele spraw uporządkować.

Co do drugiej części pytania to oczywiście najbliżsi mi kibicują i rozumieją, że pisanie jest dla mnie czymś więcej niż pasją, jest moim powietrzem.

Pisze Pani ikony, poezję i prozę. Który rodzaj pisania wymaga najwięcej intelektualnego wysiłku, a może jest to wyłącznie kwestią wielowymiarowego talentu i otwarcia się na szeroko rozumianą sztukę?

Nie umiem wybrać czy to poezja, czy proza, bo to inny niejako tor myślenia, inny rytm i sposób pisania. W poezji trzeba kondensować myśli, co często jest dużym utrudnieniem, a pisząc prozę można sobie pozwolić na swobodny ich tok. Najtrudniejsze w tym wszystkim jest przeskakiwanie z jednej formy literackiej na drugą i to w dodatku nieustannie. Gdy piszę powieść, niemal natychmiast tęsknię za poezją, a za prozą, gdy piszę wiersze. Nie umiałabym już w tej chwili zrezygnować z żadnej z tych ścieżek. Poezja ma tę zaletę, że jest formą nieporównywalnie krótszą i choć napisanie tomiku, który zawiera kilkadziesiąt, a czasami ponad sto wierszy, często zajmuje więcej czasu niż napisanie książki, to jednak nie musi układać się w logiczną całość jak w powieści i nie wymaga aż tyle samodyscypliny. Odnaleźć w sobie natchnienie pisząc wiersz, jest zdecydowanie łatwiej, niż pisząc kilkusetstronicowy tekst. To bywa naprawdę ciężka praca, do której niejednokrotnie trzeba się zmuszać, a przerwanie pisania na dłuższy czas powoduje wybicie się z rytmu.

Co do ikony natomiast, to podchodzę do jej pisania czysto hobbystycznie, fascynuje mnie technika jej tworzenia i historia, jednak w porównaniu do pisania, traktuję ją bardzo po macoszemu i na pewno zawsze tak będzie, gdyż moim medium zawsze było, jest i będzie słowo.

Czy zarówno poezja jak i proza wiążą się z trzymaniem się ściśle określonych sobie na początku założeń, czy też przeciwnie – pozwalają one czasem Pani poczuć zew wolności i radość z bycia spontaniczną?

Na pewno musi być pomysł, który w wypadku poezji może być impulsem. Powiem szczerze, używając metafory, że z reguły dobiegam do celu, ale najczęściej inną drogą, niż planowałam, jednak to jest jeden z najbardziej fascynujących elementów pisania, bo inaczej chyba byłoby to nudne. Odkrywamy w sobie pomysły, rozwiązania i historie, które przychodzą nagle i przetasowują wcześniejsze. Bardzo to lubię, bo to pokazuje jak nasz mózg potrafi zaskoczyć nas samych, formą wypowiedzi, kreatywnością, ilością zakodowanych informacji, które nagle potrafimy połączyć w logiczną całość. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że w pisaniu najbardziej fascynujący jest ten swobodny strumień myśli, gdy stajemy się demiurgami, tworzącymi alternatywne światy.

Z Pani poezją po raz pierwszy zetknęłam się w 2018 roku, kiedy to do moich rąk trafił tomik pt. Pobrudzone szminką, a rok później ukazał się kolejny zatytułowany Poparzone wrzątkiem, który moim zdaniem ugruntował Pani wysoką pozycję na poetyckiej niwie. Udaje się Pani gromadzić wokół siebie wielu ludzi zafascynowanych utworami, i dających temu wyraz morzem reakcji oraz komentarzy na facebookowym profilu, czy choćby ochoczym współtworzeniem niedawno wyemitowanej na antenie Radia Ty i Ja audycji Unikod Poezji. Może Pani to jakoś wyjaśnić, zwłaszcza, że przecież Polacy rzadko sięgają po wiersze…?

