12 listopada 2024

loader

Reductio ad Putinum

Na naszych oczach, na całym świecie, w różnym, ale wszędzie niepokojącym tempie, liberalna demokracja degeneruje się do różnych form i stopni autorytaryzmu. Od Orbána na Węgrzech po Bolsonaro w Brazylii, od Erdoğana w Turcji po Duterte na Filipinach, od Modiego w Indiach po Trumpa w Białym Domu i Macrona w Pałacu Elizejskim (tak, to nie jest pomyłka, złotego chłopca neoliberalnego „skrajnego centrum” należy umieszczać w tym samym szeregu). Jednak żaden ze współczesnych autokratów, nowych ani starych, miękkich ani twardych, nie jest demonizowany na skalę porównywalną z prezydentem Rosji Władimirem Putinem.

Sprowadzanie każdej krytyki tego czy innego rządu albo polityka do porównań z Putinem, do komunałów, że „Putin tylko na to czeka”, albo że to po prostu „robota Putina” – stało się intelektualnym wytrychem komentatorów różnych szkół, dziennikarzy mediów o różnych ideologicznych profilach i polityków rozmaitych opcji. Reductio ad Putinum pełni funkcje ostatecznego argumentu i gwoździa do trumny adwersarza, wywołuje wrażenie krańcowej politycznej grozy.
Car Wołodia
Ale Putin jawi się też w zachodnich mediach jakby był najpotężniejszym człowiekiem planety. Jakby samowładnie pociągał za sznurki na całym świecie, nie wyłączając największych mocarstw. Polityczni i medialni zarządcy status quo wszędzie pokazują nam macki Putina. To on wybrał Amerykanom Donalda Trumpa na prezydenta (garścią marginalnych memów na Facebooku); to on o mało nie wybrał Francuzom Marine Le Pen (i jeszcze dopnie swego); to on podpuszcza „żółte kamizelki”, żeby robiły zawieruchy na ulicach francuskich miast; to on stoi za katalońskim separatyzmem; to on stoi za Salvinimi; to on stoi za Assange’em; to on stoi za Kaepernickiem; to on (a nie na przykład dominacja zaciskających wszystkim pasa Niemiec) odpowiada za groźbę rozpadnięcia się Europy; to on nam zagraża, kiedy Trump zrywa międzynarodowe traktaty. Putin zapewne w najśmielszych swoich snach nie fantazjuje nawet o potędze, jaką przypisują mu niektórzy jego „krytycy”.
Demonizacja Putina ponad wszelką miarę wyraża się także w tym, że jak w przypadku żadnego innego politycznego przywódcy naszych czasów, jego wizerunek zrósł się w jedną całość z wizerunkiem państwa, na którego czele stoi. Putin to Rosja a Rosja to Putin (i nic więcej!) – w stopniu, dla którego trudno znaleźć we współczesnej politycznej wyobraźni coś podobnego. Nawet Erdoğan nie utożsamił się jeszcze z Turcją do tego stopnia. Dominująca narracja każe nam przyjmować jako oczywiste założenie, że Putin jest samodzielnym i bez mała jedynym autorem współczesnego porządku politycznego Rosji – to wszystko jest jego projekt, jego dzieło, i jego wyłącznie.
Ten ostatni wymiar wyolbrzymionego miejsca Putina we współczesnej wyobraźni politycznej Zachodu stanowi punkt wyjścia dla znakomitej książki Tony’ego Wooda „Russia Without Putin : Money, Power and the Myths of the New Cold War” (Rosja bez Putina: Pieniądze, władza i mity nowej zimnej wojny), wydanej w zeszłym roku przez londyńsko-nowojorskie wydawnictwo Verso. Wood zaczyna od wykazania, że Putin był produktem oligarchicznego systemu, który wykształcił się na gruzach upadającego ZSRR w warunkach chaosu pod rządami Borysa Jelcyna. Przekonuje, że to mit, jakoby Putin przywrócił zamordyzm w sowieckim stylu wraz z ekonomicznymi ingerencjami państwa w gospodarkę, zrywając z jelcynowskim karnawałem liberalnej demokracji i wolnego rynku. Putin był przecież przez Jelcyna wskazany, w zasadzie mianowany na swojego następcę – i zrewanżował mu się za to dożywotnim immunitetem. Putin nie zniósł utworzonego za Jelcyna porządku, Putin go skonsolidował i ustabilizował, przywracając ramę silnego państwa rozpiętą nad interesami oligarchów (jelcynowska słabość państwa groziła przecież w dłuższej perspektywie także ich interesom i pozycji). Może i poświęcił po drodze jakiegoś Chodorkowskiego, ale było to elementem procesu wytyczania nowych reguł gry i odzyskiwania przez państwo społecznej legitymizacji, szacunku zwykłych Rosjan. Za rządów Putina (dzięki rosnącym dochodom z ropy) państwo to zaczęło znowu spełniać choćby tak podstawowe oczekiwania społeczne jak wypłacanie wynagrodzeń i emerytur w terminie.
