9 grudnia 2024

loader

O mediach i demokracji

Jestem wściekła z bezsilności, kiedy widzę, jak ludzkimi emocjami i decyzjami steruje płynąca z mediów rzeka kłamstw, półprawd i nachalnej propagandy. A także wtedy, kiedy toniemy w rozkręcanym przez nie wirze bzdetu, incydentu i banału. Ale najbardziej czuję się bezsilna, kiedy zdaję sobie sprawę, że jesteśmy sterowani w niedostrzegalny sposób – w ciszy i mroku skrzętnie pomijanych informacji i wątków, w jednostronnie naświetlanych zjawiskach. 

A przecież, jeśli obraz rzeczywistości społecznej w naszych oczach jest wypaczony, zaciemniony i zniekształcony, to demokracja jest fikcją.

Aby uczestniczyć w demokracji, to znaczy, aby głosować świadomie i zgodnie ze swoim dobrze i szeroko rozumianym interesem, wyborcy potrzebują nie tylko odpowiedniego, uczciwego systemu wyborczego i sposobów kontroli wybranej władzy, ale także prawdziwej, wszechstronnej bieżącej informacji i wiedzy o społecznej rzeczywistości. Przede wszystkim jednak, we współczesnym skomplikowanym świecie potrzebują poznać ZASADY SYSTEMU, jaki rządzi naszym życiem. Zanim zacznie się grać w jakąś grę, niezbędne jest poznać jej reguły. Aby głosować świadomie, trzeba mieć wiedzę o mechanizmach regulujących gospodarkę oraz o jej skutkach, mieć pojęcie o procesach globalizacji, rozumieć zależności między systemem społeczno-ekonomicznym a lokalnym, indywidualnym życiem. Bez tego każda atrakcyjnie sformułowana oferta politycznych hochsztaplerów może stawać się polityczną rzeczywistością, a demokracja fikcją.

Pokazywać i objaśniać świat – to zadanie komunikacji społecznej – czyli edukacji i mediów. Niestety to nie działa! Jedno i drugie zawodzi.

To odpowiadając odważnie zapytam: jak często w głównych mediach słyszeliście poważną dyskusję o kardynalnie ważnych dla każdego obywatela sprawach? Na przykład wyjaśniających, jak działa system monetarny świata? Spróbujcie zapytać przypadkowych osób, „skąd biorą się pieniądze?”, „czym różni się NBP od PKO?” albo „czego dowiadujemy się, gdy informują nas o stanie PKB?”. Prawie na pewno usłyszycie błędne lub bardzo niekompletne odpowiedzi.

Podobnie będzie, gdy spytacie, na czym polegał kryzys 2008 roku i skąd biorą się podobne kryzysy? Nie usłyszycie również satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, jakie są główne cechy ustrojów politycznych – komunizmu, socjalizmu, a nawet kapitalizmu, w którym żyjemy. Nieczęsto usłyszycie odpowiedź na pytanie, czym jest neoliberalizm i dlaczego w tym systemie lawinowo powstają nierówności społeczne.Stwierdzicie powszechny brak dostatecznej wiedzy obywateli na temat systemu podatków i ich skutków dla budżetu. Jak okazało się w trakcie poprzednich wyborów do Sejmu, ludzie nie rozumieli politycznych konsekwencji wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, a obecnie w znacznej liczbie (jak sądzę) nie rozumieją związku między uzależnieniem sądów od polityków a zagrożeniem totalitaryzmem, który w każdej chwili może zacząć działać przeciwko nim. Czy bez tej kardynalnie ważnej wiedzy zdecydowanej większości obywateli możliwy jest racjonalny, zgodny z obiektywnym interesem większości, demokratyczny wybór?!

Ale i w bardziej konkretnych sprawach, które są lub były w Polsce przedmiotem „politycznej” debaty, trudno liczyć na dostateczną wiedzę wyborców. Z treści zaprezentowanych przez liberalne prywatne mainstreamowe media, w debacie na temat wejścia Polski do strefy „euro”, dowiecie się wyłącznie o zaletach tego rozwiązania. Bardzo trudno natomiast będzie wyłowić informacje, jakie negatywne skutki mogłyby wynikać z wprowadzenia euro w Polsce. Ciekawa też jestem, jaki procent obywateli rozumie skutki, które byłyby konsekwencją podpisania umowy typu TTIP z mechanizmem ISDS i co to w ogóle jest? Chyba też nie warto pytać, jeśli oczekujemy właściwej odpowiedzi, o różnicę między Radą Europy a Radą Europejską albo o kompetencje poszczególnych instytucji Unii Europejskiej. Gdyby do tego dodać jeszcze bzdury, które udało się wtłoczyć obywatelom przez rządowe media, zwane publicznymi, to obraz polskiego wyborcy będzie jeszcze bardziej ponury. No, to kiedy przyjdzie do ważnych referendów lub wyborów, co i kto ukształtuje ich wynik?

