2 grudnia 2024

loader

Ściema w barwach tęczy

Dla środowisk niehetero czymś znacznie gorszym niż strefy wolne od LGBT jest Warszawa, miasto, które podpisało tęczową deklarację.

Normalny człowiek, przedsiębiorca, czy inny szef, jak chce coś zrobić, a w dodatku ma na to środki i możliwości, to to robi. Chyba, że jest politykiem. Politycy od zawsze mieli na podorędziu narzędzia pozwalające im nie robić nic. Pierwszym z nich było od wieków powołanie specjalnego ciała, do zrobienia tego czegoś. Nosiło to z reguły nazwę rada, komitet, czy komisja do spraw takich a takich. Komisja w pocie czoła zajmowała się problemem i nikt nie mógł zarzucić politykowi, że nic nie robi.
Drugim sposobem radzenia sobie z konkretnymi działaniami była zaś deklaracja. Deklaracja stanowiła, że zostanie zrobione to, a to. I na tym, z reguły, był koniec. Ogłoszenie deklaracji stawało się dla polityka równoznaczne z tym, że sprawa do załatwienia – została załatwiona.

Nieszczerymi chęciami brukowane

Gdyby prezydent jakiegoś miasta przyznał organizacji takiej, czy śmakiej lokal i dał dotację, to pies z kulawą nogą by się do tego nie przyczepił. Prezydent może takie rzeczy zrobić, bo ma odpowiednie uprawnienia. Prezydent może też w zgodzie z prawem zarządzać nadzorowanymi przez się szkołami i samemu określać jakie zajęcia szkołom opłaci, oraz oczywiście wybrać tych, którzy to przeprowadzą.
A ponieważ całkiem inne przepisy stanowią, że to czy dzieci będą na takie zajęcia chodziły, zależy od zgody rodziców, to każdy włodarz mógł robić w tym zakresie, co chciał. Jeśli chciał.
Jeszcze inną prerogatywą każdego szefa metropolii jest detal o nazwie patronat honorowy, nad określonym wydarzeniem. Jak chce — to patronuje i wara innym od tej decyzji.
Dokładnie takimi możliwościami i prerogatywami dysponował na początku roku 2019 Rafał Trzaskowski. Prezydent stolicy, oprócz tego, miał homoseksualnego zastępcę w osobie Pawła Rabieja, większość w Radzie Miasta oraz w cholerę pustostanów, miliardów złotych i urzędników.
Gdyby zatem ogłosił konkurs na remont lokali z przeznaczeniem na schronisko dla wyrzucanych z domów osób nieheternormatywnych, to nawet Konfederacja by się do tego nie przyczepiła. Jakby obwieścił, że będzie patronował Paradom Równości, też by to nikogo nie zdziwiło. Tak samo jak rozpisaniu konkursu dla organizacji pozarządowych do prowadzenia edukacji seksualnej w szkołach. Nie mówiąc już o tym, że mógłby dyrektorom szkół wydać polecenie, żeby każdy psycholog szkolny w ramach swoich obowiązków zajął się uczniami mającymi problemy ze sobą lub otoczeniem, w związku z orientacją seksualną. Gdyby zaś Rabiejowi nakazał bycie pełnomocnikiem środowisk LGBT, to dla każdego byłoby to bardziej niż naturalne.
To wszystko byłoby jednak za proste. Po co bowiem robić cokolwiek, jak można nie zrobić nic, a na dodatek zapunktować w sondażach? Te zaś na początku 2019 roku były istotne, bo szykowała się kampania przed eurowyborami. Słupki pokazywały, że Wiosna Biedronia może liczyć na dwucyfrowy wynik. Platforma chciała się do tęczowej fali przytulić i zyskać. Działacze LGBT, czyli ludzie wychowani na tzw. kulturze korporacyjnej też. Kultura ta zakłada, że nieważny jest efekt, bo liczy się tylko prezentacja.
Zbieżność interesów obu stron zaowocowała zatem 18 lutego 2019 roku warszawską „Deklaracją LGBT+”. Kwitem mającym dwanaście rozdmuchanych punktów mówiących o tym, co stolica zamierza zrobić, aby nieheterykom żyło się milej. Większość zapisów była bełkotem o przyjaźni i współpracy wzajemnej, opartej o dialog, równość, zrozumienie i wartości. Konkretów było niewiele. Pełnomocnik w Ratuszu, hostel dla bezdomnych gejów, edukacja seksualna i pomoc dla nieheteryków w szkołach. Oraz oczywiście sprawa najistotniejsza dla każdego geja, lesbijki i transseksualisty, a nawet osoby niebinarnej – patronat Trzaskowskiego nad Paradą Równości.

