Minęło siedemdziesiąt już lat od powstania Paktu Północno-Atlantyckiego i dwadzieścia od przyjęcia w jego skład pierwszych trzech państw posocjalistycznych: Polski, Czech i Węgier.
Sojusz Atlantycki przetrwał zakończenie zimnej wojny, której był produktem i jest obecnie najsilniejszą międzynarodową strukturą polityczno-wojskową współczesnego świata. Decyzja o rozszerzeniu go na państwa, które w latach 1989/90 dokonywały zmiany systemu, okazała się – wbrew obawom żywionych wówczas przez część polityków, tak na Zachodzie, jak w Polsce – istotnym wkładem w budowanie nowego ładu międzynarodowego.
Byłem zdecydowanym zwolennikiem przystąpienia Polski do NATO. W tygodniach poprzedzających powstanie pierwszego rządu SLD i PSL z inicjatywy Aleksandra Kwaśniewskiego zostałem współprzewodniczącym międzypartyjnego zespołu SLD, PSL i Unii Pracy, którego zadaniem było sformułowanie założeń polityki zagranicznej i obronnej przyszłego gabinetu premiera Pawlaka. Współprzewodniczącymi byli – już nieżyjący – Andrzej Micewski (bezpartyjny poseł z klubu PSL ) i Aleksander Małachowski z ramienia Unii Pracy. Gdy kończyliśmy pracę i ogłaszaliśmy jej wyniki, najważniejszą sensacją dnia była informacja, że nowa koalicja rządowa (wtedy jeszcze, jak chcieliśmy, z udziałem Unii Pracy) zamierza kontynuować starania o wprowadzenie Polski do NATO, zainicjowane przez poprzednie gabinety Jana Krzysztofa Bieleckiego, Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. O dojrzałości ówczesnej klasy politycznej dobrze świadczy to, że w tej sprawie potrafiliśmy iść wspólnie, ponad partyjnymi podziałami.
Rozważa się często kwestię, czy Polsce obecnie zagraża niebezpieczeństwo ze strony Federacji Rosyjskiej. Podstawowym argumentem przemawiającym za optymistycznym wariantem odpowiedzi na to pytanie, jest nasza obecność w NATO. Nawet gdyby, co bynajmniej nie jest nieuchronne, jakaś (hipotetyczna) ekipa kierownicza Federacji Rosyjskiej żywiła wobec Polski agresywne zamiary, sam fakt naszego członkostwa w NATO musiałby działać na nią otrzeźwiająco. Potęga militarna Sojuszu i sławny artykuł piąty Traktatu Waszyngtońskiego oznaczają pełne bezpieczeństwo Polski, atak na którą musiałby być równoznaczny z wydaniem wojny całemu Sojuszowi, ta zaś nieuchronnie skończyłaby się klęską agresora. Nigdy w swej historii Polska nie była w tak bezpiecznej sytuacji geopolitycznej.
Członkostwo w NATO (a tak ze w Unii Europejskiej) oznacza także zasadniczą zmianę w stosunkach polsko-niemieckich. Po stuleciach konfliktów jesteśmy dziś sojusznikami. Nie znaczy to jednak, by członkostwo w NATO nie wiązało się z poważnymi problemami. Jeden zwłaszcza problem nabrał w tym stuleciu poważnego charakteru. Jest to rola Stanów Zjednoczonych i wpływ tego mocarstwa na sytuację państw sojuszniczych.
Nikogo zapewne nie trzeba przekonywać, że potęga militarna Stanów Zjednoczonych stanowi najsilniejszy atut całego Sojuszu Atlantyckiego. Tak było w 1949 roku i tak jest obecnie. Problem polega jednak na tym, jaką politykę prowadzi to mocarstwo i jak ta polityka wpływa na bezpieczeństwo całej wspólnoty transatlantyckiej. W latach zimnej wojny przywódcza rola USA w Sojuszu Atlantyckim realizowana była w sposób odpowiedzialny, liczący się z realiami ówczesnego świata. Niezależnie od tego, przedstawiciel której partii zasiadał w Białym Domu. Stanu Zjednoczone kierowały się doktryną „powstrzymywania”, której istotą było założenie, że respektowane będą realia powojennego, podzielonego świata, ale Stany Zjednoczone i ich sojusznicy nie dopuszczą do opartej na sile ekspansji przeciwnego obozu. Intelektualnym ojcem tej doktryny był George F. Kennan (1904-2005), który – nawiasem mówiąc – pod koniec życia był bardzo surowym krytykiem polityki prowadzonej przez USA po zakończeniu zimnej wojny. Doktryna powstrzymania oznaczała między innymi stworzenie „mostu powietrznego” w czasie blokady Berlina Zachodniego (1948-49) i konfrontację zbrojną w czasie wojny koreańskiej (1950-53), ale nie wykluczała okresów odprężenia i współpracy – zwłaszcza po śmierci Stalina i wysunięciu przez nowe kierownictwo radzieckie programu „pokojowego współistnienia”. Ta ostrożna polityka USA i ich sojuszników rodziła rozczarowanie wśród najbardziej radykalnych antykomunistów, którym marzyło się zbrojne „wyzwolenie” Europy środkowo-wschodniej. Realizm polityczny po obu tronach „żelaznej kurtyny” uchronił świat przed trzecią wojną światową, która – z uwagi na rozwój broni masowej zagłady – stanowiła egzystencjalną groźbę dla ludzkości.
