Tragedia gdańska postawiła rządzący Polską już czwarty rok obóz Zjednoczonej Prawicy przed trudnym do rozwiązania dylematem. Z jednej strony politycy tego obozu musza jakoś odnieść się do morderstwa, które – niezależnie od tego, czy i w jakim stopniu sprawca jest psychicznie chory – rzuca cień na dotychczasową politykę tego obozu, gdyż dramatycznie uwypukla konsekwencje prowadzonej od lat kampanii nienawiści i oszczerstw kierowanych pod adresem opozycji, w tym także zamordowanego Pawła Adamowicza. Znam niektórych polityków tego obozu i wiem, ze nie wszystkim ta kampania się podobała, chociaż nie mieli odwagi, by się jej w porę przeciwstawiać. Teraz nie da się już dłużej chować głowę w piasek. Trzeba zdecydować się, czy telewizja „publiczna” ma być nadal tubą tak brutalnie, jak dotąd, prowadzonej partyjnej propagandy i czy prokuratura ma nadal umarzać postępowania w sprawie mowy nienawiści, a nawet brać w obronę ludzi publicznie głoszących faszystowskie i rasistowskie poglądy. Losy dwóch mandatariuszy obozu władzy a zarazem najbardziej oczywistych symboli dotychczasowej polityki – Jacka Kurskiego i Zbigniewa Ziobry – zależą od tego, jak przywódca obozu rządzącego Jarosław Kaczyński oceni znaczenie polityczne tej sprawy.
Ma ona jednak drugi aspekt. Reakcja (zwłaszcza internetowa) na to, co stało się w Gdańsku, pokazuje, że morderca ma całkiem licznych fanów, którym nienawiść do „lewactwa” odbiera zdolność moralnej oceny i którzy oczekują od obecnej władzy co najmniej przyzwolenia na kontynuowanie dotychczasowej kampanii wrogości. Ludzie ci nie zrozumieją i nie zaakceptują jakiegokolwiek działania, które oznaczałoby wycofanie się obozu rządzącego z polityki tolerowania i cichego wspierania ich działań. Mają zaś zwolenników także w szeregach politycznych Prawa i Sprawiedliwości, o czym świadczy chociażby absencja radnych tej partii na posiedzeniu Rady Miejskiej w Łodzi poświęconym uczczeniu pamięci Pawła Adamowicza. W samym kierownictwie PiS widać wahania w tej sprawie. Nawet gdyby przyjąć kuriozalną tezę o niezamierzonym „spóźnieniu się” trzech bardzo ważnych polityków tej partii na posiedzenie Sejmu w czasie, gdy oddawano cześć zamordowanemu prezydentowi Gdańska, niewytłumaczalne pozostaje milczenie prezesa Kaczyńskiego przed i po tym incydencie.
Szef partii rządzącej jest więc między przysłowiowymi młotem i kowadłem. Cokolwiek zrobi, będzie to pociągało za sobą polityczne straty. Albo bowiem wahając się i cofając przed jednoznacznym potępieniem faszyzujących fanatyków skrajnej prawicy zrazi do swego obozu umiarkowanych, albo narazi się na to, że rozczarowani fanatycy opuszczą go i spróbują sił samodzielnie startując w tegorocznych wyborach. Gdyby do tego doszło, obowiązująca ordynacja wyborcza spowodowałaby, że dotychczasowy obóz rządzący w wyniku podziału utraciłby tę premię, która w 2015 roku przekształciła 37-procentowe poparcie wyborcze w absolutną większość sejmową. Były to koniec dotychczasowych rządów.
Dylematu podobnego nie ma idol polskiej prawicy – węgierski premier Victor Orban. Jego prawicowa i autorytarna partia wielu wyborcom jawi się jako umiarkowana przeciwwaga dla jawnie faszyzującej partii Jobbik, mającą drugą co do wielkości reprezentację parlamentarną. Orban jednak mógł sobie pozwolić na rezygnację z poparcia skrajnej prawicy, gdyż miał ( i ma ) do czynienia ze znacznie słabszą niż w Polsce opozycją demokratyczną. Dlatego Jarosław Kaczyński nie może, nawet gdyby chciał, wzorować się na swoim węgierskim idolu.
Wybór, przed którym stoi Jarosław Kaczyński, ma doniosłe i długofalowe konsekwencje polityczne. Nie idzie tylko o bardzo wysokie prawdopodobieństwo przegrania tegorocznych wyborów, ale także o charakter i los głównej partii prawicowej na wiele lat. Jeśli odetnie się ona od faszyzujących sojuszników ze skrajnej prawicy, utraci wprawdzie ich głosy, ale zachowa znaczną część umiarkowanych wyborców a z czasem może przekształcić się w normalną partię konserwatywną, posiadającą zdolność do skutecznej rywalizacji wyborczej. Jeśli natomiast w imię jedności swego obozu będzie tolerowała ich w swych szeregach, utraci poparcie umiarkowanych i na trwałe przekształci się w coś na kształt francuskiego Frontu Narodowego – partię stosunkowo silnie zakorzenioną w środowiskach skrajnie prawicowych, ale notorycznie niezdolną do wygrania wyborów.
W najbliższym czasie okaże się, jakiego wyboru dokona przywódca obozu rządzącego. Sprawdzianem będą nie słowa i gesty, lecz posunięcia personalne. Dwie osoby w stopniu szczególnie wielkim symbolizują dotychczasową politykę, przez co ich dymisja lub pozostanie przez nich na zajmowanych stanowiskach – bardziej niż jakiegokolwiek deklaracje – powiedzą nam, który wariant wyjścia z obecnego dylematu wybierze Jarosław Kaczyński. Są to prezes „publicznej” telewizji i minister sprawiedliwości.
Fatalnym ( dla rządzących) zbiegiem okoliczności dzieje się to na cztery miesiące przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, które – lepiej niż sondaże socjologiczne – pokażą skalę poparcia dla obozu rządzącego. Wiele wskazuje na to, że nie będzie to sukces tego obozu, ale otwarte pozostaje pytanie, jak wielkie poniesie on straty i jak znaczna okaże się przewaga opozycji. Parę miesięcy później wybory parlamentarne przesądzą, czy nasz kraj kontynuować będzie marsz ku nowemu autorytaryzmowi, czy też stanie się pierwszym państwem, w którym ugrupowanie autorytarne utraci władzę w wyniku wyborów.
Niemal dwa lata temu, w tekście przeznaczonym dla międzynarodowego środowiska naukowego („New authoritarism in a comparative perspective”, Studia Sociologiczno-Polityczne, nr, 2, 2017) analizując sytuację polską na tle innych systemów „nieliberalnej demokracji”, sformułowałem tezę, że Polska może stać się pionierem w procesie odbudowy ładu demokratycznego w wyniku wyborczej porażki ugrupowania autorytarnego. Wtedy teza ta spotykała się ze sceptycyzmem, gdyż wiele wskazywało na bardzo mocną pozycję Zjednoczonej Prawicy i na słabość – podzielonej i skłóconej – opozycji. Początek 2019 roku – przez tragedię gdańską – zmienił obraz polskiej polityki. Dziś tylko waśnie i rozbicie opozycji mogłoby uratować Prawo i Sprawiedliwość przed utratą władzy.