Karta wszystkiego najlepszego

Od podpisania Deklaracji minęło grubo ponad półtora roku. W skali ogólnopolskiej jej efekty są piorunujące i sprowadzają się głównie do przegrania trzech kolejnych wyborów przez ugrupowanie Trzaskowskiego i jego samego. Jest i wymiar finansowy Deklaracji, czyli strata kasy unijnej dla dziesiątek polskich miast i gmin. Tych, które będąc nieplatformerskie, również zabrały głos w sprawie LGBT, ogłaszając strefy wolne od tego towarzystwa.
Uchwały pisowskich samorządów były niemal takie same jak warszawska Deklaracja. Puste i nic nie znaczące, za to pełne frazesów. Ich efekt stanowiący jest żaden i to nawet tam, gdzie sądy jeszcze nie orzekły, że uchwały nie dość, że nie trzymają się kupy, to na dodatek są sprzeczne z prawem. Niemniej jednak, w ten czy inny sposób, sprawa LGBT zaczęła dotyczyć ludzi zamieszkujących ponad jedną trzecią obszaru Polski. Strefą wolną od LGBT ogłosiło się wszak prawie 100 samorządów gminnych, powiatowych czy wojewódzkich.
Środowiska LGBT oficjalnie oczywiście piętnują „strefy wolne”. Nieoficjalnie jednak – za największą z nich uważają Warszawę. Zgodnie z prawidłami zawiedzionego uczucia, Trzaskowski i warszawski ratusz są dziś dla działaczy największym wrogiem. Przez 20 miesięcy prezydent Warszawy nie kiwnął w tej sprawie palcem. W stolicy nie udało się zrobić, ani schroniska, ani nawet powołać pełnomocnika, o szkołach nie wspominając. Warszawska „Karta LGBT+” okazała się czymś bardziej niż niewypałem. Z dwunastu punktów zrealizowano jedynie to, że rok temu Trzaskowski patronował Paradzie Równości i nawet na niej przemawiał. Drugim i ostatnim gestem warszawskiego ratusza było równie nic nie znaczące, objęciem patronatu nad organizowanym przez nieheteryków turniejem siatkówki.
Dwa miesiące temu środowiska gejowskie jechały po Trzaskowskim równo, ostrzegając wszystkich, że pod szefostwem prezydenta Warszawy, jego nowy ruch polityczny popłynie jak warszawskie ścieki i nadzieje gejów na to, że w Warszawie, będzie jak w innych cywilizowanych stolicach.
Za granicą jest bowiem aktywistom gejowskim lepiej. Powstają specjalnie dla nich biura i urzędy. Czyli stanowiska, i to nieźle płatne. To nie jest tylko specyfika dotycząca aktywistów LGBT. Dotyczy wszystkich aktywistów, choćby miejskich, czy ekologicznych. Obarczony bowiem publicznym stołkiem aktywista staje się dla władzy mniej awanturujący się. Oprócz tego służy za listek figowy w kolejnych wyborach. Dowodzący, że słuszne postulaty elektoratu są realizowane – co oczywiście najczęściej jest nieprawdą.

Krajobraz po Rabieju

W Warszawie wiceprezydent Paweł Rabiej miał być takim właśnie listkiem figowym. Dla działaczy LGBT, było to stanowczo za mało. Liczyli na stołki w każdym urzędzie dzielnicowym i jakiś fajny referat w samym Ratuszu. Nie doczekali się, a na dodatek koronawirus spowodował, że Rabiej został zmuszony do zajęcia się sprawami służby zdrowia. Najpierw zatem sam zachorował, a potem kwestią czasu stał się pretekst, pod którym wyleci ze stołka. Wyleciał z hukiem i przy aplauzie środowiska LGBT, które właśnie na niego zrzuciło brak realizacji warszawskiej Karty. Trzaskowskiego nieheterycy od paru lat nie atakują. Liczą bynajmniej nie na realizację Deklaracji LGBT+, ale na to, że któryś z nich wskoczy na wakat i pozatrudnia trochę zaprzyjaźnionych aktywistów.
Jak się to wszystko ma do niezrzeszonych, biednych nieheteryków wyrzucanych z domów oraz gejów posponowanych w swoich środowiskach i szkołach? Dokładnie tak jak dotąd – czyli nijak. Bo przecież wiadomo, że jak nie ma wyborów, to środowisko LGBT nie interesuje nikogo. Nawet Kościoła, Zbigniewa Ziobry i Konfederatów.

Tomasz Borowiecki

Poprzedni

Odpowiedź Chin na wyzwania związane z bezpieczeństwem międzynarodowym

Następny

Kobiety z charakterem Joanny Żółkowskiej