Po liście ambasadorów akredytowanych w Polsce w sprawie LGBT, Polska poczuła się bardzo urażona. Do tego stopnia, że swoje urazy zechciała przedstawić ambasador USA w Polsce, Georgette Mosbacher.
Polskie media napisały, że Mosbacher „została wezwana”, by wyjaśniła swoje stanowisko, a szczególnie sformułowanie, że Polska stoi po złej stronie historii. Polskie MSZ nie było już tak odważne: Mosbacher zjawiła się w polskim resorcie spraw zagranicznych z „wizytą”, jak twierdzi portal.wp.pl powołując się na takie właśnie słowa wiceministra Marcina Przydacza. Na oficjalnej stronie MSZ o spotkaniu z Mosbacher nie ma ani słowa.
Po słowach o złej stronie historii amerykańskiej namiestnik minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau odwołał wtorkowe zaplanowane z nią spotkanie i „przełożył na inny termin”, by spotkać się we czwartek, 1 października.
Odwaga polskiego MSZ ograniczyła się do sformułowania Przydacza, że „nie możemy się jednak zgodzić z ostatnimi działaniami i wypowiedziami ambasador Mosbacher, a zwłaszcza ze stwierdzeniem, że w kwestii LGBT jesteśmy po złej stronie historii”. Poza tym zapewnił, że polsko-amerykańskie partnerstwo jest silne i trwałe oraz że relacje ostatnio zostały „wzmocnione”.
Ambasador Mosbacher musiała tylko wysłuchać wyjaśnień w sprawie stanowisk w kontekście swoich ostatnich wypowiedzi.
„Polskie prawo gwarantuje niedyskryminacyjne traktowanie wszystkich ludzi, niezależnie od ich pochodzenia, wyznania czy orientacji seksualnej (…) Historycznie Polska gwarantowała mniejszościom seksualnym dużo szersze prawa niż inne kraje i nigdy takich osób nie prześladowała”, z pewnością żartował minister Przydacz.
Niezależnie od uwag, jakie można mieć do sygnatariuszy listu ambasadorów, próba pokazania społeczeństwu, że Polska nawet USA gotowa jest zwrócić uwagę została zrealizowana w sposób, który musi bawić, a nie wywoływać szacunek do instytucji państwa polskiego.