Dla mnie to ogromne zaskoczenie, a początkowo był to nawet szok, ale pozytywny, który zmotywował do dalszego pisania. Sądzę, że wbrew obiegowej opinii, poezja jest potrzebna, ale jednocześnie jest dość trudno dostępna. Nie promuje się współczesnej poezji tak, jak nowych powieści. Nawet znane nazwiska zajmują najczęściej maleńki regalik w księgarni, w której odnajdujemy setki półek z prozą. W dodatku książki są generalnie drogie, a tomiki poezji najczęściej mniej obszerne w formie.

Zauważyłam, że sympatia do mojej poezji często kończy się w momencie, gdy trzeba zapłacić za tomik, ale jednocześnie widzę jak wiele osób jest spragnionych uczuć, mówienia o nich. Poszukują one piękna, bo ogrom brzydoty i przemocy wokół nich, powodują zniechęcenie. Wiersz potrafi wskrzesić w czytelniku dawno zapomniane emocje i w ułamku sekundy przyspieszyć bicie serca. Czyż to nie piękne?

Na uwagę zasługuje fakt, iż ostatni tomik zawiera ponad sto utworów. Czy spośród wszystkich, które Pani dotychczas nakreśliła, potrafi wybrać jeden, ten ulubiony?

Z pewnością mam ulubione teksty, ale nie chciałabym i chyba nawet nie potrafiłabym w tej chwili wskazać konkretnych. Wierszy jest tyle, że ich po prostu nie pamiętam. Przede wszystkim nie pamiętam tytułów, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, powstają nagle, niespodziewanie dla mnie samej, a w dodatku niekoniecznie wynikają z treści wiersza. Często pytana o konkretny tytuł, nie umiem skojarzyć wiersza, którego dotyczy. Może w ten, nieco pokrętny sposób, wykręciłam się od odpowiedzi, ale to świadomy unik przed przypisaniem sobie któregoś z wierszy jako najbardziej mi bliskiego.

Nie ukrywam, że także uległam czarowi Pani twórczości, ale stało się to głównie za przyczyną debiutanckiej powieści pod tytułem Najprawdziwsza fikcja, nagrodzonej srebrnym laurem II edycji niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, któremu przewodzę, jak również uznaniem Ósmego Jurora w osobach czytelników zainteresowanych konkursem. Jak Pani wspomina tę nagrodę? Czy wpłynęła ona na chęć dalszego wspinania się po drabinie sukcesu?

Tak, oczywiście, zaraz po zakończeniu trzeciego etapu konkursu poznałyśmy się. Dokładnie pamiętam wiadomość, którą otrzymałam zaraz po zamknięciu konkursu, wtedy pierwszy raz rozmawiałyśmy. Dziś już jestem w innym miejscu i czasie, z inną świadomością i pomysłami, ale tamten moment oraz udział w konkursie zawsze będą dla mnie ważne. Zupełnie nie spodziewałam się, że moja premierowa książka, która ukazała się niewiele wcześniej przed samym plebiscytem, może zostać wyróżniona. Oczywiście każdy piszący ma nadzieję, że coś takiego się wydarzy, a twierdzenie, że jest inaczej, to hipokryzja, ale trudno się spodziewać, że stanie się to zaraz po debiucie. Samo wyróżnienie dało mi wiarę w sens tego, co robię i ogromnego, motywacyjnego kopniaka i już zawsze będzie miało dla mnie symboliczne znaczenie.

Czy w jakiś sposób, nawet symboliczny, nagradza Pani za trudy tworzenia samą siebie?

Zupełnie nie wiem jak rozumieć to pytanie, ale chyba nie robię niczego takiego, co mogłabym podciągnąć pod definicję nagradzania się. Dla mnie nagrodą jest już sam fakt, że mogę pisać, że mam łatwość słowa i w dodatku mam swoich Czytelników, którzy mnie motywują i to oni mnie nagradzają dobrym słowem, czy samą obecnością. Wiele osób poznałam osobiście, z niektórymi nasze relacje stały się wręcz przyjacielskie. Dzięki temu, co robię, poznałam osoby, których nie miałabym okazji poznać w normalnych okolicznościach, a przecież jedną z największych wartości w życiu jest móc mieć blisko siebie ludzi, którzy podobnie myślą i czują. Zatem fakt, iż tak się stało w moim przypadku jest nagrodą samą w sobie.

