30 listopada 2024

loader

Sondażowa karuzela

Czy można wierzyć sondażowym wynikom wyborów?

„Jasny, czytelny system, w którym przez ostatnie dwa tygodnie mamy sondażową ciszę wyborczą, daje perspektywę, że nic nie będzie wpływało na decyzję społeczeństwa oprócz agitacji kandydatów i ich programów politycznych” – mówił w 2014 roku Krzysztof Gawkowski, ówczesny sekretarz generalny SLD. Zaś posłowie i posłanki Klubu Poselskiego Sojuszu Lewicy Demokratycznej złożyli projekt ustawy zakazującej publikacji sondaży na 14 dni przed wyborami. Projekt oczywiście przepadł, bo rządząca koalicja PO-PSL nie miała w zwyczaju popierania jakichkolwiek zapisów proponowanych przez opozycję. Patrząc na tegoroczną sondażową karuzelę można zadać sobie pytanie: czy dwa przedwyborcze tygodnie bez sondaży to dobry pomysł?

Jajko czy kura

W ostatnich tygodniach nowe sondaże pojawiają się średnio co 3 dni. W omówieniu każdego z nich jest dopisek, że błąd pomiaru wynosi 3 procent. Ale różnice poparcia poszczególnych formacji są dużo, dużo większe. Porównajmy chociażby sondaż CBOS-u, który robiony był w dniach od 12 do 19 września z sondażem IBRiS-u wykonywanym dosłownie parę dni później (20-21 września). W pierwszym z nich poparcie dla Lewicy wyceniono zaledwie na 5 proc. W drugim – na 14,1 proc. Skąd taka różnica?
Przyglądając się wynikom niektórych sondaży, nie sposób nie wrócić do pytania zadawanego już przez starożytnych filozofów. Co było pierwsze? Jajko czy kura? Czy sondaże mają za zadanie odzwierciedlanie preferencji politycznych opinii społecznej? Czy jej kształtowanie?
Na sondażowe dylematy zwraca uwagę Marcin Palade – znawca tego tematu. „Do wyborów pozostał niespełna miesiąc. Do gry wracają więc fejk sondażownie. Mechanizm ten sam co w eurowyborach. Z góry wiemy komu w wydrukowanych słupkach dodadzą, a komu odejmą” – napisał Palade w połowie września. I przypomniał jeden z majowych sondaży, zrobiony tuż przed wyborami do Europarlamentu. Dający Prawu i Sprawiedliwości 35 proc. – o 10 punktów procentowych za mało. I Wiośnie Biedronia 10 proc. – o 4 punkty procentowe za dużo.
Marcin Palade postawił sprawę jasno: oprócz zalewających przestrzeń publiczną klasycznych „fake newsów” (fałszywych wiadomości), możemy mieć również do czynienia z „fake sondażami”. Nie czuję się na siłach typować sondaży mniej lub bardziej prawdziwych. Ale chciałbym podzielić się z Wami wiedzą, która pozwoli patrzeć na sondaże trzeźwiejszym okiem.

Telefon i dzwonek

Ze względu na koszty, większość sondaży robiona jest drogą telefoniczną. Jednym z nielicznych wyjątków jest CBOS. Ankieterzy tej sondażowni z reguły pojawiają się u swoich respondentów osobiście. Czy taki sposób badania opinii społecznej jest bliższy prawdy? Niekoniecznie. Specjaliści od marketingu politycznego zwracają uwagę na charakterystyczne zachowanie badanych. Bezpośrednia rozmowa z ankieterem, na dodatek w mieszkaniu respondenta, ma wpływ na mniejsze poczucie anonimowości przepytywanego. Stąd większa ilość odpowiedzi „poprawnych”. Czyli popierających tych, którzy aktualnie rządzą. Na wszelki wypadek.
Tyle o CBOS-ie. Ta sondażownia – jako jedyna – jest finansowana z budżetu kancelarii premiera. Nie zakładam z góry, że podaje nierzetelne wyniki badań. Ale oczywiście nie można wykluczyć wywierania nacisków polityków z ugrupowań aktualnie rządzących.

