Zeszły tydzień rozpoczął się od sprawy Patrycji Koteckiej (głośna już kiedyś „Pati Koti”) żony Ziobra. Silna sugestia „GW”, że „Pati Koti” jest umoczona w związki ze światem przestępczym, w kontekście roli jej męża może się wydawać użyciem ostrej amunicji, ale pozostałe media jakoś dziwnie zareagowały milczeniem. Ale czym jest „Pati Koti” w porównaniu z tym, że wiele wskazuje na to, iż mąż „Pati Koti” nienależnie pobiera dodatek prokuratorski, choć prokuratorem nie jest, jako że rządowe stanowisko Prokuratora Generalnego nie ma nic wspólnego z funkcją prokuratora sensu stricte. A nawet, gdyby był prokuratorem, to jest posłem i nie może łączyć tych funkcji. Tak więc, na dobrą przyszłość, Ziobro odsłonięty jest w tej sprawie od przodu i o tyłu, poniżej pasa.
Odbyła się jedna z najbardziej obrzydliwych celebr prawolskich, doroczna celebra ku czci bandyckich oddziałów z lat powojennych. Ich ekstatycznej idealizacji, kretyńskiemu kultowi tępych bandziorów, tych wszystkich „Rojów”, morderców, gwałcicieli, rabusiów i podpalaczy, przy kompletnym pomijaniu w sferze publicznej dziesiątków prawdziwie ciekawych i wartościowych postaci z polskiej historii, to jest coś okropnego, to jest objaw totalnego zbydlęcenia.
Jednak najważniejsza jest sprawa koronawirusa. Trzy główne pożytki, jakie z niej wynoszę, są następujące. Po pierwsze, dowiedziałem się, że należy myć ręce. Po drugie, (ważne!) można brać komunię na rękę. Po trzecie, uwierzyłem w Najświętszą Panienkę, której minister zdrowia Szumowski zawierzył naród cały. Jestem więc święcie przekonany, że to ona sprawia, iż koronawirus omija Polskę.
Jędraszewski, za pan brat współżyjący z Najświętszą Panienką, przybył w niedzielę do Warszawy, na Gocławek, gdzie odprawił jakąś celebrę katolicką i mówił o działalności szatana. Prawił, że jawi się on – szatan – w różnych postaciach. Mówił tak sugestywnie, że sprawiło to wrażenie, iż rzeczywiście mógł coś zobaczyć. Czy gdy otwiera lodówkę, to też znajduje w niej szatana? Jeśli tak, to czy brał jakiś dobry towar, czy też może należałoby go przebadać psychiatrycznie?
Miał być Budapeszt, a zaczyna się Ankara w Warszawie. Represje w stosunku do sędziego Igora Tulei nie za przewinienie pospolite, ale za czynności związane z orzekaniem. Jednak ta sprawa ma jeszcze jeden, trudny dziś do wyobrażenia aspekt. Otóż doświadczenia, także historyczne pokazują, że raz uruchomiony mechanizm represji i prześladowań, musi się kręcić i to po części niezależnie od intencji inicjatorów jego powołania. Tak jak służby specjalne, tak wszelakie aparaty represji w pewnym momencie mają skłonność do urwania się z łańcucha i życia swoim życiem. I to może stać się w przyszłości źródłem problemów i zagrożeń, które są dziś trudne do wyobrażenia. Zwykłem to nazywać „syndromem thermidora”, który uważam za konstrukcję bardzo pojemną, uniwersalną i przydatną w analizach mechanizmów politycznych. Wtedy to, w pewnym momencie, rozhuśtany przez Robespierre’a terror wciągnął go w swoje tryby jak niezabezpieczona maszyna fabryczna. Robespierre wszedł do sali Konwentu jako potężny dyktator Francji, a po niecałej godzinie został z niej wyprowadzony jako aresztant. „Rewolucja jest jak Saturn, pożera własne dzieci” – powiedział kilka miesięcy wcześniej zdekapitowany przez niego Danton.
Jednak póki co, karuzela stanowisk kręci się w najlepsze. Niejaki Pogonowski, usunięty przez Kamińskiego Mariusza z kierownictwa Firmy, dostał dobrze płatną posadę w NBP. Panuje żelazna zasada, że pisior pracy za karę nie traci, on ją za karę najwyżej zmienia.
Wojewoda dolnośląski unieważnił uchwałę Rady Miasta Wałbrzycha, która zakazała używania w handlu plastikowych torebek. Z kolei wojewoda mazowiecki Radziwiłł unieważnił warszawską uchwałę krajobrazową ograniczającą dewastację estetyczną przestrzeni reklamami. PiS wie, że jego elektoratowi wszelakie zanieczyszczanie przestrzeni zwisa zwiędłym kalafiorem, a boi się narazić małemu i średniemu biznesowi, dla którego te niezbędne cywilizacyjnie uchwały są mocno kłopotliwe.
Po raz pierwszy i zapewne ostatni zgadzam się z Pawłowicz Krystyną, która, która projekt pomnika bitwy warszawskiej 1920 roku określiła słowami „Coś okropnego” i z Jakubowską Aleksandrą, niegdyś jedną z czołowych kobiet SLD, „lwicą lewicy”, dziś oficjalną już propagandystką w mediach propisowskich, która napisała, że to „ni pies ni wydra”. Nie byłem i nie jestem zwolennikiem wystawiania tego pomnika, ale jeśli już ma być, to nie w postaci tego skrzywionego słupa, jak skręcona sztaba, zdeformowana tak, jakby jakiś siłacz w typie Gustlika z Pancernych albo króla Augusta Mocnego chciał ją skręcić w kształt świdra. Ta mania urządzania przestrzeni miejskiej i pomników przy zastosowaniu estetyki rodem z „Ikei”, to jakaś chroniczna choroba poczucia elementarnego gustu. Co do mnie, to wolałby taki łuk triumfalny jak ten na placu Gwiazdy w Paryżu, którego zazdroszczę Francuzom. Rezerwowo, podsuwam pomysł zainstalowania, któregoś z małych łuków triumfalnych, z Jabłonnej pod Warszawą albo z parku Czartoryskich w Puławach.
Co do polskich polityków jako mówców, jako retorów, za najgorszego uważam Adriana, za najlepszego – Włodzimierza Czarzastego. Naprawdę! Nie bujam, nie kieruję się uprzedzeniem, sympatiami politycznymi, nie pochlebiam. Ocenę powierzam moim uszom i ich wrażliwości. Kiedy słucham Adriana, od razu uderza mnie jego podniesiony i podnoszący się w miarę przemawiania głos. Niby nie powinien być drażniący, bo jest dość niski, ale jest w nim coś silnie sztucznego, antypatycznego, agresywnego, z silną komponentą histerii wyczuwalną w alikwotach (najdrobniejsze cząstki akustyczne wymawianych głosek). Tyle co do tworzywa psycho-akustycznego jego przemówień. Co do treści, to mówi niby zbornie, sprawnie, bez kartki, poprawną polszczyzną, ale jest to nieznośne pustosłowie w stanie czystym. Natomiast Włodzimierz Czarzasty ma głos nieco ochrypły i używa mniej gładkiej składni frazeologicznej, ale jego przemówienia mają w sobie coś, co można nazwać autentyczną (pardon) „męską siłą” i sporo chropowatej, weredycznej szczerości. Nie ma w nich też nawet grama wdzięczenia się do słuchaczy. Ich cennym walorem jest wręcz reistyczna konkretność, będąca przeciwieństwem adrianowego pustosłowia.