Jako lublinianin z urodzenia, który spędził w tym mieście, od urodzenia, 45 lat życia, czytałem „Sekrety Lublina” Krzysztofa Załuskiego z ogromnym zainteresowaniem.
Z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że choć nie mieszkam w moim rodzinnym mieście już od 17 lat, to na zawsze pozostanie ono dla mnie krajobrazem mojego dzieciństwa i młodości, krainą w której tworzyła się moja wyobraźnia, w której rodziły się moje pierwsze fascynacje, zainteresowania, uczucia, lęki i marzenia.
To miasto, którego krajobrazy są pierwszymi krajobrazami mojego życia, ze stromizną ulicy Granicznej, tajemnicami ulicy Narutowicza, ostrą, chłodną wonią piwa z browaru przy ulicy Dąbrowskiego (dziś Bernardyńska), odorami rynsztoków Miłej, Wesołej,
Rusałki, zapachami kadzideł i majowego bzu z lubelskich kościołów, wonią straganów warzywnych na Podzamczu, drożdży na Kunickiego, zapachami cebularzy i innego pieczywa na Lubartowskiej i okolicach, z zapachami roślin i traw (także tych butwiejących) w Parku Ludowym, z elegancją (jak na owe czasy) Ogrodu Saskiego i Krakowskiego Przedmieścia – mógłbym te wspomnienia i asocjacje długo ciągnąć.
Drugi powód dla którego czytałem tę książkę z pasją jest taki, że ogromnie wiele się z niej dowiedziałem o, bądź co bądź, moim rodzinnym mieście. Wprawdzie pamiętam pojawiające się na każdym kroku dostawcze samochody marki „Żuk”, produkowane w lubelskiej FSC, ale jako że w szemranej dzielnicy Dziesiąta bywałem rzadko i krótko, nie wiedziałem, że miejscowi nazywali tamtejszą rzeczkę Czerniejówkę – „Sekwaną”. Mieszkałem też przy ulicy Sierocej, przy której mieszkał kiedyś Bolesław Bierut (nawiasem mówiąc ktoś nadgorliwy zupełnie niedawno usunął ze ściany tego domku ślad tego faktu w postaci metalowej tablicy – można Bieruta oceniać negatywnie, nawet bardzo, ale był on jednak postacią historyczną, a śladów historii zacierać nie należy i nie ma to związku z oceną moralno-polityczną postaci, bo w przeciwnym razie nie mógłby mieć pomników także Napoleon), ale o jego lubelskich perypetiach nie miałem żadnej wiedzy, choć pamiętam jego monumentalny pomnik wystawiony mu w 1979 roku przez Edwarda Gierka przy obecnym placu Singera.
Restaurację i hotel „Europa” pamiętam dobrze (do dziś tam funkcjonuje), ale z zewnątrz, bo był to niedostępny mi przybytek ówczesnego luksusu i high life’u w warunkach socjalizmu. Z drugiej strony nie zaglądałem też do popularnych „mordowni” typu „Zamkowa” czy „Basztowa”, bo strach było tam wejść O słynnym okuliście Mieczysławie Krwawiczu słyszałem dużo, w tym o jego majątku dalece przekraczającym standardy realnego socjalizmu, ale zabawne anegdoty opowiadano o innym wybitnym lubelskim lekarzu, chirurgu Mieczysławie Zakrysiu, o którym akurat autor „Sekretów” nie wspomina.
O cudzie lubelskim, czyli „łzach Matki Boskiej” w Katedrze słyszałem tylko z opowieści matki, ale trolejbusami, wehikułem komunikacji miejskiej z podłączonymi do linii elektrycznej pałąkami, znanymi w Polsce poza Lublinem tylko – chyba – jeszcze w Gdyni, jeździłem na co dzień. Za mały byłem, by w 1960 roku przypatrywać się kręceniu przez Antoniego Bohdziewicza na lubelskich ulicach filmu „Rzeczywistość”, według powieści politycznej Jerzego Putramenta, ale jako licealista dobrze pamiętam z lata 1973 dekoracje do serialu „Czarne chmury”, uzupełniające realną, zabytkową scenerię XVII-wiecznego Starego Miasta w Lublinie. Jana Machulskiego, jako aktora Teatru im. Juliusza Osterwy nie pamiętam, ale jego kolegę z lubelskiego zespołu, Stanisława Mikulskiego, jeszcze sprzed roli Hansa Klossa, już tak, także dlatego że mój ojciec znał go z lubelskiego Automobilklubu. Cebularze oczywiście nie tylko pamiętam, ale zajadałem się nimi, pachnącymi, chrupiącymi i posmarowanymi masłem (dziś niestety już nie są chrupiące, bardzo żałuję).
Ani pobytów marszałka Piłsudskiego w Lublinie, rzecz jasna, nie pamiętam, ani powodzi jesienią 1964, za to doskonale pamiętam powieść kryminalną „Ostatni śmieje się morderca” Roberta Lande (pseudonim autora, lubelskiego dziennikarza Zygmunta Pikulskiego), drukowaną w odcinkach na przełomie 1964 i 1965 roku w „Kurierze Lubelskim”, jednej z dwóch codziennych lubelskich gazet, obok „Sztandaru Ludu”, organu KW PZPR.
I mógłbym tak pisać, pisać i pisać, splatając treści „Sekretów Lublina” Krzysztofa Załuskiego z własnymi wspomnieniami, także, a może nade wszystko szkolnymi, z trzech liceów, ze Staszica, Zamoja i Piątki przy Lipowej, a także z podstawówki imienia Broniewskiego przy Sierocej, i muzeum na Zamku Lubelskim, które zaszczepiło we mnie zainteresowania historią. Ale mnożył nie będę, bo musiałbym pójść w ślady autora, byłego kolegi redakcyjnego i napisać o „moim” Lublinie, o tym także o czym on nie napisał, ale to przecież jego autorski wybór. Czy „Sekrety Lublina”, to książka tylko dla lublinian? Zapewnie głównie dla nich, ale także dla tych, którzy Lublina nie znają i którym gorąco polecam poznanie tego naprawdę fascynującego, „starożytnego” jak pisano o nim w jednym z XIX-wiecznych przewodników, miasta.
Krzysztof Załuski – „Sekrety Lublina”, Księży Młyn Dom Wydawniczy Michał Koliński, str. 148, ISBN 978-83-7729-390-4