Przed paru laty zdzwoniła do mnie pani Jadwiga Trzcińska autorka ciekawej książki o czasach okupacji w Jabłonnie Lackiej i zapytała czy chcę po rozmawiać ze swoim kolegą Jurkiem Maksajdowskim,którego gości u siebie. Oczywiście, że chcę.
Po ustaleniu adresu natychmiast ruszyłem do Jabłonny na spotkanie z kolegą z którym nie miałem kontaktu od czasu wspólnych zabaw na koloniach w Domu Dziecka w Wirowie w końcówce lat czterdziestych. On był wychowankiem domu dziecka , ja uczestnikiem letnich kolonii tam organizowanych. Imponował mi zaradnością i sprytem w łowieniu rękami miętusów, barwnymi opowieściami z pobytu w Związku Radzieckim grą w „Zośkę”i szydełkowaniem barwnych siatek bardzo modnych w tamtych czasach chłopięcych nakryć na głowę. Mimo upływu dziesiątek lat poznałem Go po szczerym ,rozbrajającym uśmiechu. Myślę teraz,gdy poznałem jego losy,że ten uśmiech zapewne pomógł mu wyjść z wielu opresji i tragicznych zdarzeń które towarzyszyły mu od Kazachstanu przez Władywostok do Wirowa i dalej przez Legnicę, Oficerską Szkołę Samochodową w Pile, karierę wojskową zwieńczoną stopniem pułkownika.Opowieści Jurka,szczególnie te odnoszące się do pobytu w Związku Radzieckim ,to w moim przekonaniu doskonały scenariusz dla filmu ukazującego losy polskich dzieci w czasach wojny i po jej zakończeniu w wolnej Polsce. Postaram się z pamięci ,bo przecież nie nagrywa się rozmowy z przyjacielem,opisać niektóre fragmenty z naszych kilkugodzinnych spotkań.
Jurek urodził się na Kresach w 1937 roku w rodzinie oficera KOP-u i farmaceutki i te niezawinione przez niego ani jego rodziców radosne wydarzenie przesądziło o jego tragicznym dzieciństwie .Ojciec nie wrócił z wojny,matkę z dziećmi zesłano do łagrów w Kazachstanie . Przeżycie zawdzięcza kazachskim kobietom ,które dokarmiały” małego Polaczka”kosztem swoich, równie niedożywionych ,dzieci .Z Kazachstanu dostał się do domu dziecka we Władywostoku,W pamięci pozostał. mu strach przed głodem i zimnem jakich doznał w tym portowym mieście. Zimą owijał bose nogi gazetami i wychodził na miasto żebrać dla siebie i kolegów o żywność. Jak zdobył trochę kaszy lub fasoli przynosił do domu dziecka by podzielić się z pozostałymi ,mniej zaradnymi bądź słabszymi kolegami. Ale i tam były radosne chwile. Pewnego razu Jurek po polsku obsztorcował swojego kolegę któremu wypadła na chodnik pajda chleba .Przechodzący obok oficer zainteresował się małymi urwisami i zapytal co robią pod koszarami Dalnowostocznej Fłoty ZSSR. Jurek opowiedział ,że szukają pożywienia,bo w kołonii produktow niet .Polski akcent i widok małych obdartusów wzruszył oficera ,który zaproponował że dostaną od marynarzy prowiant jak zostaną barabańszczykami. Odtąd każdą defiladę we Władywostoku otwierała grupa werblistów z Jurkiem na czele. Tymi marszami i waleniem w bębny ,ubrani i obuci przez wojsko zarabiali na poprawę wyżywienia w całym domu dziecka. Aż któregoś dnia odwiedziny złożyli dzieciom Japończycy,przebywający we Władywostoku w celu wymiany jeńców. Jednym z członków komisji był przedwojenny ambasador Cesarstwa Japonii w Warszawie znający doskonale język polski. On też usłyszawszy rozmowę Jurka z kolegami przeplataną,polskimi niecenzuralnymi słówkami zapytał kim są te dzieciaki i jak się znaleźli tak daleko od Polski?Czy chcą wrócić do Warszawy. Chcieli wszyscy.Jurek szybko zrobił listę blisko szśdziesięciu kolegów i wręczył ją ambasadorowi. Ten po konsultacjach z kierownictwem domu dziecka i zapewne z władzami zaproponował zbilansowanie wymiany jeńców japońskich na radzieckich o tę liczbę dzieci wojny z listy Jurka..Niebawem ,mój kolega znalazł się w Świdrze pod Warszawą ale już w polskim domu dla sierot wojennych .Musiał być kłopotliwym wychowankiem ,bo po krótkim pobycie i kilku niedanych ucieczkach wysłano go do Państwowego Domu Dziecka w Wirowie ,mającego nie najlepszą sławę wśród takich jak on,z powodu panującej tam dyscypliny i twardych metod wychowawczych.