Głównym bodźcem do niniejszej rozmowy jest nadchodząca wielkimi krokami grudniowa premiera drugiej powieści opublikowanej pod skrzydłami Wydawnictwa Oficynka – Na wieki wieków Pani Amen. Skąd pomysł na tak oryginalny tytuł?

Tytuły to niezależne twory, które muszą żyć nie tylko w symbiozie z treścią powieści, ale także niezależnie od niej, gdyż ich rolą jest przyciągnąć potencjalnego odbiorcę. Lubię nadawać tytuły, lubię grę słów i ich wieloznaczność, a czasami też prowokację. Powieść mówi o kobiecie, która nie potrafi kochać, a cała historia zmierza do wyjaśnienia powodu takiego stanu, co niejednokrotnie prowadzi aż do czasów bliskich narodzinom chrześcijaństwa. Nie będę zdradzać szczegółów, bo mogłoby to popsuć element niespodzianki, więc powiem tylko, iż tytuł na pewno nawiązuje do wspomnianego faktu, ale także do tematyki wiary, bądź jej braku oraz samego słowa „amen” w wielu jego wymiarach.

Już na pierwszy rzut oka okładka książki zwraca uwagę za przyczyną magicznego obrazu pędzla artysty, Karola Bąka. Widać, że malarstwo kolejny raz przenika do Pani prozatorskiego dorobku. Czy to zabieg od początku zamierzony?

Tak, zdecydowanie zamierzony, gdyż strona wizualna wszystkiego, co robię jest dla mnie bardzo ważna. W każdej dziedzinie sztuki najważniejszy jest odbiorca, a co za tym idzie, jego wyobraźnia i należy się z tym liczyć, iż każdy może odebrać dane dzieło, czy tekst po swojemu. Na odbiór wpływają jego doświadczenia, preferencje estetyczne, ale przede wszystkim to, co w danej chwili go nurtuje, niepokoi, przynosi radość lub smuci. Oczywiście ilustracja tego, co robię, wybrana przeze mnie, narzuca jakieś spojrzenie i jest zgodna z moimi założeniami, ale pozwalam sobie na to, gdyż być może to dopełnia całości.

Karol Bąk jest niezwykłym artystą, a obraz, który będzie na okładce naprawdę pasuje do tytułowej bohaterki, rudowłosej Małgorzaty, której historia jest, jak sądzę, równie dynamiczna. Było mi niezwykle miło, gdy Karol od razu zgodził się na to, aby obraz został wykorzystany na okładce książki.

Dzięki Pani uprzejmości, z powieścią miałam okazję zapoznać się na długo przed jej publikacją i przyznaję, że wręcz poraziła mnie niezdolność Małgorzaty, głównej bohaterki do tego, aby kochać. Zasadnym więc wydaje się zapytać: na czym opiera się sztuka kochania?

No tak, spodziewałam się podobnego pytania, a nawet dodam, że trochę obawiałam. Nie wiem czym jest sztuka miłości, ale na pewno wiem, że miłość jest sztuką w najczystszej postaci. Za Emily Dickinson mogę powiedzieć, że miłość jest wszystkim i to wszystko co wiemy o miłości. Niektórzy twierdzą, że jest chorobą, a nawet cierpieniem okraszonym bólem, ale chyba każdy chciałby na nią ciężko zachorować.

