Zapowiedź powrotu przedsiębiorczego państwa i planowania
Krajowy Plan Odbudowy jest próbą ocalenia kapitalizmu jaki znamy. To kapitalizm wielkich oligopolistycznych korporacji, oplecionych planktonem małych firm, pełniących rolę poddostawców i podwykonawców. Ale zarazem KPO pokazuje lewicy, jak by mogła wykorzystać państwo jako instrument głębokiej zmiany mechanizmów funkcjonowania gospodarki. Zmiany są konieczne, by mogły powstawać dobra i usługi zapewniające wszystkim umiarkowanie dostatnie życie w harmonii z przyrodą. I to zarówno mieszkańcom bogatego centrum, jak i biednego Południa.
Spróbujmy zatem z lewicowej perspektywy ocenić zabiegi konserwatorów kapitalistycznej gospodarki rynkowej w jej polskim peryferyjnym wariancie. Czym jest kolejny reset tej gospodarki przeprowadzany kosztem długu w centrum systemu? W USA na powtórne uruchomienie maszynerii zysku pójdzie około 2 bln dolarów, podobną kwotę przeznacza UE. Pieniądze te trafią częściowo do realnej gospodarki. Tutaj inwestycje firm mogą stworzyć więcej miejsc pracy. Część wsparcia z funduszu odbudowy znajdzie się ostatecznie na giełdzie, podsycając spekulacje akcjami, surowcami, żywnością. I ostatecznie o to chodzi w tym systemie.
Pisowski Plan Odbudowy wpisuje się w modną nowomowę o „zielonej” przemysłowo-cyfrowej rewolucji 4.0. Wymyślił ją twórca Międzynarodówki Davos Klaus Schwab, powielają unijni urzędnicy, popularyzują ekonomiczne portale i think tanki. Żeby tę nowomowę technokracji na usługach biznesu rozszyfrować, trzeba ją osadzić w realiach obecnej fazy ewolucji kapitalizmu. To kapitalizm wielkich korporacji-wydmuszek, kapitalizm oligarchii finansowej i technoproroków z Doliny Krzemowej.
Kapitalizm, którego główną dziedziną jest sektor finansowy, a ochroniarzami – politycy w różnych kostiumach ideologicznych. Ich osobiste kariery zahaczają o pracę w korporacjach, głównie w bankach. Praca dla biznesu pozwala im gromadzić czasami imponujące portfele akcji i nieruchomości jak premierowi Morawieckiemu Jadą w tym samym pociągu do podatkowego raju. Dlatego robią, co mogą, by podtrzymać wzrost gospodarczy w warunkach nasilającego się kryzysu planetarnego, a także stagnacji powiązanej bezpośrednio z degradacją dochodów płacowych. Ta zaś jest bezpośrednim skutkiem osłabienia siły klas pracowniczych w centrum, gdyż początkowe ogniwa łańcucha produkcji znalazły się teraz w Azji i Europie Centralnej. Pandemia COVID-19 nie jest czarnym łabędziem konwencjonalnych ekonomistów. To efekt dwóch stuleci przerabiania darów przyrody na zbiorowisko towarów, potrzebnych do akumulacji „abstrakcyjnej wartości”, czyli coraz większych majątków ułatwiających kontrolę nad gospodarką. Skurczyły się siedliska różnych gatunków, powstał wolny rynek patogenów. Ludzie dzięki taniej komunikacji lotniczej przemieszczają się między kontynentami, przy okazji zabierają pasażerów na gapę. Drogę z Chin do Europy czy USA patogeny łatwo pokonują w organizmie ludzkim. Lekarstw na kolejne pandemie nie dostarczy rynek, a konkretnie Big Farma. To leczenie choroby, której źródło leży w naiwnej wierze ekonomistów, przedsiębiorców i polityków. Wierzą oni w nieustanny wzrost gospodarki i nieograniczoność potrzeb. Ich zdaniem, rynek umożliwia optymalne dysponowanie zasobami. Pomijają jednak fakt, że zapasy są nieodnawialne, są depozytem procesów geologicznych sprzed miliona lat. Jak sądził laureat tzw. ekonomicznego nobla R. Solow, „ich wyczerpywanie się jest co najwyżej perypetią, a nie katastrofą”. Dlatego politycy w interesie swoich mocodawców uciekają się po raz kolejny do strategii zalecanej przez Keynesa-Kaleckiego: trzeba pobudzić popyt wydatkami budżetowymi kosztem jego deficytu. Kiedy pojawią się zyski i dochody płacowe, wówczas podatki poprawią bilanse. Ale wzrost gospodarczy wobec kryzysu klimatycznego musi być „zielony”. Stąd zewsząd słychać modły o zeroemisyjną energię, elektromobilność, morskie farmy wiatrowe, lokalne sieci producenckie. Ale to niestety tylko zielona maska. Uwzględnienie całego cyklu produkcji urządzeń do odnawialnej energii ukazuje tylko przemieszczenie efektu ekologicznego. Np. z 50. ton skały uzyskuje się kilogram galu, jednego z metali ziem rzadkich. Do każdej tony potrzeba 200 metrów sześciennych wody, nasyconej kwasami i metalami ciężkimi. Obecna gospodarka potrzebuje rocznie 2 miliardów różnych metali. Udział odnawialnej energii nie dojdzie przed 2030 r. do 30% mixu. Tak więc eksploatacja minerałów napotyka przed wszystkim ograniczenia energetyczne (więcej Trybuna23-25.04.2021 oraz w książce G. Pitrona, „Wojna o metale rzadkie”, Wydawnictwo Kogut).