Kilka lat pobytu w Wirowie ,to najlepsze co go spotkało w dzieciństwie. Do dziś pamięta smak szynki ze sklepiku p Marii Kruszewskiej i ciepłe bułeczki z piekarni p. Wyganowskiego, podczas nielicznych wypadów do Sokołowa. Pamięta wszystkie pochwały i nagrody za dobre wyniki w nauce. Był prymusem w każdej klasie .Ale też pamięta jak po ukończeniu 7 klasy chciał dalej uczyć się w wymarzonym technikum samochodowym a wychowawca wybrał dla niego jako przedstawiciela „umarłej klasy” Zasadniczą Szkołę Górniczą. Był przecież synem przedwojennego oficera ,więc w/g ówczesnych kanonów wychowawczych mógł stanowić zagrożenie dla nowej chłopsko-robotniczej władzy .Spakował więc swoje manatki i czekał na okazję ucieczki. Okazja nadeszła z chwilą wizyty dziennikarza „Trybuny Ludu” w Wirowie. Poprawił redaktorowi coś w zdezelowanej” Warszawie” i poprosił o podwiezienie do Skrzeszewa gdzie z poczty mógłby zadzwonić do Technikum Samochodowego w Pile i dowiedzieć się czy przyjmą go do szkoły. Dziennikarz okazał się b. pomocny i nie tylko zawiózł Jurka na pocztę ale sam zadzwonił i opłacił telefon oraz zaprotegował go do szkoły jako dobrego ucznia o niebywałych zdolnościach technicznych. Pozostała teraz operacja zdobycia dokumentów uprawniających do przyjęcia w szkole. Z tym nie miał problemów po doświadczeniach w łagrach i kilku domach dziecka. Niebawem z dwoma kolegami,bez stosownego ubrania ,pieniędzy i pożywienia ruszyli w daleką drogę z Wirowa do Piły. Z byłego prawosławnego klasztoru nad Bugiem –siedziby Państwowego Domu Dziecka w Wirowie aż hen do Piły na Ziemiach Odzyskanych .Po drodze zarabiali na kromkę chleba rozładowując wagony z węglem . Kiedy za pierwsze zarobione pieniądze kupili kolejarzom wino by dali im jeszcze większy wagon do rozładowania zaskarbili sobie ich uznanie i pomoc przy jego rozładunku następnych oraz cenną podpowiedź jak bez biletów dojechać do Piły. Najpewniej zabrać się z transportem żołnierzy radzieckich jadących do garnizonu w tym mieście Uczynni kolejarze wskazali im taki transport a dalej już Jurek sobie poradził. Poprostu podszedł do konduktorki i w jej języku zapytał „ciocia waz-micie w Legnicu.’?Jurek wiedział ,że r adzieckie kobiety w czasach wojny były dla wszystkich dzieci ciociami i nigdy nie odmawiały pomocy. Napewno takiej prośbie nie mogła odmówić funkcjonariuszka radzieckich kolei mimo regulaminowego zakazu. Wprowadziła brudnych obdartusów do oficerskiego przedziału.i poczęstowała czajem. Chwilowy komfort podróżowania zakłócił syn radzieckiego oficera ,który zaczął szydzić z wyglądu polskich rówieśników. Dla Jurka była to zniewaga nie do zniesienia. Po wymianie kilku nieprzyzwoitych słów” dał w papę” Saszy co skutkowało wysadzeniem” polskich chuliganów”na najbliższym przystanku .Do szkoły jednak dotarli , zostali przyjęci a Jurek ukończył ją z najlepszymi wynikami. Służbę wojskową zakończył w stopniu pułkownika i żyje sobie spokojnie w Grudziądzu Od czasu do czasu,jak tylko zdrowie dopisze rusza swoim fantastycznie utrzymanym Wartburgiem,na Podlasie,które jest jego małą i najmilszą Ojczyzną. Czekają tu na niego koledzy spragnieni jego barwnych opowieści.