Bohaterka mojej powieści, Małgorzata chorobliwie chce kochać, gdyż nigdy tego uczucia nie doświadczyła, co w jej mniemaniu czyni ją ułomną, gorszą i próbuje odkryć, na czym polega ta jej swoista dysfunkcja. Nie chcę zdradzać fabuły, dodam tylko, że życie bywa nieprzewidywalne…

Czy kiedy kiełkował w głowie pomysł na tę historię, w Pani zamyśle zrodziła się także chęć wstrząśnięcia czytelnikiem do głębi i czy na którymś etapie pisania zyskuje Pani poczucie, że tworzy coś ważnego?

Chyba nie mogę powiedzieć, abym kiedykolwiek świadomie próbowała kimkolwiek wstrząsnąć, ale jeśli udało mi się osiągnąć taki efekt to bardzo się cieszę. Nigdy nie czuję, że tworzę coś ważnego, ale zawsze wiem, co chcę przekazać i gdzieś tam w środku czuję i chcę wierzyć, że mam coś istotnego do powiedzenia. Po napisaniu pierwszej powieści, zdarzało mi się otrzymywać listy od czytelniczek, bo faktycznie były to głównie kobiety, że książka wpłynęła na ich sposób myślenia, na odbiór rzeczywistości, czy pomogła popatrzeć na wiele problemów z dystansem. To bezcenne listy i ważne chwile dla mnie, bo potwierdzające, że moja opowieść spełniła swoje zadanie.

Śmiem twierdzić, że obecna historia jest dojrzalsza. Pierwsza powieść powstała w wyniku jakiejś wewnętrznej potrzeby i choć nie była o mnie, to jednak wiele w niej moich osobistych refleksji. W Na wieki wieków, Pani Amen oprócz emocji, dużo bardziej złożona jest także sama historia.

Analogicznie do Najprawdziwszej fikcji, tutaj także pojawia się Gaja, ale tym razem w osobie Łysej – pacjentki hospicjum. To intrygujące odkrycie, bo powieści, choć różne, to jednak magicznie zdają się przenikać jedna do drugiej… czyli, Pani Bianka to nie tylko malarka, poetka, pisarka, ale także czarodziejka?

Oczywiście, nie także, ale przede wszystkim. Zaczarowuję świat, zaklinam rzeczywistość, uwodzę słowem, udaję, naginam prawdę, tworzę nowe czasoprzestrzenie. Chyba nie ma większej magii niż słowo i jego moc, bo to medium bez granic, tak jak nasza wyobraźnia, bo ona także ich nie ma. Każda inna dziedzina twórczości, narzuca jakiś wizualny, ewentualnie słuchowy odbiór, a słowo tego nie ma. W dziełach pisanych wszystko podlega dowolnemu kształtowaniu, tam nie ma szablonów, nie ma narzuconych schematów. Jedyną ramą jest tocząca się historia, ale świat, postaci, ich wygląd, czy głosy są tworzone przez Czytelników. To oni są współtwórcami przestrzeni i bohaterów. To piękno, to magia, która się dzieje naprawdę.

W moim odczuciu nietuzinkowo, bo pod płaszczem realizmu magicznego przemyca Pani wiedzę z zakresu medycyny, a konkretnie neurologii, poruszając kwestię neuronów lustrzanych, odpowiedzialnych za empatię i współodczuwanie, które to zdają się być towarem deficytowym, a może się mylę?

Jestem laikiem w tej dziedzinie, ale jednocześnie staram się, na ile potrafię, przenosić tematykę moich zainteresowań na grunt powieści. Zawsze będą nieco filozofujące czy psychologizujące, zawsze będą w nich elementy medycyny, historii sztuki czy magii, choć w pewnym sensie nauka także nią jest, a może właśnie ona jest nią przede wszystkim. A że nie jest tajemnicą, iż coraz mniej empatii w naszym konsumpcjonistycznym, egocentrycznym świecie, uważam, że warto o tym pisać. Rosnąca ilość osób autystycznych, czy z Zespołem Aspergera, a nawet osobowości socjopatycznych czy narcystycznych.