Jelcyn i Putin
Opozycja między liberalnym Jelcynem a autorytarnym Putinem również jest z gruntu fałszywa. Rosja Putina oczywiście jest książkowym przypadkiem „demokracji nieliberalnej” albo „imitacyjnej”, w której formalne pozory demokratycznych procedur nigdy nie zagrażają obozowi władzy, a opozycja i mniejszości funkcjonują w warunkach stale zagrożonych praw, ale to Jelcyn, nie Putin, wytoczył czołgi na Dumę, to Jelcyn, nie Putin, utrzymał się u władzy na drugą kadencję, dzięki gmeraniu obcego (amerykańskiego) rządu i jego agencji w rosyjskich wyborach. Nie tylko Rosjanie, których codzienny byt uzależniony jest od państwowych rent i emerytur, ale nawet radzący sobie ekonomicznie Rosjanie z klasy średniej, którzy cenią „liberalne” wolności, niekoniecznie porównują ich jakość z Finlandią czy Szwajcarią. Jak zwraca uwagę Stephen F. Cohen , znawca Rosji piszący m. in. dla lewicowego amerykańskiego „The Nation”, dla wielu Rosjan przedmiotem porównania jest raczej to, co znają z własnej, rosyjskiej historii. W Rosji Putina opozycyjna czy zbuntowana kultura jest marginalizowana, odcinana od publicznych funduszy, ale książki są bez problemu wydawane, filmy i muzyka i tak powstają (wielki rynek w narodowym języku pomaga) i tylko nieliczni artyści (jak Pussy Riot) spotykają się z realnymi, pokazowymi represjami. To oczywiście źle, że ktokolwiek się z nimi spotyka, nie można tego lekceważyć, ale dla wielu Rosjan znaczenie ma raczej to, czy jest pod tym względem lepiej czy gorzej niż wcześniej, a nie, że jest gorzej niż w Szwecji, bo tak jak w Szwecji w Rosji nigdy nie było.
Jednym z głównych wątków zachodniego dyskursu demonizującego Putina są zabójstwa krytycznych dziennikarzy, jakoby na zlecenie samego władcy Kremla. Cohen zwraca uwagę na dwa aspekty. Po pierwsze, dokładnie tyle samo dziennikarzy, po 41, zostało zamordowanych pod rządami Jelcyna (tylko dwie kadencje), co przez cztery kadencje rządów Putina. Nawet to stanowiłoby więc jakąś poprawę w stosunku do epoki przed Putinem, przy założeniu, że odpowiedzialność Putina za wszystkie przypisywane mu zabójstwa dziennikarzy byłaby pewna. Po drugie bowiem te zarzuty opierają się jednak na spekulacjach i na założeniu, że to jest przecież „oczywiste”. Samo to, że dziennikarz ginie pod rządami tego czy innego prezydenta, nie wystarczy za dowód, że to na jego zlecenie. Cały świat traktuje przypadek Anny Politkowskiej, jakby odpowiedzialność Putina za jej śmierć była pewnikiem, jakby ktoś ją udowodnił – tymczasem jej koledzy z redakcji utrzymują, że była to raczej robota czeczeńska.