To tylko mała część bardzo istotnych dla obywatela demokratycznego państwa pytań, które można zadać, aby w świetle odpowiedzi zobaczyć, że z powodu słabości komunikacji społecznej doświadczamy zderzenia demokracji ze ścianą.

Tymczasem przedwyborcza manipulacja „patriotycznym obowiązkiem głosowania” i medialnymi portretami polityków – „wybitnych liderów” trwa.

Powiedzmy to sobie odważnie i uczciwie: obecny stan świadomości (obraz społeczno-ekonomicznej rzeczywistości) przeciętnego wyborcy został ukształtowany przede wszystkim przez media – telewizje, prasę, radio, agencje informacyjne i główne portale internetowe. W takiej rzeczywistości demokracja jest fikcją. Kalectwo społecznej funkcji mediów dotyczy nie tylko Polski, ale w Polsce jest dla nas szczególnie widoczne. Z jednej strony mamy media zawłaszczane (bardziej czy mniej) przez polityków. I nie chodzi tu tylko o media „tzw. publiczne”, ale także te prywatne media, które „żyją” ze zleceń reklamowych firm zależnych od polityków i są „systemowo” na ich usługach. Nie ma sensu, bym tu opowiadała, jakim sposobem zawłaszczane są media publiczne przez polityków. To wiecie. Ciekawsze może być to, jak działają wcale niewiele bardziej obiektywne media prywatne, które jeśli są dostatecznie duże, to są zależne od polityków w mniejszym stopniu. Ale fakt, że są to „prywatne przedsiębiorstwa medialne”, powoduje, że działają na rzecz inwestorów kapitałowych, mając za za cel wytworzenie zysku i zwiększenie wartości firmy.

Dochody tzw. „niezależnych” mediów prywatnych mają w istniejących warunkach z grubsza dwa źródła: sprzedaż swojego produktu odbiorcom w postaci egzemplarzy albo praw dostępu (abonamenty) oraz sprzedaż swojego pola medialnego na rynku reklam. Oba te mechanizmy zatrute są pogonią za oglądalnością, popularnością, klikalnością i innymi „ościami”. Tam, gdzie chodzi o wyrwanie kasy z korporacyjnych portfeli (a tak to działa), nie ma mowy o niezbędnym poziomie rzetelności, obiektywności, nastawienia na działania w interesie komunikacji publicznej, czy po prostu o wysokim poziomie intelektualnym przekazu. Wyłowienie z gąszczu incydentalnych informacji, nastawionych na rozgrzewanie emocji, wiedzy ważnej dla budowy prawdziwego, szerokiego obrazu rzeczywistości (także ekonomicznej czy politycznej), staje się dla większości obywateli mission impossible.

Nastawienie na realizację misji komunikacji publicznej, w pełnym słowa tego znaczeniu, czy troska o kondycję demokracji obywatelskiej nie jest oczywiście na liście priorytetów prywatnych mediów. To nie przynosi zysku. Za to „klikalność”, „oglądalność”, itp. przyciąga reklamodawców. Zysk komercyjnego medium pojawia się, jeśli sprzyja ono reklamodawcom, nie ujawnia tajemnic i ciemnych interesów korporacji będących zleceniodawcami reklam, nie krytykuje rozwiązań systemowych, w jakich dobrze czują się korporacje. Tak działając, prywatne duże media są mistrzami w pomijaniu trudnych tematów niosących wiedzę o systemie, w jakim żyjemy. Jako prywatne, szczególnie nie lubią krytyki kapitalizmu, bo któż lubi, jak się go krytykuje.

A przecież bez konstruktywnej i skutecznej krytyki systemu, w którym żyjemy (obojętne jaki jest!), nie jest możliwa realizacja demokratycznej władzy obywateli.

Medialna komunikacja społeczna na wysokim poziomie nie jest domeną ani prywatnych przedsiębiorstw medialnych (medialnego biznesu) ani mediów w służbie bieżącej polityki. Ale media nie muszą być w dyspozycji polityki ani w dyspozycji kapitału. Media mogą być NASZE – publiczne.

Żeby media były nasze, to:

  • konieczne jest finansowanie ich ze środków publicznych;
  • to my musimy powoływać i odwoływać władze;
  • to my musimy wyznaczać zadania i określać standardy;
  • to my musimy je kontrolować i dbać o ich rozwój;
  • media publiczne nie mogą zależeć od interesów reklamodawców, dlatego nie powinny przyjmować komercyjnych reklam biznesowych.

Skąd w takim razie pieniądze? Jeśli nie od korporacji i właścicieli kapitału, to są tylko dwie możliwości: z powszechnego celowego abonamentu albo z wyodrębnionego funduszu budżetowego, zabezpieczonego konstytucyjnie.

My – to znaczy kto? Ano konkretnie nasi przedstawiciele. Przedstawiciele, ale nie politycy, bo w przypadku mediów politycy muszą być ich klientami, a nie dysponentami.