Dlatego KPO i jego krajowe mutacje w UE nie rozwiążą obecnego co najmniej strukturalnego kryzysu kapitalizmu. Zmaga on się z kilkoma barierami: z ekologicznymi i energetycznymi barierami wzrostu gospodarczego, z dominacją sektora finansowego nad realną gospodarką, z nierównościami w podziale dochodu narodowego, które skutkują ograniczonym popytem, i w rezultacie stagnacją gospodarki. Do tego dochodzi starzenie się społeczeństw bogatych, a jednocześnie wzrost populacji na biednym Południu. Ideologia rasizmu i ksenofobii prawicy nie przezwycięży dziedzictwa kolonializmu, ani nie powstrzyma emigrantów ekonomicznych prze ucieczką od biedy. Dodatkowy problem to wkomponowanie chińskiego olbrzyma w porządek światowy stworzony po drugiej wojnie w interesie amerykańskich korporacji, dolara jako waluty rezerwowej i Wall Street jako centrum finansów światowych. A jeszcze wyścig zbrojeń – ważny dla gospodarki opartej na wzroście, tworzy bowiem popyt inwestycyjny i konsumpcyjny, dostarcza korporacjom cywilnych technologii. Świat bez zbrojeń byłby nie tylko bezpieczniejszy. Nie żal cmentarzyska żelastwa na pustyni Arizony, gdzie spoczywa 4 tysiące dowodów szaleństwa zimnej wojny.
Plany odbudowy i konserwacji wolnorynkowej gospodarki tylko odwlekają trudne decyzje. Najpilniejsze zadania na tym polu to dostosowanie gospodarki do limitów przyrody: przedłużanie trwałości urządzeń, recykling minerałów, podatki węglowe, rozbudowa publicznego transportu, ograniczenie komunikacji lotniczej, odbudowa lokalnych sieci produkcji, preferencje dla inwestycji w przełomowe innowacje (przede wszystkim w energię z syntezy jądrowej). To uderza w samo serce gospodarki podporządkowanej procesowi przekształcania kapitału pieniężnego w towary, a tych z kolei znów w pieniądz. Lub co gorzej bezpośrednio w bogaty portfel „produktów” finansowych, na czele niestety z samymi przedsiębiorstwami. Dlatego drugą stroną wybujałej produkcji jest sprzężona z nią symboliczna konsumpcja. Ma zaspokajać według konwencjonalnych ekonomistów rzekomo nieograniczone potrzeby ludzi. Tylko ciekawe, po co regularny, codzienny ogniowy ostrzał reklamami oczu i uszu każdego widza, słuchacza, czytelnika.