W oligarchicznym, dzikim rosyjskim kapitalizmie Kreml nie jest jedynym ośrodkiem władzy i interesu. Kreml nie jest jedyną instancją władzy, której krytyczni dziennikarze zachodzą za skórę. Istnieje jeszcze coś takiego jak władza ekonomiczna, w Rosji niezwykle skoncentrowana i przyzwyczajona do tego, że dostaje to, czego chce. W okresie rozpadu Związku Radzieckiego i neoliberalnej grabieży majątku narodowego nie tylko byli agenci KGB posuwali się do przemocy, usuwając niewygodnych sobie ludzi. To samo robiły zorganizowane grupy przestępcze oraz, last but not least, rywalizujący, rosnący w siłę oligarchowie. Wszyscy przecież o tym czytaliśmy w latach 90. ubiegłego wieku. Pomysł, że te grupy nagle o takich sposobach realizacji swoich interesów zapomniały, gdy tylko Putin doszedł do władzy, i serio oddały mu monopol na przemoc, albo że nagle wyłączyły z grona dopuszczalnych „targetów” zlecanej przez siebie przemocy akurat dziennikarzy, jest niepoważny.
Putin i świat
Ważne miejsce w książce Tony’ego Wooda zajmuje krytyka mitów dotyczących rosyjskiej polityki międzynarodowej pod rządami Putina. Wood nie wierzy, że Putin wkroczył do gabinetów Kremla z wielkim strategicznym planem odbudowy Rosji jako imperium, którego macki rozejdą się po całej planecie, i od tamtego czasu wizję tę przebiegle i konsekwentnie realizuje (aż obsadził swoją marionetkę w Białym Domu, jak chce najbardziej niedorzeczna wersja tej fantazji).
Upadek ZSRR pociągnął za sobą dobrowolną demilitaryzację Rosji, którą trudno porównać z czymkolwiek w nowożytnej historii. Rosja we wczesnym stadium neoliberalnej transformacji zredukowała swoje wydatki zbrojeniowe o 95 procent. Ambicją rosyjskiej klasy politycznej – w tym samego Jelcyna – było, aby Rosja, jeśli tylko zrzuci pancerz i wypluje zęby, a potem wykaże się jako wzorowy uczeń globalnych instytucji neoliberalizmu, została przyjęta w szeregi „wolnego świata”. Marzeniem było zbliżenie i integracja z Zachodem, nie wyłączając NATO. Prozachodni paradygmat Kremla wcale się nie zmienił wraz z przejęciem władzy przez Putina. Przez pierwsze dwie kadencje Putin poruszał się po świecie, spoglądając przez takie same okulary. Dopiero u władzy do Putina i jego administracji zaczęło powoli docierać, że rosyjska miłość do Zachodu jest uczuciem nieodwzajemnionym. Że rozszerzenie NATO o byłe państwa Bloku Wschodniego (w tym trzy byłe republiki radzieckie), wbrew obietnicom dawanym przez Billa Clintona Gorbaczowowi, że nic takiego nie nastąpi, było obliczone jako posunięcie skierowane przeciwko Rosji. Że pragnieniem Zachodu, wcielonego m.in. w NATO i Unię Europejską, jest pogłębianie marginalizacji Rosji, dystansu od niej, jej osłabianie, jej osaczanie przez podsuwanie coraz bliżej jej granic oddziałów US Army, aż po instalowanie u władzy neonazistów tuż pod rosyjskimi granicami, w kraju, którego ogromna część populacji czuje się kulturowo powiązana z Rosją (Ukraina).
Wbrew antyrosyjskiej propagandzie przedstawiającej działania Putina jako wielki, demoniczny plan przejęcia kontroli nad światem, Wood przekonuje, że działaniami Putina nie kieruje żaden dalekosiężny plan. Putin podejmuje raczej nerwowe, nierzadko zdesperowane kroki w reakcji na rozwój międzynarodowych wydarzeń. Wyznacza je krótkoterminowa perspektywa potrzeby niezwłocznego odwrócenia lub choć zatrzymania postępującego od lat procesu utraty przez Rosję gruntu pod nogami – powiedzenia Zachodowi basta!, zanim będzie za późno. To dlatego rachunek zysków i strat asertywnych, a czasem aroganckich posunięć ostatnich lat jest dla Rosji co najmniej niejednoznaczny, niekiedy nawet (Ukraina) z przewagą strat – wizerunkowych, dyplomatycznych i ekonomicznych.
