To chyba jakąś kara opatrzności, że spiętrzenie historycznych wydarzeń musimy przeżywać w najbrzydszym miesiącu roku. Tym razem i tak była łaskawa, bo nie trzęśliśmy się z zimna i nie topiliśmy w nieustannym deszczu. Ale i tak – szczerze mówiąc – wolałem na przykład taką słoneczną datę jak 1 maja, kiedy ta sama opatrzność niemal zawsze gwarantuje piękną pogodę.
Mimo tych klimatycznych przeszkód jakoś jednak przeżyłem święto 11 listopada i uruchomienia pracy obu izb nowej kadencji parlamentu. Napełniłem się patriotycznie, ale jednocześnie odżyły we mnie pewne niepokojące wspomnienia i wątpliwości.
Pochód
Od wielu lat się zastanawiam i nie mogę zrozumieć, dlaczego listopadowe święto niepodległości koncentruje się na pochodzie z petardami, organizowanym głównie przez środowiska nacjonalistyczne. Czasem są nawet ładne (te pochody, a nie środowiska), epatują zabronionymi hasłami, zalewem narodowych barw, światłem, pochodniami i innymi źródłami ognia. Prawie jak kiedyś w Norymberdze – bawarskim mieście, gdzie nadal szczycą się turystycznie ponad 10 kilometrami kwadratowym, na których w prehistorycznych latach 1932 – 38 odbywały sie zjazdy i uroczystości organizowane przez pewną, także nacjonalistyczną, niemiecką partię. Ale przecież – jak mówią niektórzy nasi prawicowi politycy – te podobieństwa nie mają znaczenia. „To se ne wrati!”, chociaż są tacy, którzy tego żałują. Może nie wróci. Chociaż wydaje mi się, że te marsze z roku na rok rosną i mają ciche poparcie panującej obecnie władzy.
Ale sam pomysł z Norymbergą nie był zupełnie głupi. Mając taki obiekt na pustych obecnie polach pod Warszawą czy Krakowem, albo na Pustyni Błędowskiej, można by do woli organizować marsze i defilady, chodząc w kółko i nie zakłócając ruchu w miastach.
Klęcząc na grochu
Nabożnie wysłuchałem przemówień Prezydenta i Marszałka – seniora wygłoszonych w czasie otwarcia pierwszej sesji Sejmu nowej kadencji. Pan Prezydent – jak zwykle – trochę na mnie (i na innych) nakrzyczał, domagając się sie zmiany złych zwyczajów, kulturalnych debat sejmowych i „normalności”- pozwalającej na przynajmniej częściowe ujednolicenie poglądów. Z boku, korzystając z innej okazji, wtórował mu Najważniejszy Zwykły Poseł informując naród, że dobiegły końca czasy totalnej opozycji. Obaj panowie mnie zaskoczyli. Poczułem się jak przedszkolak, w dawnych czasach, klęczący za karę na grochu. Tym bardziej, że starcza ślepota jakoś nie pozwala mi dostrzec ani złagodzenia obyczajów, ani zbliżania poglądów. W samym Sejmie spodziewam się raczej pewnego „ożywienia” i zaostrzenia tonu dyskusji związanych z wejściem do gry nowych sił – lewicy i konfederatów, a także zmianą sytuacji w relacjach z Senatem.
Otwierające przemówienie w Sejmie wygłosił także Marszałek – senior, czyli Pan Antoni Macierewicz. Też mnie zaskoczył. Nie skoncentrował się na swojej pasji, czyli smoleńskiej katastrofie, tylko na niebezpieczeństwach związanych z atakami postkomunizmu, postmarksizmu a nawet gender. Dał do zrozumienia, że polskim patriotą może być tylko osoba wierząca i uznająca wyłącznie związki między mężczyzną i kobietą. Zapewne nie dosłyszałem albo nie zrozumiałem, ale Jego zdaniem tenże patriota zawsze powinien być gotów do walki, nawet, jeśli dokładnie nie wie, z kim i o co. No i oczywiście bezwzględnie szanuje życie od poczęcia. Mówca nie raczył wyjaśnić, co rozumie pod „poczęciem”, a – jak wiadomo – nie jest to jednoznaczne określenie. Są bezbożnicy, którzy niesmaczne żartują, że poczęcie zaczyna się od pozytywnie zakończonego stosunku seksualnego, z użyciem przeznaczonych do tego narządów. Powinno się w ogóle ograniczyć taki zbliżenia, bo w ich trakcie marnuje się zbyt wiele życiodajnych elementów.
