W polskich warunkach nie sposób uwolnić się od niej. Powraca każdego dnia za sprawą publicystów, znawców przedmiotu, różnych takich innych, a jeszcze częściej polityków.
Maciej Janowski pisząc w dodatku historycznym „Gazety Wyborczej” o okresie średniowiecza zwraca uwagę, że „trzeba dokonać myślowego wysiłku, przyjąć, że ludzie w dawnych czasach, choć inni od nas, nie byli od nas głupsi. Trzeba odrzucić wiarę, że nasze czasy zjadły wszystkie rozumy, i uznać, że każda epoka może być oceniana tylko w swoich własnych kategoriach”. Ta opinia, skądinąd bardzo słuszna, nie jest akceptowana na pozostałych stronach tego tytułu gdy idzie o okres Polski Ludowej i ludzi którzy ją nie tylko tworzyli, wywianowali na uznawane przez cały świat państwo, ale także, w miarę istniejących warunków i możliwości, walnie przyczynili się do rozwoju tego kraju. Taka to i symetryczna polityka tego tytułu, w której brakuje „myślowego wysiłku”.
1000 lat temu nad Bugiem,
o czym przypomina we wspomnianym historycznym dodatku prof. Przemysław Urbańczyk, miała miejsce ważna w naszej historii bitwa. Nie wiem czy lead do tego tekstu jest autorstwa Profesora czy też redakcji – zresztą wszystko jedno – a jego początek brzmi następująco: „Świętujemy 22 lipca! Ale nie rocznicę tzw. Manifestu Lipcowego z 1944 r., lecz wydarzenie sprzed tysiąca lat!: 22 lipca 1018 r. armia Bolesława Chrobrego pokonała wojska ruskie księcia Jarosława Mądrego”.
Szczególne dopełnienie w postaci „tak zwany” napisano chyba zbyt pośpiesznie, bo w tym wypadku zawiera ono negatywną informację o wspomnianym Manifeście, a więc jego nazwę należało napisać małymi literami, gdyż nie był on, w tym rozumieniu, żadnym prawdziwym tego rodzaju aktem. Istnieje także drugie wytłumaczenie użycia „tak zwany”, które stosuje się dezawuując, pomniejszając czyjeś zasługi lub wartość czegoś. Z powyższego wynika niezbicie, że wartość wspomnianego Manifestu Lipcowego, nawet po siedemdziesięciu czterech latach, jest dziś na tyle duża, że należy ją nawet takimi kąśliwymi chwytami pomniejszać, albo wręcz usuwać ze świadomości naszego społeczeństwa. I to przy każdej, nadarzającej się okazji, nawet tak odległej jak czasy średniowiecza.
Szlachectwo zobowiązuje
to tytuł sporego tekstu w „GW”, nawiązującego do lat czterdziestych ubiegłego wieku, w których nowa władza (czytaj ludowa, albo komunistyczna – kto co woli) pozbawiła polskie wielkie ziemiaństwo dóbr i skazało je na życie o wiele mniej dostatnie. Pomysł takiego tematu nie jest nowy, bo już „Polityka” w ubiegłych latach siedemdziesiątych o byłych polskich rodzinach magnackich i dalszych losach tej grupy sporo napisała.
W tekście „GW” uderza nuta współczucia i żalu po ich starcie, a wręcz kuriozalnym jest następujący fragment: „Ich obecność na pewno zaktywizowałaby społeczność lokalną… Ale wiemy, jak było, A dzisiejsza władza, wzorem Lenina, chce się pozbywać nawet tych elit, które są. Tylko na kogo je wymieni? Pamiętajmy, że demokracje bez elit upadają.” Jak wszyscy dobrze wiemy z minionych dziejów magnackie i ziemiańskie rody aktywizowały społeczności lokalne mocno trzymając je za twarz, a i w Sejmie II RP nie dopuściły do przeprowadzenia, nawet częściowej reformy rolnej. Najlepszy dowcip tygodnia: wielcy posiadacze ziemscy jako elity postaw demokratycznych.