Oceniając międzynarodowe zachowanie Rosji, nie wystarczy ograniczać się do intelektualnej łatwizny, że prawicowy polityk napina imperialne muskuły na zewnątrz, żeby utrzymać społeczne poparcie wewnątrz kraju. Trzeba sobie zadawać pytanie, czy Zachód pozostawił Putinowi jakiś większy wybór. Oddanie bez walki swoich interesów to nie jest opcja atrakcyjna i gdyby Rosją rządził nie prawicowy Putin a jakiś, powiedzmy, rosyjski Lula, to niewykluczone, że musiałby zachowywać się dziś podobnie. (Nie każdy to dzisiaj pamięta, ale w otoczonej przez amerykańskie bazy i instalacje wojskowe Brazylii Lula prowadził politykę zdecydowanej ekspansji sił zbrojnych, podsuwał wojsko pod granice Kolumbii i Paragwaju, itd.). Trudno się dziwić przywódcy państwa, że broni interesów tego państwa, a samo to, że jest to odpychający dla nas przywódca prawicowy, nie wystarczy, by unieważnić wszystkie racje tego państwa. Przynajmniej tak długo, jak długo żyjemy w systemie państw narodowych.
Putin i „mieszanie się”
Rosja Putina ma, oczywiście, swoje na sumieniu, jeśli chodzi o „mieszanie się” w sprawy innych państw w systemie państw narodowych. Ale i tutaj trzeba zadawać co najmniej dwa pytania. Pierwsze: co tu jest akcją, a co reakcją? Drugie: czy Rosji Putina nie obrywa się jednak w nieproporcjonalnym stopniu? Tak jakby to wyłącznie Putin, sam jeden, zaburzył system, w którym, dopóki Rosja nie anektowała Krymu, wszyscy przestrzegali reguł gry (respektowali suwerenność i integralność innych państw). Przy okazji amerykańskich wyborów w 2016 profesor prawa międzynarodowego Richard Falk pisał na temat rosyjskiego „mieszania się”, że jeśli Moskwa dysponowała wiedzą, że dojście do władzy Hillary Clinton groziło eskalacją napięć z Rosją, to miała podstawy próbować temu zapobiec. W końcu nikt nie zrobił więcej niż USA, żeby zniszczyć zasadę wzajemnego szacunku państw dla swojej suwerenności.
Słyszeliśmy ostatnio o rosyjskich pieniądzach zasilających europejską populistyczną i skrajną prawicę (Strachego w Austrii, Salvininiego we Włoszech). Jak poważna by ta sprawa nie była, trzeba zachowywać proporcje. Po pierwsze, i tutaj mamy najpewniej do czynienia z tym samym, co zdiagnozował Wood: działaniem głęboko reaktywnym, motywowanym krótką perspektywą, próbą zrobienia czegokolwiek. Chwytaniem okazji, kiedy ta już się pojawiła – bardziej niż tworzeniem jej od podstaw. Okazji podgrzania napięć pomiędzy państwami Zachodu w odpowiedzi na fakt, że jedność Zachodu jest od dawna jednością przeciw (między innymi) Rosji. Putin nie tylko nie ma żadnego wielkiego, makiawelicznego planu, ale usiłuje nadgonić stracony czas. Poważne dochodzenia dają podstawy zakładać, że rosyjskie pieniądze w europejskich kampaniach politycznych to drobniaki w porównaniu z ich głównym źródłem, i na pewno nie odpowiadają za ich sukcesy. Głównym i od dawna źródłem finansowania europejskiej skrajnej prawicy są bowiem szemrane pieniądze pochodzące z najbardziej reakcyjnych kręgów oligarchii amerykańskiej, i w tym wypadku z całą pewnością możemy mówić o długofalowym, od lat rozwijanym projekcie. Putin być może więc strzela sobie na dłuższą metę w stopę, bo populistyczna prawica na finansowej smyczy Amerykanów prędzej czy później będzie musiała opowiedzieć się przeciwko Rosji, i być może to jest to, co ją kiedyś zjednoczy ponad poszczególnymi nacjonalizmami.
Putin na Bliskim Wschodzie
Rosja przedstawiana jest jak agresor nawet tam, gdzie pojawiła się ze swoimi siłami na prośbę legalnego rządu suwerennego państwa – czyli w Syrii. Rosję systematycznie odmalowywano, jakby była najbrutalniejszym uczestnikiem wojny z Państwem Islamskim et consortes (bombardowanie wschodniego Aleppo), w rażącym kontraście z milczeniem, jakie otaczało amerykańskie bombardowania również znajdującego się pod kontrolą dżihadystów irackiego Mosulu. Tak, jakby fanatyczne siły neośredniowiecza można było pokonać, rzucając kwiaty zamiast bomb. Tak jakby alternatywa – pozostawienie połowy Aleppo i innych miast pod rządami obłąkanych salafickich fanatyków, którzy mieszkańców tamtych dzielnic i miast więzili jako żywe tarcze – była aktem humanitaryzmu. W Syrii to Rosja Putina stanęła po lepszej stronie historii – z całą pewnością mniej złej, z dwóch liczących się w tej wojnie. Powstrzymała osunięcie się kolejnego arabskiego państwa w otchłań chaosu, który stamtąd rozprzestrzeniałby się dalej. Przez cały ten czas większość z nas nie dowiedziała się nigdy z telewizji, że syryjskie siły rządowe i siły rosyjskie, dokonywały systematycznych ewakuacji cywilnej ludności wschodniego Aleppo – to znaczy tych, którym udało się wydostać z wielkiego więzienia, w jakie obrócili je salafici.