Temat obecności neuronów lustrzanych i ich funkcji jest dość dyskusyjny, podważany przez wielu naukowców, jednak moja książka nie jest literaturą naukową, ani medyczną. Same neurony lustrzane zostały tak nazwane ze względu na to, iż rzekomo miały one, jak w lustrze, odbijać nie tylko zachowania, ale także emocje innej osoby przez osobę obserwującą tę pierwszą, takie jak na przykład strach czy ból. Stwierdzono wtedy, że pomaga to w zrozumieniu innych poprzez prawidłowe odczytanie ich emocji i uczuć. Badania pokazały, że przedmiotowe neurony są najbardziej aktywne u osób cechujących się dużą empatią. Idąc dalej tą drogą dedukcji, można przyjąć, iż niezwykle ważnym momentem w rozwoju człowieka jest dzieciństwo i obserwowanie zachowania rodziców, głównie matki, bo to ona uczy zachowania społecznego. Zauważono, że osoby dotknięte autyzmem cechuje niższa aktywność neuronów lustrzanych, choć do dziś nie wiadomo, czy mniejsza ich aktywność powoduje autyzm, czy też to autyzm wpływa na tę funkcję mózgu. Podobne teorie wysnuto co do osób z osobowościami psychopatycznymi, które charakteryzuje brak empatii, a co za tym idzie, niezdolność współczucia. Co jednak jeszcze raz podkreślam, wspomniane funkcje neuronów lustrzanych są przez wielu uczonych kwestionowane, a dostępna wiedza to niestety głównie spekulacje i z pewnością jeszcze trochę przyjdzie nam poczekać na jakieś konstruktywne wnioski.

Na jednej z kart powieści możemy przeczytać: Czasami miłość to wojna i to taka, gdzie ran nie widać, bo rani się duszę, a ta się nie zabliźnia. Można by więc twierdzić, że jedynym antidotum na ból duszy jest właśnie to uczucie, a co z przyjaźnią? Czy jest ona w stanie, nie stanowiąc zarazem uczucia zastępczego, ukoić ból serca?

Przyjaźń i miłość to bardzo bliskie sobie uczucia, bo w zasadzie oparte na tych samych wartościach, oprócz tego, że przyjaźń nie dotyczy sfery zmysłowej, seksualnej. Obie to, o ile mogę tak powiedzieć, praca obu stron i w obu zaniedbanie jest najbardziej destrukcyjnym elementem. Obie polegają na ofiarowaniu drugiej osobie czasu i zainteresowania, ale jednocześnie jest to rodzaj wymiany tych cech, których nie posiada druga osoba. W momencie, gdy jedna strona jest „dawcą” a druga jest wyłącznie „biorcą” to nie ma szans powodzenia. Mowa tutaj oczywiście o rzeczach pozamaterialnych.

Przyjaźń może ukoić ból serca, ale na pewno nie zastąpi miłości, gdyż niezwykle istotną sferą miłości jest dotyk, którego przyjaźń w swojej definicji jest pozbawiona.

Analizując postawę bohaterki wysnułam smutny wniosek, mianowicie: każdy z nas, bez względu na płeć i wykonywaną pracę jest trochę Małgorzatą, bowiem nierzadko także czujemy, że ciepłe uczucia trudno nam z siebie wykrzesać. Czy więc paradoksalnie w dobie pandemii koronawirusa, mamy szansę na bliskość będąc daleko od siebie?

Czy trudno je wykrzesać to nie jestem pewna, ale na pewno coraz trudniej jest nam się do nich przyznawać. Koronawirus niewątpliwie utrudnia nam wszystkim bezpośredni kontakt, który nieco rekompensuje dostępna technologia i paradoksalnie te, często potępiane wcześniej, social media, portale społecznościowe stały się ratunkiem. Sama kiedyś byłam sceptyczką co do tej formy kontaktów z ludźmi, ale życie zweryfikowało moje stanowisko i poznałam dzięki nim dużo niezwykle wartościowych osób, których nie byłoby mi dane poznać w innych okolicznościach.