Ale jeszcze zabawniejszym jest sam tytuł, bowiem, nie odbierając niczego chlubnym wyjątkom, to szlachectwo zobowiązywało na ogół do nadzwyczajnej dbałości o swoje dobra. Potoccy z Łańcuta w czasie II wojny światowej nie byli prześladowani przez Niemców, a w zamku mieścił się sztab Wehrmachtu. Przed wkroczeniem Armii Czerwonej Alfredowi Potockiemu udało się uciec na Zachód i bardzo wiele dóbr zamkowych – za pozwoleniem Niemców – wywieźć. Opowiadano, że było to kilkanaście bądź kilkadziesiąt wagonów. A współcześnie Czartoryscy też zrobili niezły deal z wicepremierem Glińskim.
Na pocieszenie dodam, że potomkowie wielkich magnackich rodów, tak w PRL-u, jak też w III RP urządzili się nie najgorzej dzięki wykorzystaniu swoich atutów (wykształcenie, znajomość języków obcych i umiejętność zarządzania) oraz rodzinnym koneksjom, w odróżnieniu od autorki artykułu, która klęcząc na kolanach prowadziła z nimi rozmowy.
Lenin jako pożyteczny idiota
Tym razem to tytuł tekstu nie dziennikarki a znanego profesora-historyka Tomasza Nałęcza, który napisał: „Fatalne dla Polaków stanowisko ententy, pozostawiające ich w rosyjskiej strefie wpływów, zmieniła dopiero kolejna rewolucja w Rosji, tym razem bolszewicka, z listopada 1917 r. Nie chodzi tu o deklaracje składane w sprawie Polski przez bolszewików i ich lidera Lenina, tak bardzo nagłaśniane przez komunistyczną propagandę. Były one nic niewartym, agitacyjnym frazesem. Rzeczywistą strategię bolszewików pokazała agresja z 1920 r. zmierzająca do podboju Polski.” Przykro mi, Panie Profesorze, ale ten pański wywód ma jedynie propagandowy charakter. Pisze Pan, że rewolucja bolszewicka miała znaczenie dla suwerenności Polski, a następnie uważa jej deklaracje tylko za propagandę. Odnajduję tu najzwyklejszy brak logiki. Nadto należy wyjaśnić, że „rzeczywista strategia bolszewików” wcale nie zmierzała do podboju Polski, a do wywołania rewolucji w zrewoltowanych wtedy Niemczech. Polska była tylko na drodze ku temu zamierzeniu, a sprawa jest powszechnie znana; pisze o tym m. in. historyk Victor Sebestyn w pracy „Lenin”.
I jeszcze Nałęcz: „perspektywa bolszewickiego zwycięstwa w wojnie domowej zmusiła Zachód do poszukiwania we wschodniej Europie nowych sojuszników potrzebnych do szachowania Niemiec, a także jako wal chroniący przed ekspansją komunizmu. Zrodziło to niezwykle korzystną koniunkturę dla Polski, która miała wszelkie dane, by stać się najważniejszym sojusznikiem Zachodu w regionie. Tę dziejową szansę Polacy wykorzystali znakomicie. W szybkim tempie zbudowali sprawne, dobrze zorganizowane państwo, z rozległym terytorium i silną armią. Z powodzeniem odparło ono sowiecką agresję z 1920 r. zmierzającą do przywrócenia rosyjskiej dominacji.” Wszystko to prawie prawda tyle, że ponownie staliśmy się „przedmurzem chrześcijaństwa”, a znając późniejsze wydarzenia wyszliśmy na tej polityce naszych zachodnich sprzymierzeńców i sojuszników, jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Ale Pan profesor pisał przecież tekst tylko o idiocie Leninie.