Jest taki odruch na części polskiej lewicy, że każdy, kto w jakimś sporze między mocarstwami wskaże racje Rosji, jest z automatu wyśmiewany, że wierzy w „rosyjski antyimperializm” albo wyznaje „kampizm”. Mamy przecież do czynienia z konfliktem imperializmów i powinniśmy się od nich tak samo odcinać. Jest to stanowisko malowniczo radykalne, ale czasem w postmodernistyczny sposób odklejone od rzeczywistości. A co, jeśli któraś ze stron mówi prawdę, nawet jeśli tylko dlatego, że akurat zgadza się ona z jej interesami? Mamy się od prawdy odcinać tak samo jak od kłamstwa, bo wygłasza ją jeden z rywalizujących imperializmów? Czy jeżeli przyjmiemy, że Związek Radziecki prowadził własną imperialną politykę, to znaczy, że od jego krytyki amerykańskiej inwazji na Wietnam należało się odcinać tak samo, jak od amerykańskiej inwazji na Wietnam? Że i inwazja i jej krytyka były takim samym złem, bo stały za nimi dwa imperializmy?
W Syrii prawda i fałsz zderzyły się w sposób, który jednocześnie rzuca światło na funkcje, jakie w zachodniej propagandzie pełni dziś demonizacja Putina jako globalnego geniusza zła. W toku wojny syryjskiej, dla ściemy zwanej „domową”, miała miejsce sekwencja rozrzuconych w czasie, ale bardzo podobnych, „ataków bronią chemiczną”. W żaden sposób nie opłacały się rządowi Baszszara al-Asada, a jednak wszystkie mocarstwa zachodnie i ich tuby propagandowe (od CNN i New York Timesa po BBC i Guardiana) łączyły się w przekonaniu o niezbitych dowodach odpowiedzialności rządu w Damaszku. Kreml natomiast łączył się z Damaszkiem w opozycji do tych twierdzeń. Każdy, kto na dominującą narrację reagował pytaniami, proponował sceptycyzm, krytycyzm, prosił o dowody (jakim cudem zapomnieliśmy wszyscy tak szybko „iracką broń masowego rażenia”?) był dyskredytowany jako szpion lub pożyteczny idiota Putina. Dziś jednak coraz więcej przemawia za tym , że to wersja Moskwy i Damaszku od początku była prawdziwa. Że były to operacje pod fałszywą flagą obliczone na sprowokowanie otwartej amerykańskiej inwazji przeciwko siłom Baszszara al-Asada, a w ostatnim przypadku być może nie było nawet żadnego ataku a jedynie propagandowa inscenizacja wideo. Jednak odbiorcy mediów głównego nurtu mogą tego do dziś nie wiedzieć, podobnie jak tego, że dla mieszkańców Aleppo syryjsko-rosyjska operacja odbicia wschodniej części miasta była tego miasta wyzwoleniem.
Demonizacja Putina ponad wszelką miarę i sprowadzanie każdej kwestii politycznej i geopolitycznej do pytania „co na to Putin?”, albo kiwania głową, że „tylko Putin tak twierdzi”, służy dyskredytowaniu i uciszaniu wszystkich głosów, które mogłyby zagrażać planom i posunięciom zachodniej klasy oligarchów.