Istnieje idea, znana od czasu starożytnej demokracji ateńskiej (uważana za najważniejszą cechę demokracji) wybierania przedstawicieli poprzez losowanie. Zażądajmy reformy prawa, które pozwoli na podejmowanie decyzji przez wybierane w procedurze losowania grupy obywateli. Niech wylosowani przedstawiciele wyłonią władze reformowanych przedsiębiorstw medialnych, niech wyznaczają im cele i kontrolują je.

Taki sposób działania (wyboru przez losowanie) jest znany nie tylko w demokracji ateńskiej. Izby Obywatelskie (IO) są powoływane we współczesnych systemach demokratycznych dla realizacji celów, które powinny charakteryzować się niezależnością od bieżącej polityki i prywatnego kapitału oraz kierować się perspektywą dobra wspólnego. Założeniem IO jest podejmowanie decyzji w oparciu o jak najpełniejszą wiedzę po zapoznaniu się ze stanowiskami wszystkich zainteresowanych stron. Jednym z podstawowych sposobów działania IO jest deliberacja, czyli rozważanie różnych rozwiązań, racji i stanowisk. Skład IO jest losowany, ale z uwzględnieniem kryteriów demograficznych, takich jak wiek, płeć, miejsce zamieszkania i poziom lub nawet kierunek wykształcenia czy doświadczenia zawodowego. Celem IO może być rozstrzygnięcie jakiegoś problemu społecznego, wyłonienie władz instytucji, a jeśli IO działa permanentnie, to także nadzór i kontrola wybranych władz. W systemach prawnych opartych na „common law” wybiera się tą drogą składy ławy przysięgłych. W Polsce istnieje działający podobnie do IO „Panel Obywatelski”, związany z samorządem Gdańska. I nie są to jedyne przykłady funkcjonowania wybieranych w drodze losowania grup, pełniących określone funkcje w demokracji na świecie.

Ale chcę zaproponować jeszcze jedną koncepcję naprawy mediów. To idea stworzenia Funduszu Medialnego.

Niezależnie od reformy mediów publicznych wielkie znaczenie dla poprawy medialnej komunikacji społecznej mogłoby mieć stworzenie specjalnego funduszu, wspierającego misję informacyjną i kulturalną w medialnej przestrzeni publicznej. Myślę tu o takim rozwiązaniu, które finansowane byłoby nie ze środków publicznych, a z pieniędzy prywatnych firm i korporacji. Wyobraźmy sobie takie rozwiązanie prawne, które zmusza reklamodawców biznesowych do odprowadzenia (powiedzmy) 20% wartości każdej faktury, wystawianej im za reklamę w mediach, na specjalny Fundusz Medialny (FM).

Rynek reklamy w Polsce to ponad 9,5 mld złotych rocznie. Fundusz Medialny dysponowałby zatem kwotą prawie 2 mld zł rocznie. Realizowałby konkursy grantowe i oferował granty na przedsięwzięcia medialne (programy, teksty, filmy itd), które najlepiej realizowałyby misję poprawiającą poziom komunikacji społecznej i kultury. Instytucje medialne, tak prywatne jak publiczne, a nawet osoby działające w internecie, mogłyby występować do FM o sfinansowanie ich projektów. Pieniądze te trafiałyby oczywiście do tych podmiotów, które najlepiej realizowałyby misję. Nie muszę dodawać, że w moim przekonaniu, Fundusz Medialny powinien być podporządkowany i kontrolowany przez Izbę Obywatelską, stworzoną właśnie do tego celu.

Ten, kto zarabia na rynku demokratycznego państwa, a w tym przypadku będą to przede wszystkim duże korporacje, powinien ponosić koszty demokracji. Dodam, że nie sądzę, iż globalna skala dochodów przedsiębiorstw medialnych z reklam radykalnie by się zmniejszyła. Nie sądzę również, że znacznie obniżyłaby się skłonność biznesu do wydatkowania środków na reklamę.

Należy zatem w ten sposób „opodatkować” transakcje reklamowe i stworzyć fundusz grantowy dla realizacji misji informacyjnej i kulturalnej.

Mam nadzieję, że Polacy będą wywierać presję na polityków w celu zrealizowania reformy medialnej. Należy domagać się także, aby projekt Funduszu Medialnego zrealizowały struktury Unii Europejskiej.

Niestety! Politycy, realizując powyższe projekty, oddawaliby społeczeństwu znaczną część swoich prerogatyw. Zatem ich opór jest do przewidzenia. Ale cóż on znaczy wobec obywatelskiej siły i determinacji. Zatem nie rezygnujmy z domagania się dobrych rozwiązań. Wszak nie ma alternatywy. Jeśli nie uda się w Polsce i w Unii Europejskiej zreformować prodemokratycznych mechanizmów, w tym przypadku systemu komunikacji społecznej, to skazani będziemy na dalsze lawinowe umacnianie się autorytaryzmu, populizmu, nacjonalizmu i faszyzmu.

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

Bon vivanci, poważniacy i kobiety pracujące

Następny

Stracona szansa na rynku pracy

Zostaw komentarz