Minister Beck miał rację
Pod takim tytułem, tym razem w „Sieci”, ukazał się tekst Romualda Szeremietiewa omawiający książkę „Ribbentrop – Beck”, stanowiącą druzgocącą krytykę wszystkich teorii na temat sensu zawarcia wspólnego przymierza Polski z III Rzeszą we wspólnym marszu przeciw Związkowi Radzieckiemu. Temat jest niejako przejrzały, bo tym irracjonalnym pomysłom dano już wcześniej odpór. Wracam do niego gdyż w ramach tzw. political fiction żadnemu autorowi rozważającemu tamten czas na myśl nie przyszło, że w zaistniałej wtedy międzynarodowej sytuacji, alternatywą nie był pakt Ribbentrop – Beck, a pakt Mościcki – Beneš.
Publicystom przesiąkniętym nienawiścią do dawnego ZSRR i współczesnej Rosji, a zadufanym w potęgę i znaczenie tamtej Polski nie mogło przyjść do głowy to rozwiązanie, być może nie najlepsze, ale możliwe, gdy związek Polski z Czechosłowacją, wspólnie zagrożonych przez hitlerowskie Niemcy, stanowił jedyną szansę jakiegoś skutecznego oporu. O bardzo poważnym przemyśle zbrojeniowym Czech (wykorzystanym później nadzwyczaj owocnie przez okupanta niemieckiego) pisze również Szeremietiew, a dodać jeszcze należy nieźle uzbrojoną, także w broń pancerną i transport, armię oraz poważne fortyfikacje na zachodniej granicy tego kraju. Wspólny wysiłek przemysłów obronnych oraz sztabów wojskowych, wraz z twardym, jednolitym politycznym odporem stanowiłby poważny orzech do zgryzienia przez agresora.
Wrogość rozpoczęta granicznymi sporami po I wojnie światowej, potem odmienna polska optyka międzynarodowa, wreszcie lekceważenie południowego sąsiada, budowały przez lata co najmniej chłodne stosunki. Czesi zapewne podobne uczucia odwzajemniali Polsce. Nie mogło to jednak stanowić barier nie do przekroczenia w sytuacji śmiertelnego niemieckiego zagrożenia. Zakończyła się ta szansa jak u nas zwykle: my tryumfalnie zajęliśmy w 1938 roku Zaolzie, a potem Hitler powybierał nas razem, jak ślepe kocięta.
I nadziwić się tylko nie można, że zabrakło wizji takiego właśnie polsko-czechosłowackiego paktu obronnego tak ówczesnym politykom jak też współczesnym autorom political fiction.
Szeremietiew poucza także: „Historyk powinien ustalić, co zdarzyło się w przeszłości, a zgromadzone fakty powiązać z sobą, przedstawiając cały przebieg procesu…rzetelne przedstawienie faktów ma zasadnicze znaczenie przy wyciąganiu wniosków z przeszłości. Nie można bowiem wyciągnąć prawidłowych wniosków, jeśli będziemy się posługiwać półprawdami albo niekompletną wiedzą. Rygory, jakim powinien się poddać historyk, czasem zdają się nie obowiązywać publicystów używających historii w prezentowaniu własnych poglądów i opinii.” Też bardzo mądra opinia i podobnie jak w „GW”, nie przestrzegana w „Sieci”, a sam autor w ramach political fantasy swój wywód na końcu powiązał z ukochanym w tym środowisku atakiem na współczesną Rosję.
Spółka Akcyjna Energa,
poza swoimi podstawowymi usługami na rzecz przemysłowych i indywidualnych odbiorców, aktywnie włączyła się w nurt historii reklamując swoją działalność następującym hasłem: „Patriotyzm źródłem dobrej energii”. Poza tą, nadzwyczaj mądrą i głęboką sentencją, możemy jeszcze pooglądać sylwetkę żołnierza-mańkuta, bo w lewej ręce trzyma broń, wysoko lecący polski bombowiec Łoś i nisko jakiś inny niemiecki samolot, oraz bunkier na pierwszym planie. Ciarki przechodzą po grzbiecie, gdy czytam jeszcze, że i Energa dba o historię przekazywaną od pokoleń.