Putin i wywrotowcy
Tak to działa nie tylko w sprawach wojny, „zbrojnych interwencji” i innych form agresji na arenie międzynarodowej. Taki sam mechanizm działa w polityce wewnętrznej poszczególnych państw bloku atlantyckiego. Każdemu, kto wychyla się poza neoliberalne „skrajne centrum”, niezależnie od tego, w którą stronę, dostaje się w pewnym momencie, że działa na zlecenie, za pieniądze lub jest pożytecznym idiotą Putina. Od Marine Le Pen po Jean-Luca Mélenchona i „żółte kamizelki”, od lewicowych katalońskich separatystów po włoskich neonazistów (nawet kiedy faktyczne powiązania mają w antyrosyjskich kręgach na Ukrainie). To dlatego obsesja na punkcie Putina łączy wszędzie tak szerokie spektrum dominujących mediów i partii politycznych poza tym między sobą rywalizujących, zwalczających się nawet; (neo)liberałów z (neo)konserwatystami; PO z PiS; amerykańskich Demokratów z Republikanami. Tak, nawet ich. Wbrew pozorom zażartego sporu, Republikanie wcale nie zwalczają Russiagate, oni ją pośrednio podtrzymują, bo jest im na rękę. Jak od początku tej afery przekonywali lewicowi komentatorzy, od wybitnego historyka Grega Grandina po dziennikarza Aarona Maté: Russiagate odwraca uwagę od realnych politycznych posunięć administracji Trumpa, zwłaszcza organizowanej przez nią kolejnej fali transferu bogactwa ku szczytowi drabiny społecznej, a jeżeli jej propagatorzy niczego solidnego nie udowodnią (a nigdy nie udowodnią, bo Russiagate jest niepoważną teorią spiskową), ostatecznie umocnią Trumpa i pomogą mu w reelekcji.
We Francji insynuacje o putinowskich inspiracjach „żółtych kamizelek” mają dyskredytować jakiekolwiek formy sprzeciwu wobec neoliberalnej „myśli jedynie słusznej” administracji Macrona, przymuszać do przekonania, że alternatywy jak nie było, tak nie ma. W Hiszpanii pierdoły o rosyjskich powiązaniach katalońskich separatystów mają za zadanie zagłuszać antyneoliberalny, demokratyczny impuls kierujący większością Katalończyków. W całej Europie wyolbrzymione legendy o mackach Putina niszczących „europejską wspólnotę” mają odwracać uwagę od tego, kto i czym naprawdę ją zarzyna: Niemcy, kontrolując „wspólną” walutę i zaciskając wszystkim pasa. Na całym Zachodzie złowieszcze spojrzenie Putina ma przyciągać uwagę zaniepokojonych demontażem demokracji społeczeństw, by zapomniały patrzeć tam, gdzie ten montaż naprawdę się odbywa. Że ryba (liberalna demokracja) psuje się od głowy (od centrum kapitalistycznego systemu-świata).
Putin i degeneracja demokracji
Tak, Rosję Putina charakteryzuje daleko posunięty autorytaryzm, ale trudno byłoby wykazać, że dramatycznie większy niż dwadzieścia lat temu. We Francji, Stanach Zjednoczonych i Hiszpanii wykazać coś takiego byłoby natomiast całkiem łatwo. Trudno byłoby jednak wykazać, że dramatyczny rozkład liberalnej demokracji w Europie i USA następuje z winy czy inspiracji Putina. Putin ma swoje za uszami, ale nie strzela jeszcze co tydzień do protestujących na ulicach Moskwy, na oczach całego świata, tydzień w tydzień. Macron, pieszczoch neoliberalnych mediów, do protestujących na ulicach Paryża – owszem. Kilkadziesiąt osób straciło z rąk francuskiej policji oczy lub kończyny, ludzie zaczynają znikać bez śladu, pierwsze ciało wyłowiono już z rzeki. Sytuacja mediów i dziennikarzy w Rosji jest nie do pozazdroszczenia – ale jest stabilna, nie leci na łeb, na szyję. We Francji, „ojczyźnie praw człowieka”, restrykcje i represje intensyfikują się z dnia na dzień. Prezydent Stanów Zjednoczonych, „ojczyzny wolności”, marzy na głos o wojskowych paradach ku swojej czci i wypędza (na Twitterze) kolorowe amerykańskie kongresmenki z kraju. „Wzorowe liberalne demokracje” połączyły wszystkie dostępne im siły, by schwytać i unicestwić dziennikarza i wydawcę Juliana Assange’a i niemal żadne z wielkich „wolnych mediów” go nie broni.