Jeśli natomiast mówimy o uczuciach, to ktoś mądry kiedyś powiedział, że odległość jest tym dla miłości, czym wiatr dla ognia, zatem podsyca wielki, a gasi mały. Być może wiele relacji nie zda tego egzaminu, ale za to te, które przetrwają, udowodnią, że warto było w nie inwestować.

Przypuszczam, że autorzy obdarowują książkowych bohaterów własnymi cechami osobowości. Co szczególnego otrzymała w darze od Pani Małgorzata Amen?

Może od razu podkreślę, iż umiem kochać i to nas z bohaterką ewidentnie różni. Ponieważ jest to umiejętność dla człowieka elementarna, determinująca w taki, czy inny sposób większość naszych czynów, nie miałybyśmy szans się zrozumieć. Obie, natomiast, z pewnością jesteśmy sarkastyczne i uparte, ale jednocześnie umiemy słuchać. Kilkukrotnie słyszałam, że Małgorzata, pomimo tego, że jest zupełnie inna ode mnie, to jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że dużo mnie w niej. Sądzę jednak, że to, co nas niekiedy upodabnia to rodzaj ekspresji, sposób rozmawiania, a może rys ekscentryzmu i słabość do prowokowania, podsycana ciekawością świata i wiecznym pytaniem, co jest na drugim brzegu rzeki.

Temat dobra na równi z miłością interesował Małgorzatę. Czy z powodu niezdolności do miłości, człowieka należy potępiać? Gdzie w Pani odczuciu leży granica uznania go za dobrego czy złego? A może jesteśmy po prostu połowiczni, wszak nie ma ludzi idealnych?

Oczywiście, że nie ma ludzi idealnych tak, jak pojęcie dobra i zła jest relatywne. Bardzo upraszczając, mogę powiedzieć za Rousseau, że z natury człowiek jest samotny, a co za tym idzie, nie jest ani dobry, ani zły. Chylę się jednak do filozofii Hobbesa, choć nie w tak radykalnej formie, który twierdził, że ludzie nie są dobrzy, że toczą ze sobą nieustanne wojny. Sądzę, że człowiek jest z natury zwierzęciem, drapieżnikiem, który dba o swoje bezpieczeństwo i przedłużenie gatunku. Wtedy nie kieruje się etyką. Dopiero jako istota społeczna nabywa cech „człowieczeństwa”. Jednocześnie sama etyka to za mało, aby ujarzmić jego drapieżną naturę, która zmusza go do nieustannej walki o władzę, czymkolwiek ona w danej chwili jest. Za Foucaultem, który stworzył ideę panoptykonu, śmiem twierdzić, iż człowiek, aby nie czynić zła, musi być kontrolowany za pomocą technik nadzoru i instytucji karnych. Choć najpiękniejszy i najbardziej niezwykły w człowieku jest właśnie ten jego, często skrajny, dualizm, bo tylko człowiek potrafi być bezinteresownie dobry, ale też tylko on tak bezinteresownie nienawidzi. Żeby jednak nie zakończyć tej odpowiedzi w smutnym tonie, dodam za Oscarem Wilde: Absurdem jest dzielić ludzi na dobrych i złych. Ludzie są albo czarujący albo nudni.

Wracając jednak do pierwszej części pytania to – nie, niezdolność do kochania nie jest wyznacznikiem wartości człowieka. Nie trzeba kochać, aby być porządnym człowiekiem, wystarczy szanować innych i traktować ich tak, jak samemu chciałoby się być traktowanym.

Nie mogę pominąć faktu, iż fabuła wręcz zmysłowo dotyka także, a może przede wszystkim, sfery sacrum odnosząc się do świętej Małgorzaty Antiocheńskiej, która wsławiła się tym, że pokonała smoka oraz do czternastu wspomożycieli, do których zaliczał się Cyriak – diakon i męczennik. Co skłoniło Panią, by zgłębić ów temat, bo chyba nie wiara i chęć oddania czci świętym?