Komórka

Sondażownie podają, że przy doborze respondentów kierują się trzema kryteriami: wiekiem, wykształceniem i wielkością miejsca zamieszkania. Z pierwszym warunkiem nie ma problemu. Sam kiedyś odpadłem w przedbiegach. Ankieter zapytawszy o wiek, od razu mi podziękował. Bo on akurat poszukiwał kogoś w przedziale wiekowym od 18 do 24 lat. Z drugim kryterium też nie powinno być większych kłopotów. Bo raczej do wyjątków należy, że ktoś z wyższym wykształceniem pracuje jako robotnik budowlany. A osoba z wykształceniem podstawowym obraca się w środowisku akademickim.
Zdecydowanie najwięcej kłopotów jest z trzecim kryterium – wielkości miejsca zamieszkania. Zupełnie inne preferencje polityczne może mieć mieszkaniec wsi w województwie zachodniopomorskim od tego mieszkającego na podobnej wsi, ale na Podkarpaciu. Podobnie jak inny jest elektorat we Wrocławiu i w Rzeszowie. Kiedyś dotarcie do reprezentatywnego grona badanych było łatwiejsze. Wystarczyło sięgnąć po książkę telefoniczną danego województwa. W dobie telefonii komórkowej przypisanie abonentów do poszczególnych regionów kraju jest niemal niewykonalne.
Jestem zdania, że istotna część „przestrzelonych” sondaży wynika właśnie z braku prawidłowej reprezentacji poszczególnych regionów kraju.

1000 czy 500

Każda z sondażowni chwali się, że przepytano ponad 1000 osób. Ale to wcale nie oznacza, że tyle głosów wzięto pod uwagę przy ustalaniu wyniku sondażu. Pierwsze pytanie dotyczy bowiem zamiaru uczestnictwa w wyborach. Ci, którzy odpowiedzą, że na pewno nie wezmą udziału w wyborach (lub raczej nie wezmą udziału) – odpadają. Jeśli więc deklarowana frekwencja oscyluje między 50 a 60 procent, na wynik sondażu ma wpływ głos 500-600 respondentów.
Tak nieliczna grupa badanych decyduje o sporym przybliżeniu ostatecznego wyniku – zwłaszcza w przypadku mniejszych ugrupowań. Wystarczy bowiem, że w kolejnym sondażu 5 osób mniej zadeklaruje poparcie dla PSL-u i nagle z 5,5 proc. poparcia robi się 4,5 proc. I partia wypada z Sejmu. Dlatego sporym nadużyciem sondażowni jest publikowanie wyników z dokładnością do dziesiątych części procenta. I twierdzenie, że temu wzrosło o 0,2 proc., a tamtemu spadło o 0,5 proc. Takie „dokładne” wyniki oczywiście lepiej wyglądają. Ale nic poza tym.

Niezdecydowani

Dla każdej sondażowni ciemną liczbą są respondenci, którzy z jakiś względów nie podają swoich preferencji partyjnych. To grupa niezdecydowanych. Niekiedy bardzo liczna, bo sięgająca kilkunastu procent. Sondażownie radzą sobie z nimi w dwojaki sposób. Jedne wliczają do sondażu niezdecydowanych wyborców, co skutkuje tym, że suma poparcia dla wszystkich partii jest mniejsza od 100 proc. Inne odrzucają grupę niezdecydowanych wyborców, wyliczając preferencje partyjne wyborców zdecydowanych.
Brak jasnego zaznaczenia, z którą metodą liczenia mamy do czynienia, utrudnia porównywanie poszczególnych sondaży. Weźmy na przykład PiS, który w jakimś sondażu osiągnął poparcie 40 proc. respondentów. Ale równocześnie 15 procent z nich nie wskazało żadnej partii. Jeśli pominiemy ich w obliczeniach, wynik Prawa i Sprawiedliwości natychmiast skoczy do 47 proc. Dlatego jeśli prześledzimy sondaże publikowane przez media prawicowe, niemal wszystkie liczone są tą metodą.
Osobiście bardziej przemawia do mnie sondaż uwzględniający wyborców niezdecydowanych. Bo w prawdziwych wyborach wcale nie musi tak być, że głosy „niedecydowanych” rozłożą się proporcjonalnie na wszystkie partie.

