7 listopada 2024

loader

Pod dywanem znowu wojna?

„Od dwóch lat nie jestem premierem, nie zabiegam o żadne stanowisko, a jestem coraz bardziej, bezpardonowo atakowana”… Pochlipuje pani Beata Szydło – dla koleżanek „Becia”, do niedawna pierwsza premier „dobrej zmiany” i polski szaniec przeciwko „szaleństwom brukselskich elit”. Dodajmy – także przeciwko szaleństwom miejscowych, „uprzywilejowanych elit”.

Pani „Becia” nie rozumie, że tym samym z przytupem weszła do panteonu wybitnych Polaków i już nigdy stamtąd nie wyjdzie.
Nie skłoniły jej bynajmniej do tych płaczliwych wynurzeń słodkie jak melasa reportaże z wyświęcenia syna na księdza, tylko fragment reportażu o gdańskich elitach bandyckich znanych jako „Bad Company”. Na kawałku filmu widać, jak pani premier, w towarzystwie ministra wojny i ministra od ochrony (za przeproszeniem) środowiska, wita się miło z bandytami – każdy ze sto kilo mięśni i po kilka litrów tuszu na skórze.
Normalny człowiek na ich widok zwiewałby na dziesiątą ulicę, a ona nie, ona niczym pogromczyni lwów spokojna, uśmiechnięta, opanowana. Spotkali się w 2017 roku w zdruzgotanym przez wichurę Rytlu, która pochłonęła pięć ofiar, w tym dwie harcerki. Przez długie godziny miejscowa ludność była bez żadnej opieki i pomocy.
Dopiero, gdy media rozdarły się na całą Polskę, rząd pani premier i ona osobiście sięgnęła po środki z gatunku „władza zatroskane nieszczęściem obywateli” i nawiedziła nawiedzone tereny osobą własną. W takich okolicznościach bandyci z grupy „Bad Company” odgrywali jasełka o tym, jak dobrzy ludzie spontanicznie pomagają doświadczonym przez zły los.
To oczywiście nie świadczy o żadnej winie pani „Beci”. Każdy polityk ma wpisane w zawód tysiące spotkań i fotografii z kompletnie nieznanymi ludźmi. Nie można na ich podstawie mówić o jakiejkolwiek intencji, czy zamiarze. Jednak to, co stało się w Rytlu całkowicie i kompletnie kompromituje służby państwowe odpowiedzialne za bezpieczeństwo najważniejszych polityków państwa.
Taka grupa jak „Bad Company” „z urzędu” musi być kontrolowana przez policję 24 godziny na dobę. Także służby specjalne powinny mieć ich w stałym rozdzielniku zadań. Z tysiąca powodów – kryminalnych, co oczywiste i terrorystycznych, co niewykluczone. Niezależnie więc kiedy wpadli na pomysł, żeby pomachać przed panią premier siekierkami przy usuwaniu wiatrołomów, to w tym dniu do Rytla w ogóle nie powinni dojechać…
Ale dojechali, spotkali się – „przypadkowo” oczywiście, porobili zdjęcia, sfilmowali się z „Becią”, a jakże. No i po latach, dziennikarze telewizyjni wykonując swą benedyktyńską pracę, podążając za różnymi tropami, robiąc reportaż o tej „Bad Company”, przypadkiem całkowitym znaleźli trzeba trafu akurat ten film. W bieliźniarce, w garażu jakimś, może w porzuconym samochodzie?
A może dał go im jakiś koleś, który postanowił, że już nie będzie „bad”?…
Służby policyjne nieustannie trzeba trzymać krótko przy uździe. Bezpieka i policja zawsze mają wielką władzę, bo mają zgodę, w imię bezpieczeństwa państwa, na działanie na pograniczu prawa. „Na pograniczu”, czyli zdarza się, że poza prawem. Często ryzykują życie, ale też niestety, wcale nie rzadko, chcą sobie to państwo umeblować po swojemu. Co bardziej ambitnym – a takich nigdy nie brakuje – wydaje się nawet, że mogą sobie dobierać władzę, której chcą służyć. Dlatego, choć są niezbędni, są bardzo groźni.
W ustroju demokratycznym jedynym sposobem kontrolowania ich są procedury demokratyczne. Sejmowa komisja do spraw służb specjalnych, lub sejmowa komisja spraw wewnętrznych, to jest to miejsce, gdzie szefowie służb winni zdawać sprawę ze swoich działań.
Premier, poprzez swoich przedstawicieli – ministra do spraw służb specjalnych na przykład – też musi mieć wgląd do ich wnętrza. Nie powinien oczywiście znać szczegółów poszczególnych operacji, ale powinien się orientować, „co w trawie piszczy”. Dobrą metodą na kontrolowanie służb jest skrupulatne, doroczne rozliczanie przyznanego im budżetu. Idź za pieniędzmi – zobaczysz, dokąd idą służby…
Jednak rygorystyczne trwanie przy demokratycznych metodach sprawowania władzy, rozliczanie z zadań, demokratyczna kontrola w parlamencie – daje jedynie jakąś szansę na poskromienie politycznych ambicji służb, które nie opuszczają ich nigdy. W polskiej rzeczywistości po 1989 roku ta sztuka nie udała się nikomu.
Wcześniej, czy później służby skorumpowały każdą władzę. Nie pieniędzmi oczywiście! „Braterstwem”, „miłością do ojczyzny”, „porozumieniem bez słów”, „w pół słowa”, „męską przyjaźnią na dobre i złe”, „Polską, dla Polski, w imię Polski”…
W swych szafach mają tysiące podobnych kostiumów – przyjaciół NATO i wrogów NATO, przyjaciół Rosji i wrogów Rosji, demokratów i autokratów, wiernych i przekupnych, niedostępnych i takich, z którymi można pogadać, państwowców i zawiedzonych państwowców – co, kto chce i co jest akurat potrzebne. Służby nie mają wiecznych wrogów ani wiecznych przyjaciół, wieczny jest tylko jeden cel – władza.
SLD naiwnie liczył, że przyjaźnie z PRL przetrwają rok 1989. W rezultacie, gdy minister Milczanowski grał im w willi MSW na Zawrat na fortepianie, najbardziej zaufani oficerowie PRL-owscy w tym samym czasie kręcili sznur na Oleksego. Tusk w ogóle nie chciał sobie tym zawracać głowy, to mu cały partyjny establishment nagrali „u Sowy”…
Kaczyński, pomny swych własnych przygód, doszedł do wniosku, że trzeba to towarzystwo wyczyścić do spodu i zbudować „swoje” służby. Po pierwsze więc płaci niewyobrażalne pieniądze ignorantom, po drugie przekonuje się właśnie, że jakiś głowy hydrze znowu odrosły.
Znowu dociekliwi dziennikarze docierają do zadziwiających, tajnych informacji, materiałów. A taki dziennikarz to bardzo niebezpieczny jest – wystarczy dać mu koniuszek niteczki – a zaraz Watergate wypichci, o rozmowie prezydenta mocarstwa z prezydentem–komikiem coś wyniucha, albo „Paola” znajdzie, czy schowany głęboko pod piernatami filmik z panią „Becią” i bandytami.
Wygląda na to, że teraz pan Kaczyński będzie miał pod górkę…

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Lewica i Powstanie listopadowe

Następny

Upadek Białej Gwiazdy

Zostaw komentarz