3 grudnia 2024

loader

Pat i Pataszon w Kijowie

Bigos paryski

Lubcz

Zdarzają się tacy, których bezczelność nie ma granic.

Ludzie, którzy od siedmiu lat, w imię mętnej ideologii o rysach klerofaszystowskich dławią w Polsce demokrację próbując ją zamordować, którzy łamią praworządność, prawa człowieka i obywatela, którzy konsekwentnie podkopują niezawisłość sądów, którzy co pewien czas próbują uderzać w wolność mediów, wolność kultury, wolność edukacji i nauki, którzy za nic mają wyroki europejskich trybunałów, którzy utrzymują nielegalne, fasadowe instytucje w rodzaju Trybunału Kuchennego i tzw. Izby Dyscyplinarnej, którzy swoją agresją i arogancją odcięli Polskę od europejskiego Funduszu Odbudowy, którzy nie potrafią uchronić gospodarki przez galopującą inflacją i rujnującą obywateli drożyzną, którzy flirtowali miłośnie z głównym europejskim poputczkiem Putina, cwanym dyktatorem Hungarii, którzy na kobiety, obywatelki rządzonego przez nich kraju, walczące o swoje prawa, posyłali policyjnych siepaczy łamiących im ręce i tajniaków z pałkami teleskopowymi – ci sami ludzie wybrali się do Kijowa z misją w imię niepodległości Ukrainę. I to kłamliwie twierdząc, że z mandatu UE.
Gdyby nie dramatyzm sytuacji jako takiej, chciałoby się rzec – rechot na sali, bo ludzie ci już nieraz wystawili na śmieszność i siebie (co jest mało ważne) i (co szkodliwe) rządzony przez nich kraj.
Ich „kijowska misja” była tragikomiczna i żałosna z kilku powodów.
Po pierwsze – i należy przypuścić, znając ich bezgraniczny cynizm, że mają tego świadomość – ich pożal się boże misja przysłuży się Ukrainie tyle co i nic. To tylko wymachiwanie drewnianą szabelką, robienie sobie „pijaru” odważnych komiwojażerów wolności i niepodległości, wyraz ich nieograniczonej, patologicznej pychy, chorej, obłąkańczej hybris oraz wyraz chęci okazania wyższości moralnej „tchórzliwej” Europie. Już widzę, jak Władimir Putin drży jak osika przed misją tych dwóch żałosnych osobników. A to, że Władimir Zełenski przyjął ich uprzejmie… no cóż, jak widać jest dobrze wychowany, docenia ciągle dużą ofiarność Polaków w realnej pomocy dla uchodźców, a poza trudno mu się dziwić, że w dramatycznej sytuacji Ukrainy nie gardzi „wsparciem” nawet w postaci politycznej tandety.
Po drugie, zamiast nie wiadomo po jakie licho jechać do Kijowa i zawracać głowę gospodarzom, Kaczyński z Morawiecki powinni udać się do Budapesztu, do swojego przyjaciela Orbana i próbować przekonać go, by jako sojusznik Władimira Putina próbował wywrzeć na niego choćby minimalny, łagodzący wpływ. A także nakłonić by i on choć trochę włączył się w pomoc Ukrainie, odciążająć nieco Polskę. Jak to się stało, że przez całe lata tak entuzjastycznie, lirycznie i ślisko okazywali Orbanowi miłość, planowali „Budapeszt w Warszawie”, zasięgali u niego konsultacji jak brać za mordę przeciwników politycznych („tajne” spotkanie na szczycie w lokalu „Zielona Owieczka” w Niedzicy), a hordy sakiewszczyzny z „Klubów Gazety Polskiej” urządzały cyklicznie pijane, kolejowe pielgrzymki przyjaźni do stolicy Hungarii? To nie wiedzieli z kim się kumają?
