Jarek Ważny
W dzielnicy w której mieszkam, władze miejskie wprowadziły niedawno system płatnego parkowania na większości ulic. Wcześniej, znalezienie miejsca do parkowania graniczyło tu z cudem, a już pierwszego dnia, gdy parkometry stanęły na Żoliborzu, parkingi publiczne opustoszały. Zrobiło się jakby widniej i zdecydowanie wygodniej. Może poza paroma wyjątkami.
Kiedy jechałem dziś samochodem przez dzielnicę, dostrzegłem, że obok pustych miejsc parkingowych, w zakamarkach, między starymi garażami a torami kolejowymi, chytrzy kierowcy urządzili sobie „dzikie” parkingi; płachetki wolnej ziemi na której nie obowiązują opłaty, są ciasno zastawione samochodami, jeden przy drugim. Najzabawniejsze w tym procederze jest to, że kiedy naokoło bieleją i czerwienią się puste miejsca płatne, w błocie, syfie i polskiej taniości-bylejakości, parkują naprawdę dobre i drogie auta; żadne tam szroty za 500 plus, tylko porządne SUV-y, miejskie crossovery, limuzyny za kilkaset tysięcy. Upchane, jak tanie podróbki światowych marek, w kraciastej torbie handlarza z bazaru na „Stadionie” dekadę temu.
Ktoś, kogo stać na luksusowy wóz nie wyda kilkunastu złotych na parking, żeby zostawić auto w cywilizowanych warunkach, ale tak długo będzie jeździł po rejonie, aż inny, zaradny brat-nuworysz, ruszy się spod trawnika i zwolni miejsce. Dopiero wtedy bogacz-niebogacz czuje się jak Pan; jak polski Pan; jak piłkarz polskiej reprezentacji, który ograł Andorczyka, ale poległ z Węgrem. Niby i poległ, ale z honorem! A przegrać z Węgrem to żadna ujma. Z Ukraińcem insza sprawa. Z tym parkowaniem za pieniądze jest podobnie; zapłacić maszynie za możliwość zostawienia auta przy ulicy, to jakby Sasza z Ubera dał prawdziwemu Polakowi w mordę! Jakby mu się córka z czarnym, albo jakby chodzić w koszulce z tęczowym lampasem do kościoła! Ten jest tu kimś, kto kombinuje; kto przechytrza system; kto ucieka w szarą strefę; bo żyć uczciwie się tu nie da, a to auto, co to nim jeździ, to przecież też na dziadka-kombatanta, ze zniżka seniorską.
Kiedy patrzyłem na te wszystkie drogie fury pozostawione w błocie i kałużach, począłem sobie wyobrażać, kto siedzi za kierownicą takiego samochodu; jak wygląda archetypiczna twarz polskiego kierowcy, co to nie daje się systemowi, a sam ów system przekręca, czując przy tym seksualne wręcz podniecenie. Stanął mi wówczas przed oczami względnie młody chłopiec. Gładko ogolony, modnie ubrany i dobrze ostrzyżony. W garniturze, w którym zadaje szyku i wygląda na starszego i na który lecą młode asystentki i asystenci, bo facet dba o formę, mimo że ludzi pochlać i nie tylko. Wiadomo, zabawić się-ludzka rzecz, nikt święty nie jest. Tak mu ten cały system polskiej kombinatoryki zgrabnie układa się w rękach, że zaczyna z niego brać garściami. Tu coś kupi, tam sprzeda z zyskiem. Wkręca się pomału w światek drobnych geszeftów, z którego tylko krok do biznesu z pięcioma zerami, a stamtąd, gdy już jako tako otrzaska się w realiach, wiedzie wąziutka ścieżyna do polityki. Najpierw tej lokalnej, powiatowej, samorządowej, a że typ jest wyszczekany i dość inteligentny jak na swój wiek, zdaje sobie sprawę, że z jego smykałką i zmysłem nocnego łowcy, może ugryźć dużo więcej i dużo więcej przełknąć. Idzie za ciosem. Dostrzegają go. Zapraszają. A on z tego korzysta. Stawiają coraz lepsze drinki w lepszych knajpach i hotelach, sypią coraz grubsze kreski. Aż wreszcie, dzięki swojej przebojowości, no bo niby dzięki czemu, kiedy nastaje jego pięć minut i wiatr zmian zaczyna wiać mu w twarz, chłopiec zostaje ministrem, czy kimś na kształt, w randze wiceministra. Godzi się na to prezes, godzi się premier. Bo tak trzeba, kiedy pragnie się utrzymać parlamentarną większość, o czym jeden i drugi otwarcie mówią. Robią więc naszego chłopca kimś ważnym. Prezydent w Pałacu wręcza mu akt powołania i ściska dłoń. Wiozą go później rządową lanczią do gmaszyska. Zamykają. Dają służbową kartę i nie chcą odeń więcej nic. Byleby za nadto nie nabroił. Przed tym, jak chłopiec trafia przed oblicze prezydenta, służby sprawdzają jego i jego przeszłość, aby czasem nie wziąć sobie do bandy kogoś nader nieodpowiedniego. Lub przynajmniej powinny to robić, bo robi się tak wszędzie w cywilizowanym świecie. Ludzie bowiem bywają próżni i lubią podkoloryzować swoje życiorysy. Ten nasz chłopiec z SUV-a ma dość lichy, bo i krótko po tym świecie chodzi. Szybko udaje się ustalić wszystkie jego machloje i wałki. Szef kontrwywiadu niesie całą dokumentację premierowi na srebrnej tacy. Ten pochyla się nad kartkami, czyta z powagą, po czym dzwoni do prezesa i mówi, że chłopięcie ma jednak trochę za uszami i może by tak przemyśleć raz jeszcze jego kandydaturę. Ale jest już za późno. Prezes dał słowo.
Wieczorem, kiedy wracałem do domu i na parkingach płatnych na dzielni nadal panował luz, SUV-y z błota już zniknęły. Chwilę wcześniej, w radiu, usłyszałem, że osoba ministra Łukasza Mejzy wzbudza kontrowersje u niektórych posłów PiS, m.in. u Janusza Kowalskiego. Zerknąłem za szybę i zobaczyłem wówczas, jak laweta odchowuje z miejsca dla niepełnosprawnych Opla Kadeta. Kierowca biegł, ile sił w nogach, do laweciarzy, i gestykulował zacięcie, ale ci już zaciągnęli gruchota na linkę i włączyli wyciągarkę. Chyba nie zdążył.