W nowych realiach po zakończeniu zimnej wojny Sojusz Atlantycki stał się jedyną tak potężną i terytorialnie rozległą strukturą polityczno-wojskową. Rozwiązanie Układu Warszawskiego i rozpad ZSRR stworzyły nową sytuację geopolityczną, w której podstawową rolą NATO stało się umacnianie stabilizacji międzynarodowej opartej na poszanowaniu prawa i na gotowości do rozwiązywania konfliktów na drodze pokojowej. Pierwszym testem dla nowej roli NATO były wojny etniczne na terenie byłej Jugosławii: zwłaszcza w Chorwacji, Bośni i Hercegowinie oraz w należącym do Serbii Kosowie. Państwa wchodzące w skład NATO nie były jednomyślne w początkowej fazie tych konfliktów, ale ostatecznie poparły Stany Zjednoczone, które – po okresie wahań – zdecydowały się użyć siły zbrojnej dla wymuszenia pokoju w Bośni i Hercegowinie a parę lat później w Kosowie. Zwłaszcza w tej drugiej kwestii interwencja NATO (realizowana głownie przez siły powietrzne USA i Wielkiej Brytanii) rodziła dość liczne protesty, także wśród części polityków polskiej lewicy. W zasadzie jednak linia postępowania NATO pozostawała zgodna z deklarowanymi celami, jakimi było utrzymanie lub przywrócenie pokoju i zapobieganie zbrodniom wojennym, szczególnie dramatycznym w czasie wojny etnicznej w Bośni i Hercegowinie. Ówczesną politykę NATO uzasadniano argumentem o dopuszczalności takiej interwencji — ale tylko wtedy, gdy ma ona miejsce dla zapobieżenia masowym zbrodniom w stosunku do ludności cywilnej. Sytuacja zmieniła się radykalnie po zamachach terrorystycznych 11 września 2001 roku. Postawiły one Stany Zjednoczone, a pośrednio cały Sojusz Atlantycki, przed wyzwaniem, jakiego nie znaliśmy od zakończenia zimnej wojny. Fatalnym zbiegiem okoliczności miało to miejsce w pierwszym roku prezydentury George’a W. Busha – określonej jako „katastrofalna” przez Zbigniewa Brzezińskiego („Druga szansa”, 2007). Ten wybitny politolog i były doradca do spraw bezpieczeństwa prezydenta Cartera wielokrotnie wyrażał bardzo surową krytykę polityki G.W. Busha, w której widział zaprzepaszczanie szans na odpowiedzialne sprawowanie przez USA przywództwa w Sojuszu Atlantyckim. Istotą krytyki Brzezińskiego był zarzut, że G.W. Bush podporządkował politykę zagraniczną USA ideologicznemu doktrynerstwu i że tym samym pozbawił USA roli mądrego i odpowiedzialnego przywódcy demokratycznego świata. Brzeziński nie był w tej krytyce odosobniony, a z biegiem czasu szeregi obrońców polityki Busha topniały. Historycznym błędem polityki USA w tym okresie było uderzenie zbrojne na Irak – sprzeczne z prawem międzynarodowym i prowadzące do przewlekłego konfliktu, którego efektem jest osłabienie pozycji Zachodu w krajach islamskich. Było to do przewidzenia. We wrześniu 2002 roku pisałem o fatalnych skutkach, jakie ta wojna pociągnie za sobą („Konieczna wojna?”, Przegląd 22 września 2002). Przeciw wojnie irackiej opowiedzieli się liczni sojusznicy USA, między innymi Francja i Niemcy, a z upływem czasu topniały szeregi państw, które – jak niestety także Polska – przyłączyły się do amerykańskiej agresji. Pozycję USA osłabiło dodatkowo ujawnienie, że oficjalny powód uderzenia na Irak (rzekome gromadzenie broni masowej zagłady) okazał się kłamstwem. Pakt Atlantycki przeżył to doświadczenie, ale była to dla niego poważna próba . Dziś dość powszechne jest przekonanie, że to właśnie wojna iracka pociągnęła za sobą osłabienie pozycji USA w świecie i przekreśliła nadzieje na trwałą współpracę międzynarodową.
