Jest piątek, piąta po południu, mroźno i śnieżnie, nieszczęsny prezydent nadmorskiego miasta wyrusza w swój ostatni spacer po mieście, którym – ku pożytkowi jednych, niepożytkowi – drugich, zarządzał od wielu lat.
Jego zabójca jest tego świadom, albo nie.
Wokół kraj podzielony na dwa nieprzyjazne plemiona, z których jedno oskarża drugie o kierowanie ręką, szalonego, ale wyjątkowo sprawnego i zdeterminowanego mordercy.
Przywołujemy dzień ostatniej wędrówki prezydenta Narutowicza, zastanawiamy się nad skruchą, co – być może – delikatnym muśnięciem dotknęła wówczas czoła zabójcy-malarza, wracają słowa niezapomnianego wiersza Juliana Tuwima, któregośmy uczyli się na pamięć w szkołach.
Toutes proportions gardees – prezydent Gdańska nie miał formatu Narutowicza, jego zabójca to nie Eligiusz Niewiadomski, a poety, co by ducha chwili wyraził z niezrównaną maestrią Tuwima – także brak.
2.
Przed laty, podobny, pożegnalny spacer po mieście odbyło blisko sto ofiar wypadku smoleńskiego. Także było zimno, także na ulice wyległy tłumy. Wśród zmarłych był i świetny aktor, i młodziutka stewardessa, i ostatni prezydent na uchodźstwie, i powstaniec warszawski, i legendarna pracownica stoczni..
Był także prezydent Polski.
3.
Obie te upiorne, bo ostatnie, wędrówki po miastach młodości mają ze sobą wiele wspólnego.
Ofiary prezydenckiego samolotu zginęły w czasie wyprawy, której celem było oddanie hołdu rozstrzelanym w Katyniu. Zanurzonym w lodowatym milczeniu przez bez mała półwiecze. Szlachetny był cel tej wyprawy, ale jakże tragiczne owoce.
Prezydent nadmorskiego miasta zginął w czasie radosnego koncertu o charakterze dobroczynnym.
Odczytać to można tylko jako głeboko ironiczny grymas zawsze nieprzewidywalnego Losu.
Jest i druga paralela.
I prezydent nadmorskiego miasta, i wielu pasażerów nieszczęsnego samolotu, co swój lot zakończył w błotach Smoleńska, pochodzili z tego samego politycznego obozu. Obozu, którego, ideowi przecież, uczestnicy, 4 czerwca 1989 roku postanowili swoją na nowo odzyskaną Ojczyznę, odbudować i umocnić.
Wspólnie.
4.
Taki był dalekosiężny zamiar. Niewiele się z niego ostało. Po 30 latach tragicznie bolesnej dla wielu przemiany zostawili kraj zadłużony, w znacznej części wyprzedany, tyle tylko, że pięknie – i na kredyt – odmalowany.
Nie to jednak najgorsze, a to, że z ich wspólności nie zostało nic poza wrogością. Tą wrogością, która podzieliła Polskę (tak mówili jedni), czy „ten kraj” jak zwykli nazywać drudzy, na „Ateny” i „Spartę” z czasów, gdy drogi tych antycznych wspólnot rozchodziły się.
5.
Zgodnie z pascalowskim zakładem, jeżeli istnieje Bóg i jeżeli podejmuje się On czasem wykonania gestów ostrzegawczych, to śmierć wszystkich wędrujących tak sennie, nieśpiesznie, chłodnymi ulicami miast ich młodości takim właśnie gestem jest:
– Przybliżcie się do siebie i popatrzcie na siebie tak jak patrzy się na siostry i braci, którym przyszło żyć w jednym, nieważne, że skromnym, ale wspólnym przecież jeszcze – domu.
Takim domu, gdzie okna na świat wprawdzie szeroko otwarte, ale domownicy przy wspólnym stole, w ciepłym świetle, zapalonej o zmierzchu, lampy. Jeżeli jeszcze potraficie.