Przyznam szczerze, że nie wiem jak to się stało. Ideę powieści miałam w głowie zarysowaną, ale pomysł wystąpienia w niej czternastu świętych wspomożycieli nie był wcześniej zamierzony. Urodził się w trakcie pisania. Być może przy okazji zbierania materiałów natknęłam się na historię ich kultu i okazało się, że całkiem niedaleko od Wrocławia znajduje się kościół, który kiedyś był pod ich wezwaniem.

Na pewno nie miało to związku z moim światopoglądem, gdyż jestem agnostyczką, ale z zacięciem kulturoznawczym już tak. W miarę jak drążyłam temat, wciągał mnie coraz bardziej. Dodam również, iż elementy historyczne opisane w książce są zawarte z poszanowaniem faktów i większość z nich nawiązuje do faktycznych wydarzeń, czasami tylko nieco naciągniętych dla dobra fabuły. Uznałam, że temat tych czternastu świętych jest na tyle ciekawy, że warto uczynić ich drugoplanowymi bohaterami powieści. Cieszę się, że będę go mogła przybliżyć szerszej grupie osób. Od razu jednak podkreślam, iż nie każdemu się to może spodobać, gdyż książka zawiera elementy antyklerykalne, choć mam nadzieję, że nie obrazoburcze.

Można zaryzykować stwierdzenie, że prym w Na wieki wieków, Pani Amen wiodą równorzędnie magia, nadzieja i fatum, które Pani ze sobą łączy i… oswaja. Czy Pani zdaniem właśnie owo oswojenie i akceptacja tego, co los przyniesie, stanowią klucz do bycia szczęśliwym?

Na pewno trudno, a nawet bez sensu jest walczyć z czymś, na co się nie ma wpływu, a los nas niejednokrotnie z takimi sytuacjami konfrontuje. Nadzieja sama w sobie jest magią, bo marzenia są przecież przeczuciem naszych możliwości. Zresztą magia jest w każdym z nas, kwestia tylko, czy umiemy ją w sobie dostrzec. Uda nam się jeśli będziemy robić to, co kochamy, być blisko ludzi, z którymi się rozumiemy i gdy odważymy się zrezygnować z tego, co nam nie służy, co nas osłabia, z towarzystwa osób, które zjadają naszą energię.

Nie zalecam jednak bezwarunkowego poddania się fatum, bo możemy się głęboko rozczarować. Po swoje marzenia trzeba umieć sięgnąć, choć to wymaga odwagi. A my tak często bywamy hipokrytami, bo narzekamy na to, że czegoś nam brak, a nie umiemy zaryzykować i wyciągnąć ręki po coś, co jest w naszym zasięgu. Tkwimy w bezpiecznym niespełnieniu, bo boimy się stracić tego, co mamy, w czym nauczyliśmy się całkiem nieźle funkcjonować, za to, panicznie wręcz, boimy się tego, czego nie znamy. Dodam też, że niestety nie znam przepisu na bycie szczęśliwym, ale jeśli taki gdzieś jest, to chętnie go poznam.

Popuśćmy wodze fantazji i załóżmy, że cudownym zrządzeniem owego losu, ma Pani szansę spotkać się i porozmawiać popijając kawę i zajadając ptysia w towarzystwie jednego z bohaterów najnowszej powieści. Kto dostąpiłby tego zaszczytu i dlaczego?

Zdecydowanie Gaja, czy inaczej Łysa, gdyż jest najmniej oczywistą postacią. Mnie samą, choć ją stworzyłam, a w zasadzie tworzę cały czas, nieco przerasta. Niejednokrotnie jej zachowanie wymykało mi się spod kontroli i to ona sama się pisała. Nie wiem kim jest Gaja, mogę jedynie spekulować, ale i tak nie zdradzę do jakich wniosków doszłam. Może w Gai zawierają się wszystkie inne postaci, może w niej właśnie jest sens Wszystkiego przy jednoczesnym jego braku…

Jaki jest Pani stosunek do pisania na cztery ręce, bądź też do ekranizacji? Czy gdyby zaproponowano którąś z tych możliwości, zgodziłaby się Pani ją przyjąć?