Jednak to nie smutna perspektywa życia z limitowanym seksem, a rozważania mówcy o postkomunizmie wprawiły mnie w stan frustracji. Mędrcy w różny sposób tłumaczą znaczenie tego neologizmu, ale w praktyce jest on używany, jako jeden z wytrychów, do ataków na wszystko, co pachnie lewicą. Niemal przed każdym Polakiem po 50-tce stawia dramatyczne pytanie – jestem, czy nie jestem postkomunistą? I jeśli jestem, to, co ta choroba oznacza i czym może się skończyć? Jeśli – przykładowo – kończyłem studia w czasach państwa, którego podobno nie było, czyli PRLu, to czy jestem zarażony tą chorobą? A jeśli tak, to czy są nią zarażeni – apage satanas – także Kaczyńscy i sam dostojny mówca, nawet, jeśli byli „przeciw” temu państwu?
Z żalem i obawą przyjmuję, że chyba jestem zarażony. Czego wobec tego można się po mnie spodziewać? Czy będę dążył do ponownego uspołecznienia środków produkcji, budował a potem otwierał nowe więzienia i starał się je zapełniać przeciwnikami, przejmował władzę sadowniczą i dążył do przejęcia kontroli nad wszystkimi mediami? Odcinał się od bezsensownych związków z liberalnym zachodem, walczył o narodową moralność a więc nienawidził gejów i lesbijek? To straszne. Gorsze nawet od tego, gdybym stał się postfaszystą.
Zrozumienie tego zagrożenia utrudnia mi równoległe używanie – także przez Marszałka Seniora – również skrótu myślowego „postmarksizm”. Nie wiem, czy to jakiś nowy marksizm, czy bezsensowne i wrogie studiowanie poprzedniego marksizmu. Jeśli to drugie – to Pan Marszałek jest wyraźnie niedoinformowany. Wszystkie szanujące się europejskie wyższe uczelnie ekonomiczne i katedry filozofii, mają w programach studiowanie m.in. filozofii marksowskiej, nawet, jeśli oceniają ją bardzo krytycznie. Tak już jest, że absolwent Oksfordu musi wiedzieć, jakie były i są teoretyczne podstawy socjalizmu i komunizmu, a nawet narodowego socjalizmu. Jeśli nie wie – to nie jest człowiekiem inteligentnym. Czyli – szanowny Panie Marszałku – dużo wody musi przepłynąć w Wiśle, aby nie było już nikogo, kogo mógłby Pan zaliczyć do interesujących się filozofią „postmarksistowską”.
W listopadzie wysłuchałem też Orędzia nowego Marszałka senatu, wybranego z grona senatorów, których raczej trudno zaliczyć do gorliwych przyjaciół obozu rządzącego. To było merytorycznie dobre, spokojne i krótkie przemówienie, wygłoszone na tle flag polskich i unjnych. Ale nie wpadłem w histeryczną euforię. Widać było, że nowy Marszałek nie jest jeszcze przyzwyczajony do tego typu publicznych wystąpień. Jestem pewien, że szybko opanuje tą umiejętność. Mam jednak nadzieję, że nie będzie brał przykładu z Pana Prezydenta, który niemal zawsze popełnia te same cztery błędy – krzyczy na pokornych słuchaczy, powtarza się, nadmiernie żartuje, albo przyjmuje pozy wieszcza i mówi za długo.