Projekt KPO wpisuje się w neoliberalną koncepcję roli państwa wobec gospodarki – ma ono usuwać „niesprawności” rynku. Jest wypracowaniem specjalistów nowego zarządzania publicznego. W tym ujęciu państwo ma tylko sterować systemem usług publicznych, powierzając je, gdzie i kiedy to możliwe, rynkowi i firmom prywatnym: szkoły, szpitale, przedsiębiorstwa użyteczności publicznej. Robi to zgodnie z zaleceniami Banku Światowego, MFW, OECD i unijnej biurokracji. Kierownictwo polityczne aparatu państwa to obecnie głównie weterani bojów z komuną, salonem warszawskim; to żołnierze wyklęci naszych czasów tylko walczący innymi środkami. Zmieniły się fronty: kosmopolityczna UE, cywilizacja śmierci, emancypacyjne dążenia młodego pokolenia. Natomiast biurokratyczna załoga pisowskiego państwa to specjaliści programowania, dilerki finasowej, absolwenci różnych szkół, kursów M-L: teraz Marketingu i Liderowania. Opanowali nowomowę zarządzania publicznego: challenges, objective, implementation. Króluje tu język dyskursu konwencjonalnej ekonomii i żargon ekspertyz think tanków: siły (rynkowe), uelastycznienie (zatrudnienia), stymulowanie (wzrostu gospodarczego), „uczenie się przez całe życie”, „digital transition”, „green skills”, „inteligentna infrastruktura”, „przełomowe cyfrowe technologie” (czyżby w Polsce miał powstać pierwszy kwantowy komputer!), ”odporność i konkurencyjność gospodarki” (przez ulgi podatkowe dla zagranicznych inwestorów oraz uzbrajanie terenów pod ich łaskawe inwestycje?), „przemysły kreatywne” (wcześniej to były Luxtorpeda 2.0, polski hyperloop, elektryczne samochody, teraz „zarządzanie ruchem bezzałogowych statków powietrznych”), „efektywne wykorzystania potencjału zasobów ludzkich”. Itd., itd. I tak przez prawie 500 stron.
Ponieważ w obecnej postaci KPO to tylko szkic zamierzeń , warto w trakcie ich przekładu na język ustaw, postawić kilka pytań pisowskim politykom, koordynatorom KPO i ministerialnym urzędnikom.
Po pierwsze, czy dokonają w ustawach korekty neoliberalnego modelu sektora usług publicznych. Neoliberalnego Lewiatana ukształtowało wysuszenie podatkowe. Musiał dokonać outsourcingu zadań publicznych, i szukać formuł partnerstwa publiczno-prywatnego. Na szczęście w Polsce vouchery na usługi publiczne to niespełnione marzenie przybocznych J. Korwin-Mikkego. Dla prywatnych minibiznesów „klasy średniej” państwo stało się dojną krową, stabilnym i wypłacalnym kontrahentem. Według akolitów Leszka Balcerowicza państwo miało działać jak biznes: być tanie i oszczędne, wzbogacone wiedzą ekspercką polityków społecznych, rzekomo aidelogiczną. Głównym jego zadaniem ma być kontraktowanie usług. Powstawał stopniowo układ rynkowy: państwo organizatorem, sektor prywatny usługodawcą. Skutek tego eksperymentu to obecny stan systemu ochrony zdrowia, a oznaką jego krachu nadumieralność w okresie pandemii COVID-19. Stąd w obecnej szkicowej wersji KPO, kiedy mowa o kapitale ludzkim, mamy te same słabości co w programach operacyjnych biurokracji EU: rzesze konsultantów, doradców, instytucji certyfikujących, procedury ewaluacyjne, narzędzia informatyczne, e-administracja, specjalne ośrodki szkoleń, wsparcie wdrożeń, centra monitorowania. Ile funduszy pochłonie ta jałowa młocka, której efekty trudno kontrolować? Można się spodziewać wzrostu popytu na działki, nieruchomości, luksusowe dobra ze strony polityków, urzędników, eksperckiego zaplecza, biznesowego środowiska i ich rodzin.
Lewica powinna opowiadać się za rozwiązaniami, które zwiększają współudział obywateli zarówno w decydowaniu, jak i w sposobach zaspokajania zbiorowych potrzeb. Prowadzi do tego celu remuncypalizacja, prospołeczne kontraktowanie, koprodukcja, włączanie organizacji pozarządowych w rodzaju fundacji i stowarzyszeń, co od lat postuluje jedyny zwolennik lewicy wśród specjalistów nauk prawnych Dawid Sześciło. Taka organizacja sektora publicznego odpowiada lewicowej koncepcji wspólnoty życia i pracy. Dominuje tu solidarność, dialog i współpraca partnerów społecznych. Tutaj samorząd terytorialny jest głównym dostawcą usług publicznych: odpowiada za bezpieczeństwo sanitarno-epidemiologiczne, zabezpieczenie społeczne członków lokalnej wspólnoty i jej infrastrukturalne potrzeby. I może być pod kontrolą mieszkańców.