Nie wiem, na pewno staram się mieć otwarty umysł i z założenia nie wykluczam żadnych scenariuszy. Trochę trudno jest mi sobie wyobrazić pisanie na cztery ręce, ale na pewno kluczowym elementem, który miałby wpływ na decyzję, byłby ten, do kogo należałyby pozostałe dwie.

Co do ekranizacji to z pewnością byłaby to szansa na zaistnienie w świadomości dużej grupy odbiorców, a takiej trudno by się było oprzeć.

Dla wielu autorów prace redakcyjno – korektorskie są zmorą, bo nierzadko wymagają wcielenia w czyn sztuki kompromisu. Jak Pani wspomina okres poddania Amenki twórczej obróbce?

O dziwo dobrze, gdyż całkiem nieźle znoszę krytykę i umiem słuchać. Dla mnie najważniejsze jest to, aby książka była jak najlepiej napisana i dobrze się czytała. Trudno mieć dystans do tego, co się napisało i niejednokrotnie nie widzi się własnych błędów i trzeźwe spojrzenie osoby z zewnątrz, która w dodatku ma w tym zakresie doświadczenie, jest niezwykle cenne. W momentach, w których mam pewność, iż nie chcę zmian, twardo stawiam na swoim, starając się to jak najlepiej uzasadnić, i jak dotychczas nie spotkałam się z oporem. Sama siebie czasami zaskakuję jak bardzo potrafię być kompromisowa. Zakładam jednak, że to nie potyczka, a gra do tej samej bramki.

Wiem, że pracuje już Pani jak mróweczka nad nowymi projektami. Czy mogłaby Pani uchylić rąbka tajemnicy, zdradzając sekrety skrywane na komputerowym dysku?

Może zacznę od tego, że mam w zasadzie gotowe dwa nowe tomiki, każdy po około 120 wierszy: żółć oraz nie ma mnie. Ponieważ jednak przedmiotową powieść traktowałam priorytetowo, to wydanie ich musi poczekać. Myślę jednak, że nadchodzi właściwy moment, aby wydać choć jeden z nich, gdyż poezję traktuję równoważnie z prozą i nie chcę żadnej z nich zaniedbywać.

Jednocześnie piszę kolejną powieść zatytułowaną Bagno, którego akcja dzieje się w okolicach Nowogródka, na Litwie w pierwszej połowie XVII wieku. Dodam tylko, że ówczesna wieś, wielokulturowe miasto, okoliczne bagniska i magia, która kumulowała się wokół domków wiejskich babek, szeptuch, znachorów, domów żydowskich kabalistów bądź kozackich wróżbitów będą tam pachniały ziołami, świeżo pieczonym chlebem i krwią.

Czego mogłabym Pani życzyć?

Zawsze powtarzam, że zdrowia i miłości, bo o resztę postaram się zadbać sama.

Zatem właśnie tego życzę najgoręcej.

W ostatnim słowie do Czytelników chciałabym powiedzieć jeszcze…

Dziękuję moim czytelnikom za to, że są moimi czytelnikami, że mnie wspierają, znają cytaty z książki, moje wiersze, a często nawet ich tytuły, czym ja się akurat pochwalić nie mogę. Dziękuję, bo dzięki nim mogę tworzyć historie, kreować inne światy i bujać w obłokach. Wprawdzie robiłam to, odkąd pamiętam, ale teraz mogę to robić bezkarnie. W zasadzie sama czasami się czuję jak postać fikcyjna, ale to chyba jednak byłoby zbyt piękne…

Dziękuję za przemiłą rozmowę i poświęcony czas.

Iwona Niezgoda

Poprzedni

Lekcja brexitu

Następny

Amerykańska demokracja

Zostaw komentarz