Jarek Ważny
Coś się w świecie dzieje niedobrego i to naprawdę. Najlepszy tego dowód, to Janusz Korwin-Mikke, który publicznie przyznał, że zamierza się podporządkować koronawirusowym restrykcjom. Pora umierać.
Tak sobie myślę, że tych chorych, zwłaszcza chorujących bezobjawowo jest od groma. Dużo więcej, niż mówią o tym jakiekolwiek statystyki. Ludzie nie wiedzą, że mają to cholerstwo w sobie i może to i lepiej. Bo jakby się dowiedzieli, to by dopiero była panika. U mojej małżonki w robocie zrobili testy lekarzom i pielęgniarkom po tym, jak u jednego z pacjentów wykryto covid. Żadne z przebadanych nie miał objawów, a 30-tu procentom wyszło dodatnio. Podobnie trzeba traktować statystyki: tam, gdzie są objawy i niewydolność, a w konsekwencji zejście, robią testy i wpisują w akt zgonu koronawirusa. A tam gdzie człowiek zejdzie bezobjawowo, testów robić nie trzeba, bo taki test niczego już dla nieboszczyka nie zmieni. Każda władza, która się przypętała do koryta w wolnej Polsce, bardziej lub mniej spartoliła nam służbę zdrowia. Pomysły mieli wszyscy wielkie i wzniosłe. Okazywało się jednak, że na nich się zwykle kończyło. Mało lekarzy, płakali politycy. Wyjeżdżają na zachód. Wszystko prawda. Ale, że mało pielęgniarek i pielęgniarzy, to już za bardzo nikogo nie obchodziło. Raz na jakiś czas pielęgniarki wydrapywały sobie pod URM-em parę groszy więcej i na chwilę był spokój. Jak z leczeniem wrzodziejącej rany plasterkiem na odciski. Dziwnym więc nie było, że po jakimś czasie, zwykle krótszym niż dłuższym, wracaliśmy razem z pielęgniarkami do tego samego miejsca, pod pałac Rady Ministrów, żeby nowy pan sypnął ciut więcej, bo znowu nie starczało do pierwszego. Pojawiały się też pomysły, żeby dawać więcej z PKB na służbę zdrowia, bo wtedy się na pewno polepszy. Nie powiem, wolę żeby dawano więcej na zdrowie niż na zbrojenia, ale czy to załatwi służby zdrowia problemy, pewności nie mam. Aparat administracyjno-urzędniczy, który obrósł jak bluszcz polskie lecznice i włada niepodzielnie systemem, przeżre każdą ilość publicznego pieniądza, którą się doń dosypie. Kiedyś w Polsce rozbłysła również myśl, żeby służbę zdrowia usprawnić w ten sposób, aby gros pacjentów przejmowali lekarze rodzinni, inaczej zwani, lekarzami pierwszego kontaktu. I to dla mnie miało i ma sens nadal. Bo na Zachodzie tak to właśnie działa. U nas niestety nie zadziałało. Cały czas wysyła się ludzi do specjalistów, żeby zapychać kolejki i przedłużać w nieskończoność diagnostykę, przy okazji drenując budżet całą masą zbędnych badań. Ale kto by się przejmował państwowym groszem. Do przychodni, jeszcze przed zarazą, trafia 90-letnia staruszka, która siedząc na ustępie usnęła ze znużenia. Przewróciła się i głową uderzyła w umywalkę, nabijając sobie sporego guza. Babuleńka płacze, bo ją boli. Rodzina wiezie babuleńkę na SOR. Tam, młody dochtór, spanikowany, bo babcia z demencją leje łzy i wzywa na pomoc świętą Teresę, zleca na cito tomografię głowy, wszystkie badania krwi, jakie się tylko da i zastanawia się jeszcze nad rezonansem. To wszystko kosztuje, ale co tam, stać nas.
W Skandynawii, albo w krajach Beneluksu, zadzwoniono by zapewne po lekarza. Ten przyjechałby. Zobaczyłby pacjentkę, starszą panią z guzem. Pomacał, sprawdził źrenice i na koniec zaordynował, żeby dawać babci do kaszy na wieczór trochę więcej błonnika. Wtedy będzie siedzieć na ustępie krócej, a tym samym ryzyko, że uderzy się w głowę drugi raz, będzie odpowiednio mniejsze. A tak, na co dzień, niechaj sobie babcia żyje jeszcze ile się da i nie szlaja się po szpitalach, bo jakie licho się przypęta i zarazi się czymś na izbie przyjęć, a w jej wieku to niewskazane.
To, mili Państwo mam na myśli, kiedy mówię o różnicy w podejściu-także do chorych, a tym samym, do państwowej służby zdrowia, którą trzeba mądrze zarządzać. Plan z lekarzami pierwszego kontaktu był jak dotąd jednym z lepiej pomyślanych, ale fatalnie, jak to u nas, wdrożonych. Zbili na tym kapitał koniunkturaliści, bo wszystko i tak rozbiło się o pieniądze i kontrakty z NFZ-tu. Tymczasem to w młodzieży chowaniu i kształceniu cała nadzieja. Mój przyjaciel, ordynator na jednym z oddziałów w stołecznym szpitalu i akademicki dydaktyk, przed łóżkiem chorego w trakcie badania ma 20 studentów. Ci z ostatniego rzędu nawet nie mają szans usłyszeć chorego, a co dopiero go zobaczyć czy zbadać.