Druga newralgiczna kwestia dotyczy mechanizmów wspierania z publicznej kasy sektora prywatnego, by powstała „polska Dolina Krzemowa”. Pod względem innowacji Polska wyprzedza w UE tylko Rumunię i Bułgarię. Przedsiębiorcze państwo ma wspierać „zieloną” transformację gospodarki, jej innowacyjność, w sumie przyczynić się na niewielką polską miarę do reindustrializacji unijnej gospodarki. Ponad 30% funduszy jest skierowanych do różnej wielkości firm prywatnych. Fundusze te mają być bądź całkowicie, bądź częściowo zwrotne, dodatkowo zgodne z unijnymi regułami publicznej pomocy. Absurdem postsolidarnościowej formacji jest też plan przygotowania ze środków publicznych gruntów pod inwestycje dla inwestorów, kiedy się umożliwiło oddanie deweloperom na mieszkaniówkę uzbrojonych terenów po zakładach produkcyjnych PRLu. Np. przedwojenny, i peerelowski Ursus to nie park nauki, tylko strefa specjalna dla deweloperów i Factory na miarę III i IV RP. Do tego dochodzi wsparcie inwestycji prywatnego sektora w strefach specjalnych. Za rządów PiSu cały kraj stał się rezerwuarem taniej pracy i niskich podatków, a jego różne agendy stręczycielami podwykonawców i poddostawców dla zagranicznego biznesu. Jest wątpliwe, czy nakłady na prace badawczo-rozwojowe mają szanse się zwrócić w sytuacji, kiedy brak w kraju globalnych firm. Musiałby one mieć innowacyjny produkt, kulturę organizacyjną, środki na reklamę, by uruchomić produkcję z wykorzystaniem światowej sieci poddostawców. Potwierdza te obawy klęska wdrożenia do produkcji grafenu, fiasko grantów w projekcie „inteligentnej gospodarki” (drony, nowatorskie cząstki, leki i terapie). Udało się tylko wybudować powierzchnie biurowe, aquaparki i wieże Kaczyńskiego w Ostrołęce.
Kolejna istotna kwestia dotyczy korzyści całej wspólnoty z inwestycji w prywatne firmy. Zgodnie z postulatami Mariany Mazzucato, publiczny inwestor powinien zagwarantować sobie udział w zyskach, które powstaną w wyniku finansowego wsparcia. Przypadek Apple`a, który wykorzystał wiele innowacji powstałych w sektorze publicznym, a później unikał nawet płacenia podatków- niech będzie przestrogą. Dlatego lewica powinna się opowiadać za ograniczaniem ochrony patentowej. Można ją zastąpić wysokimi nagrodami dla wynalazców. Na pewno pożądana jest eutanazja patentowych trolli, w większości to fundusze spekulacyjne. Wspieranie nieinnowacyjnych, utrzymujących się dzięki taniej pracy MŚP to działalność charytatywna. Dlatego w praktyce będziemy mieli do czynienia z pobudzaniem konsumpcji dzięki dochodom, które uzyskają pracownicy firm doradczych, prowadzących szkolenia. Pełno w projekcie specjalistycznych ośrodków szkoleń, wsparcia wdrożeń, centrów monitorowania Można się tylko domyślać do kogo będą one należały i ile prac studialnych, nie poddających się łatwej kontroli, wykonają na zlecenie administratorów KPO. Tutaj nadzór i audyt ma szczególne znaczenie.
Po trzecie, w pisowskiej wizji dobrobytu na nadwiślańską miarę nie widać żadnych działań na rzecz odchodzenia od konkurowania tanią pracą i niskimi podatkami. W dalszym ciągu bowiem realnie (po uwzględnieniu kosztów utrzymania) średnia wynagrodzeń w Polsce faktycznie stanowi zaledwie połowę niemieckich (P. Wójcik, Dziennik Gazeta Prawna, 97/2021). Lewica powinna mieć też własną strategię wobec zmieniającego się rynku pracy. Z powodu cyfryzacji i automatyzacji rośnie popyt na wysokokwalifikowanych specjalistów, ubywa zaś fizycznych zasobów pracy dla pracowników z niższymi kwalifikacjami. W tej sytuacji powinny się pojawić w projekcie działania na rzecz zmniejszenia czasu pracy do 35 godzin tygodniowo. Możliwym rozwiązaniem jest też praca przez cztery dni w tygodniu. To dopiero by podniosło jakość życia w kraju.
W sumie, lewica nie może być z zasady przeciwna inwestycjom państwa (publicznym) w gospodarkę. Ożywiają koniunkturę, dzięki nim rosną płace, spadają zyski posiadaczy kapitału i technologii – o to przecież chodzi. Do tych działań trzeba dołączyć upowszechnianie akcjonariatu pracowniczego i rozwoju spółdzielni pracy, o czym przypominają socjaliści z PPS (Trybuna 24/25.05.2021). Bez przeciwwagi klas pracowniczych wobec kapitału postęp techniczny, naukowy i przemysłowy przynosi, jak obecnie, społeczny i ekologiczny regres. Dlatego by podniesie jakość życia wszystkich: „prekariusze wszystkich krajów łączcie się”.