To prawda, że Putin jest odpychającym prawicowym politykiem, który lubi używać siły w celach pokazowych i ucieka się do tak brudnych chwytów, jak instrumentalizacja a nawet instytucjonalizacja homofobii w polityce wewnętrznej. Ale to nie znaczy z automatu, że pożera dzieci na śniadanie, jeśli tylko CNN tak powie. Fiksacja na punkcie Putina jako demona, który jakoby chce pogrzebać nasze wolności, ma za zadanie odwracanie naszej uwagi od tego, kto je nam (już, szybko i sprawnie) odbiera naprawdę. Fiksacja na punkcie Putina jako tego, który jakoby zagraża światowemu pokojowi, ma za zadanie odwracać naszą uwagę od tego, kto naprawdę dwoi się i troi, żeby doprowadzić do kolejnej wielkiej wojny (Amerykanie i ich najbliżsi sojusznicy).
Inaczej niż w innych dużych prowincjach Imperium Amerykańskiego, w Polsce argumentację metodą reductio ad Putinum uprawia się nawet na sporej połaci lewicy na lewo od oficjalnej, establiszmentowej, neoliberalnej socjaldemokracji – od memetyki Partii Razem, przez analizy Krytyki Politycznej, po błędnych rycerzy fejsbukowego trockizmu. Inaczej niż nawet w USA, gdzie nie tylko „radykałowie”, ale nawet lewa połowa „dołów” Partii Demokratycznej odrzuca Russiagate tak stanowczo, że aż odstraszyła większość kandydatów do prezydenckiej nominacji od poruszania tego tematu w debatach bieżącej kampanii.
Prawy do lewego
Lewica, która daje się nabierać na reductio ad Putinum, nie rozumie chyba jednego z jej kluczowych elementów. Nie ma znaczenia, jak niewiele lewica ma z Putinem wspólnego; jak bardzo będzie się ona podpinać pod niektóre jej wątki, żeby wykazać, że się od Putina odcina; jak niechętnie on sam widziałby się w jej towarzystwie. Choć na pierwszy rzut oka szkoła reductio ad Putinum wydaje się stawiać znak równości pomiędzy obydwoma antyestabliszmentowymi krańcami współczesnej polityki – skrajną/populistyczną prawicą i radykalną lewicą (wrzucać je do jednego worka, rozmywać różnice między nimi, umieszczać je we wspólnych kontekstach) – prawdziwym jej celem jest tylko jedna z tych stron, wyłącznie lewica. Tylko lewicę takie skojarzenia delegitymizują i demoralizują. Tylko lewicy mają za zadanie naprawdę wyrządzić szkody.
Oligarchowie skrajnego centrum, podobnie jak ich przyjaciele i zleceniobiorcy w neoliberalno-neokonserwatywnych mediach, nie są w stanie żadnej wojny z rodzinami Mercerów, Kochów, czy kto tam jeszcze finansuje skrajną/populistyczną prawicę w całym bloku atlantyckim. Ich interesy są wspólne, ich strategią – podział pracy na różnych odcinkach jednego frontu. Frontu przeciwko lewicy. Widzieliśmy to doskonale w czasie ostatnich francuskich presidentielles. Neoliberalne media w Paryżu powiedzą nam czasem o pieniądzach Putina płynących do Marine Le Pen, ale to one wypromowały ją na jedyną kontrkandydatkę realnie zagrażającą Macronowi. Nie tylko dlatego, żeby jego zwycięstwo uczynić bardziej prawdopodobnym (mobilizując także tych, którzy zagłosowaliby na niego pomimo głębokiej do niego niechęci, przeciwko Le Pen). Zrobiły to także dlatego, że Le Pen była naprawdę drugą preferowaną opcją francuskiej wielkiej burżuazji, gdyby w Pałacu Elizejskim nie udało się posadzić jej najbardziej wymarzonego bawidamka. Wielka burżuazja wolałaby faszystkę niż jakiekolwiek zagrożenie dla swojego dotychczasowego stanu posiadania. Z Le Pen umiałaby sobie ułożyć życie. Zawdzięcza jej przesunięcie dyskursu tak daleko w prawo, żeby dzisiaj Macron mógł prowadzić politykę pod wieloma względami bardziej skrajnie prawicową niż zapowiadała i odważyłaby się tak szybko wprowadzić Le Pen, zachowując jednocześnie gębę polityka „liberalnego” i „centrowego”.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Milczenie w sprawie

Następny

Historia po polsku opowiedziana

Zostaw komentarz