Czy była to tylko sprawa nieodpowiedzialnego i fanatycznego prezydenta? Odpowiedzialność G.W. Busha za irackie fiasko jest dziś dość powszechnie uznawana, także przez komentatorów amerykańskich, ale trzeba pamiętać, że w 2003 roku do nielicznych wyjątków należeli w USA politycy przeciwstawiający się jego decyzji o uderzeniu na Irak. Czy tylko dlatego, że uwierzyli w – jak się okazało kłamliwy – argument o rzekomym gromadzeniu przez Irak broni masowej zagłady? W jakiej mierze ta agresywna postawa amerykańskiej elity była wyrazem zafascynowania własną siłą i ulegania iluzji, że siłą uda się wprowadzić amerykańską hegemonię w skali światowej?
Potem przyszło otrzeźwienie, czego przejawem było podwójne zwycięstwo wyborcze Baracka Obamy (2008 i 2012). Ta prezydentura ożywiła nadzieje na to, że możliwy jest inny kierunek polityki amerykańskiej. Prezydentowi Obamie nie udało się jednak wyplątać USA z pułapki irackiej, a wybuch tak zwanej „arabskiej wiosny” (2011) stworzył nowe problemy, w tym wojny domowe w kilku państwach (Libia, Jemen, Syria). Pogorszenie relacji z Rosją, widoczne już pod koniec administracji Busha, pogłębiło się w wyniku rosyjskiej polityki wobec Ukrainy.
Wybory prezydenckie 2016 roku oddały ster polityki amerykańskiej w ręce Donalda Trumpa – polityka nieodpowiedzialnego i skłonnego do agresywnych posunięć. Pod jego rządami USA znacząco pogorszyły swe relacje z Chinami, zerwały porozumienie z Rosją o ograniczeniu rakiet średniego zasięgu, próbują doprowadzić do obalenia radykalnego rządu w Wenezueli (jak dotąd nieskutecznie), a ostatnio zaczęły grozić wojną Iranowi. Chociaż do nowych wyborów jest ponad rok, to jednak już teraz można stwierdzić, że Trump ma bardzo silną pozycję w Partii Republikańskiej i jego ponowny wybór nie jest wykluczony. Jest tak dlatego, że agresywna polityka obecnego prezydenta trafia w nastroje znacznej części społeczeństwa amerykańskiego – tak, jak w swoim czasie trafia w nie polityka G.W. Busha. Obaj ci prezydenci zawdzięczają swą pozycję temu, ze sukces Zachodu w zimnej wojnie obudził takie tendencje polityczne, które musiały pozostawać w cieniu w warunkach równowagi sił militarnych z czasów zimnej wojny. Iluzja własnej wszechpotęgi jest zawsze złym doradcą. Dotyczy to nie tylko polityków, ale i kierowanych przez nich społeczeństw.
Dla sojuszników USA oznacza to poważny dylemat. Nie mamy i mieć nie będziemy lepszego sojuszu niż ten, którego najpotężniejszym członkiem są Stany Zjednoczone. Czy więc musimy godzić się na to, że wspólnie ponosić będziemy konsekwencje błędnej polityki USA? Myślę, że jedyną strategią, która nam – sojusznikom USA – pozostała to umacnianie więzi europejskich i wspólne oddziaływanie na kierunek polityki amerykańskiej tak, by w miarę możliwości korygować jej kierunek.
Polityka obecnego rządu polskiego idzie innymi drogami. Osłabianiu solidarności europejskiej towarzyszy ostentacyjne ubieganie się o poparcie USA, w którym widzi się dowód na rzecz trafności obranego kierunku politycznego. To podwójna iluzja. Po pierwsze: dla USA samotna Polska nie stanowi i nigdy stanowić nie będzie partnera liczącego się w podejmowanych decyzjach. Po drugie zaś: polityka ta może okazać się żałosnym fiaskiem, jeśli w Stanach Zjednoczonych ponownie dojdzie do głosu inny, bardziej odpowiedzialny kierunek myślenia o ich roli w dzisiejszym świecie.