Frekwencja

Sondaże sondażami, ale jednym z kluczowych elementów decydujących o wyniku będzie frekwencja w wyborach. Przed wyborami europejskimi Kantar przeprowadził sondaż w grupie młodych wyborców w wieku od 18 do 30 lat. Wynik okazał się zaskakujący. Wśród młodych kobiet wygrała Wiosna Roberta Biedronia, uzyskując wynik 27 proc. Wśród młodych mężczyzn najlepszy wynik 29 proc. poparcia uzyskała Konfederacja. W wyborach Wiosna miała 6 proc., a Konfederacja nie przekroczyła progu wyborczego.
Specjalistów tak znaczna rozbieżność pomiędzy sondażem a wynikiem wyborów w tej grupie wiekowej nie dziwi. Zaliczają bowiem młodych wyborców do najmniej zdyscyplinowanych. Zapowiadających uczestnictwo w wyborach. Ale ostatecznie nie pojawiających się w lokalach wyborczych.
W niedawnym sondażu Kantar dla Gazety Wyborczej w grupie wiekowej 18-24 lata największe poparcie – wynoszące 25 proc. – miała Lewica. To bardzo dobry prognostyk, jeśli chodzi o perspektywy polskiej lewicy na przyszłość. Ale jednocześnie ważnym jest, aby ci młodzi ludzie lewicy pamiętali o wyborach 13 października. I wzięli w nich udział.
Obiecujący jest wynik sondażu IBRiS z minionego tygodnia. Zapytano o determinację wyborców, jeśli chodzi o udział w wyborach. Okazało się, że wyborcy Lewicy są elektoratem najbardziej zmotywowanym do pójścia na wybory.

Drugi wybór

W bardziej zaawansowanych sondażach ważnym elementem są pytania o partie drugiego wyboru. Czyli takie, na które respondent byłby skłonny oddać głos, gdyby z jakiś względów nie mógł go oddać na swoją partię. To badanie wskazuje na możliwe przepływy między poszczególnymi partiami.
Sondaż IPSOS dla portalu OKO.press z początku września bardzo wyraźnie zarysował „szklany sufit” prawicy Jarosława Kaczyńskiego. Do 41 proc. jakie PiS uzyskał w tym sondażu dochodzi jedynie 4 proc. wyborców z innych partii, którzy ewentualnie skłonni byliby poprzeć PiS. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda na styku Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Dla 51 proc. wyborców Koalicji Obywatelskiej partią drugiego wyboru jest Lewica. I wzajemnie: aż 69 proc. wyborców Lewicy nie wyklucza głosowania na Koalicję Obywatelską.
Zresztą większość sondaży potwierdza wzajemną zależność notowań KO i Lewicy. Z reguły wzrostowi notowań Lewicy towarzyszy spadek poparcia KO. Dzisiaj – na podstawie sondaży – możemy powiedzieć, że Koalicja Obywatelska i Lewica dysponują w sumie poparciem na poziomie 40 procent z plusem. Jak to poparcie przełoży się na wynik każdego z ugrupowań – okaże się 13 października.

Bez sondaży

Nie odpowiedziałem na pytanie postawione na wstępie: czy zakazać publikowania sondaży na krótko przed terminem wyborów? Odpowiedź pozostawiam Czytelniczkom i Czytelnikom. Radząc jednocześnie, by do każdego kolejnego sondażu podchodzić z dużą rezerwą. Bo w ostatecznym rachunku liczy się tylko ten jeden. Prawdziwy. Ten 13 października.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Bayern posłał ostrzeżenie

Następny

Co z tym zdrowiem?

Zostaw komentarz