Tak się jakoś dziwnie składa, że w naszej nowej Polsce zagościła tendencja do odwracania znaczeń słów i pojęć. Albo też używa się ich od razu w ironicznym, przeciwstawnym znaczeniu: demokracja jako rządy bez ludu, suweren jako bezsilny obserwator, kompromis jako bezdyskusyjny dyktat. Życie społeczno-polityczne jest, a przynajmniej było jeszcze do niedawna, grą pozorów.
Przyjrzałem się kiedyś nazwom polskich partii politycznych i doszedłem do wniosku, że są odzwierciedleniem tych właśnie wartości, którymi partia nie chce się zajmować, ewentualnie stanowią rodzaj teatralnej zasłony. Ugrupowania szczerze wrzucające idee na sztandary, a sztandarowe idee – do nazw, szybko kończą swój żywot. Tak było z różnych powodów z SdRP, ZChN czy KLD (choć KLD był ideom wierny tylko częściowo, bo w swojej drugiej, i ostatniej, kampanii wyborczej głosił hasło „Milion nowych miejsc pracy”, a zniknęło ich cokolwiek więcej).
Unia Wolności wytrwała krótko, przepoczwarzając się w Platformę, w której zabrakło już miejsca na wolność, a obywatelska też była w stopniu ograniczonym. Sojusz Lewicy Demokratycznej okazał się słabym sojuszem i wkrótce stracił władzę. Zdaniem niektórych, lewicowości także nie miał w nadmiarze, i może jest tu coś na rzeczy, skoro jeden z byłych szefów SLD dosyć łatwo znalazł sobie miejsce na (w) Platformie. W Nowoczesnej – jak przekonaliśmy się szybko – nowoczesności starczyło tylko na nazwę. Najnowszy twór polityczny, określając siebie jako Polska 2050, zdaje się deklarować, że do tego roku na pewno nie dotrwa. A do 2023? Porozumienie Centrum, które – jak pewnie już się domyślacie – nigdy w centrum nie było, przekształciło się płynnie w Prawo i Sprawiedliwość. Doprawdy nikt nie powinien się spodziewać, że będzie się kierować czymś innym niż prawo kaduka – pardon, prezesa. A sprawiedliwość, jak wiadomo, musi być zawsze po stronie tych, co do prawa prezesa się stosują. Z ostatniej niemal chwili: Koalicja Polska przestała być koalicją… czy więc była też polska?
Do tego mamy jeszcze jakże popularne tworzenie definicji na własny użytek, indywidualizację pojęć, połączone zwykle z niechęcią do korzystania ze źródeł i definicji przyjętych w poszczególnych dziedzinach nauki.
Wygląda to tak, że każdy mówi, co chce, rozumie, jak chce, i oczywiście denerwuje się, że inni go nie rozumieją albo rozumieją niewłaściwie. Grecy nie mieli racji: na początku nie było chaosu, bo dobry chaos trzeba sobie wychodzić. Albo wymyślić i wygadać.
Zajmijmy się jednak crème de la crème naszej politycznej kultury, czyli kompromisem.
Uwaga! Będzie definicja, której zamierzam się trzymać. Jeśli zabrzmiało to jak groźba, to słusznie, tak właśnie miało zabrzmieć. Kompromis według Słownika Języka Polskiego PWN pod redakcją Doroszewskiego to: „1. porozumienie osiągnięte w wyniku wzajemnych ustępstw; 2. odstępstwo od zasad, założeń lub poglądów w imię ważnych celów lub dla praktycznych korzyści”. Pierwszy punkt zawiera opis efektu wspólnych działań, gdy strony (przynajmniej dwie) wypracowują rozwiązanie, które częściowo je zadowala. W drugim punkcie chodzi raczej o rezygnację z osiągnięcia pełnego efektu i przyjęcie efektu cząstkowego. Mamy więc tak naprawdę dwa kompromisy: jeden to efekt porozumienia stron, a drugi to osiągniecie cząstkowego celu, dające jednak pewną satysfakcję.
Czy kwestię „kompromisu aborcyjnego” można powiązać z którąś z tych definicji ?
Z pierwszą raczej nie, bo żadnej dyskusji pomiędzy stronami nie było. Premier Suchocka bez czytania i bez czułości wrzuciła do kosza obywatelską propozycję utrzymania przerywania ciąży. Głos oddano tylko jednej stronie. Pozostaje więc drugie słownikowe znaczenie kompromisu. I tu można powiedzieć, że domagający się całkowitego zakazu aborcji poszli na kompromis: chwilowo zadowolili się częściowym zakazem. Nie znaczy to, że zrezygnowali ze swojej misji. Niemal od razu przystąpiono do realizowania pełzającej taktyki w celu osiągnięcia całkowitego zakazu, sięgając po rozmaite środki. Jednym z nich był Trybunał Konstytucyjny, który w Konstytucji odnalazł nakaz ochrony życia (poczętego), nigdy tam nie zapisany, i wprowadził do obiegu prawnego termin „dziecko poczęte”, niefunkcjonujący w słownictwie medycznym. Innym środkiem był kodeks etyki lekarskiej, do którego starano się wprowadzić termin „chwila poczęcia”, co świadczyłoby, że albo lekarze nie uczą się biologii, albo zapominają o niej zaraz po studiach, albo niektórzy świadomie ją ignorują.
Znając jednak te dwie słownikowe definicje, nie można twierdzić, że terminu „kompromis aborcyjny” stosować nie należy. Mają do niego pełne prawo ci, którzy domagają się całkowitego zakazu aborcji – i tylko oni. Gdyby wszyscy używali słów zgodnie z ich definicją, o wiele łatwiej przebiegałaby dyskusja społeczna. Byłoby od razu wiadomo, że z osobami używającymi świadomie terminu „kompromis aborcyjny” nie ma tak naprawdę o czym tu rozmawiać.
Od dawna prześladuje mnie wrażenie, że ten rodzaj kompromisu jest u nas na porządku dziennym, szczególnie jeśli chodzi o akceptację naukowego konsensu i wynikających z niego rozstrzygnięć. W debacie publicznej czy nawet prywatnej wiele osób chętnie się podpiera ustaleniami naukowymi. Czy ustalenia naukowe można akceptować w części lub w jednej dziedzinie, a w innych nie? Okazuje się, że nie tylko można, ale że dzieje się to niemal powszechnie.
Ignorancja stała się prawie normą społeczną.
Na zakończenie smutnego tekstu ostatni przykład kompromisu, zaczerpnięty tym razem z projektu zmiany w ustawie o ruchu drogowym. Autorzy zawarli kompromis z fizyką. Intencje szczytne, cel sensowny, a wykonanie kompromisowe. Cytata prosto ze strony rządowej: „Na autostradach i drogach ekspresowych bezpieczna odległość między pojazdami wynosić będzie połowę aktualnej prędkości. Oznacza to, że kierowca jadący 100 km/h będzie musiał poruszać się 50 m za poprzedzającym samochodem, a 120 km/h – 60 m”. Jestem prostym magistrem politologii, sądzę jednak, że połowa prędkości 100 km na godzinę to 50 km na godzinę. Jako laik w dziedzinie fizyki byłbym też skłonny zaakceptować odpowiedź: 50 km albo półgodziny. Ustawodawca zapewne zachowuje w stosunku do wiedzy naukowej pewien kompromis. Można dyskutować, czy jest to kompromis rozsądny, czy nie. Ja nazwałbym go aborcyjnym.