Ceremonialne otwarcie pierwszych posiedzeń nowego parlamentu, nie zakończyło dorobku tego trudnego listopada. Wysłuchaliśmy jeszcze expose Premiera i związanej z nim dyskusji. Pan Premier delikatnie omijał problemy dotychczasowych działań swego „starego” rządu, ale za to przedstawił wizję bogatego kraju zamieszkałego przez bezgranicznie szczęśliwą ludność. Taki stan zamierza osiągnąć przez czteroletnią kadencję, nie przejmując się możliwością spowolnienia światowej gospodarki. „Nic to – Baśka”, jakby powiedział Wołodyjowski. Może ceny trochę wzrosną, ale to nam nie odbierze satysfakcji, z osiągnięcia poziomu życia najbogatszych krajów Europy.
Widziałem w telewizorze uśmiechnięte twarze niektórych posłów prawicy, już a priori uszczęśliwionych wróżbami Premiera. Nieco zbladły po krytycznych ocenach przedstawicieli opozycji, a wręcz posmutniały po wysłuchaniu wystąpienia Adriana Zandberga. Głos Lewicy zabrzmiał wyraźnie, ostro i konkretnie, niwelując uciechę z oglądania oczami wyobraźni bajkowego kraju, narysowanego przez Premiera.
Początek końca?
Mam takie wrażenie, że listopad 2019 przejdzie do historii nie tylko, jako miesiąc licznych wydarzeń politycznych. Za kilkadziesiąt lat może też być uznany za „początek końca” epizodu historycznego polegającego na próbie stworzenia nowego typu ustroju państwa – autokracji starającej się zachować pozory demokracji, obficie podlewanej nacjonalizmem i populizmem. Nie podejmuję się wymyślić nazwy tego ustroju. Wszystkie, które przychodzą mi do głowy, niebezpiecznie przypominają czasy rozkwitu sposobu zarządzania państwem zastosowanego przed II wojną i w czasie wojny, za naszą zachodnią granicą.
Czytelnik może powiedzieć – no dobrze, ustrój jest jak koń, każdy go widzi. Ale dlaczego początek końca?
Dlatego, że partia rządząca i jej rząd będą teraz miały trudny, i z upływem czasu coraz trudniejszy okres. Część władzy ustawodawczej przejęta przez opozycje, narastające pogorszenie sytuacji ekonomicznej i kłopoty ze znalezieniem środków na realizację obietnic, wyraźny wzrost cen, niekorzystne wyroki i opinie międzynarodowych sądów. Znaczna cześć elektoratu mająca mętne pojęcie o państwie i polityce, popierająca PIS tylko dlatego, że „coś dają”, zacznie się wykruszać. Nie pomogą nowe obietnice, bo nie będą już uznawane za w pełni wiarygodne. Wzrośnie nieufność i wymagania wzmocnionych w ostatnich wyborach koalicjantów PIS-u. Prezydent może się zmienić, a nawet, jeśli zostanie ten sam, to w drugiej kadencji będzie się czuł pewniej i częściej okazywał swoją niezależność.
Mimo tych niekorzystnych warunków obóz rządzący może przetrwać do następnych wyborów. Ale może też odnotować taki spadek uznania, że zdecyduje się na ich przyspieszenie. Nie mamy – przynajmniej obecnie – tak aktywnego społeczeństwa jak Czesi czy Rumuni. Żadnej opcji politycznej nie udało się wyprowadzić na ulice 200 czy nawet 250 tysięcy ludzi. Paradoksem historii jest fakt, że nu nas udało się to tylko w formie wiecu poparcia dla Gomułki w 1956 oku, w „państwie, którego nie było”. Ale tego prawie nikt już nie pamięta. Nie liczę więc na to, że szybsza zmiana rządzącego ugrupowania nastąpi w wyniku masowych protestów. Jeśli by do niej doszło, to jej bezpośrednią przyczyną będą raczej coraz większe przeszkody, w pozyskiwaniu poparcia w parlamencie, samorządach i mediach.