Po trzecie, ta komiczna „misja” pod przewodem wicepremiera od bezprawawia Kaczyńskiego z premierem Morawieckim jako członkiem delegacji u boku jest żałosna także z estetycznego punktu widzenia. Sławny wiec w gruzińskim Tyflisie w roku 2008, którego fragmenty, z przemówieniem Kaczyńskiego Lecha, TVPiS emituje od kilku dni ile wlezie, odbył się przynajmniej na otwartej przestrzeni, pod tzw. gołym niebem, a on sam dał się nawet oszalałemu watażce Saakaszwilemu wystawić nierozsądnie na niebezpieczeństwo wzięciem udziału w idiotycznej wycieczce w pobliże pola walki. Tym razem komiczny duet Kaczyński-Morawiecki spotkał się z ukraińskimi gospodarzami w jakimś pomieszczeniu, pewnie w schronie, słusznie skądinąd zgodnie z zasadami bezpieczeństwa. Tyle że efekt był już nie ten sam i znów, zgodnie z formułą Karola Marksa, historia, owszem powtórzyła się, ale tym razem jako farsa. Po wygłoszeniu kilku szumnych frazesów w ciasnym wyraźnie pomieszczeniu dwaj bohaterscy „komiwojażerowie wolności i niepodległości” czmychnęli szybko z powrotem do Polski. Doprawdy dziwić się tylko należy, że dał się w to dziwaczne przedsięwzięcie wciągnąć rozsądny jak należy sądzić premier tradycyjnie rozsądnych Czech.
Po czwarte, nie sposób zapomnieć, że ci sami ludzie, którzy pieją dziś, że „przyjaźń polsko-amerykańska jest w tak znakomitym stanie jak nigdy dotąd”, jeszcze rok temu czynili afronty prezydentowi Bidenowi (osławione „gratulacje” Dudy), a pisowskie szczujnie wyrażały się o amerykańskim prezydencie z szyderstwem i pogardą, bez żenady nie kryjąc tęsknoty za wujaszkiem Trumpem. Ci sami też ludzie, którzy dziś wyciągają w stronę Unii Europejskiej łapy po wsparcie w sytuacji, gdy do Polski, kraju w końcu nie tak bogatego jak Niemcy, napłynęło już blisko dwa miliony Ukraińców, jeszcze niedawno na tę samą Unię codzienne pluli w swoich szczujniach, głosili jej zbędność dla polskich interesów i nazywali ją „wyimaginowaną wspólnotą”. Ludzie ci nie mają więc najmniejszego nawet moralnego i politycznego mandatu do odgrywania roli, która próbują odegrać za pomocą swojej groteskowej misji, wierząc, że „ciemny lud to kupi”. Prezydent Wołodymir Zełenski jest z zawodu aktorem o emploi komika z sitcomu. Los zesłał mu nieprawdopodobną, jak z fantastycznego snu, choć realnie dramatyczną i groźną przygodę. Z tragikomicznego bohatera ukraińskiego sitcomu „Sługa narodu”, gdzie zagrał rolę skromnego nauczyciela, którego naród obiera prezydentem przeobraził się w prawdziwego prezydenta. To sama w sobie niewiarygodna historia godna filmu typu supergigant produkcji Hollywood w „Metro-Goldwyn-Mayer”, „Paramount Pictures” lub „Columbii”. Jednak Zełenski, przez wielu uważany kiedyś za ukraińskiego Nikodema Dyzmę, przypadkowo wyniesionego na szczyt władzy objawił się w czas próby jako prawdziwy i odważny przywódca (detale i niuanse w ocenie państwa jakim jest Ukraina i jej prezydenta, zostawmy na inne czasy). Groteskowa misja polskiego Pata i Pataszona (prawzór: bohaterowie duńskich burleskowych komedyjek z lat 20-tych i 30-tych) w Kijowie powiała żałosnym komizmem kiepskiego sortu.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Autonomiczne Tajne Służby, faszystowski terror i tajemnica zabójstwa na Monte Bianco 114

Następny

Sadurski na weekend