… ale ostatnio jakoś tak niechętnie. Górale, a przynajmniej niektórzy z górali określający się jako przedsiębiorcy, namawiają do akcji obywatelskiego (?) nieposłuszeństwa. Ich głównym przeciwnikiem staje się rząd, który ogranicza im możliwość zarobkowania.
Jednym z przywódców protestu – może nieco samozwańczym, ale przecież często tak bywa – jest architekt z Kościeliska (rozumiem, że nie pracuje w swoim zawodzie, a jeśli pracuje, to raczej nie na terenie Podhala, bo tam wszystkie inwestycje wyglądają tak, jakby się obywały bez udziału architekta). W każdym razie przedsiębiorcy z gór domagają się zniesienia ograniczeń w strzyżeniu i dojeniu turystów. Bo owiec w górach i na halach nie ma już od dawna.
Chałupnicy i biznesmeni
W ostatnim dziesięcioleciu duża część mieszkańców gór (i dolinek) przekształciła się z chałupników oferujących nocleg w chałupie w przedsiębiorców świadczących usługi w pensjonacie. Baza wypoczynkowa też uległa transformacji. Powstały całkiem ładne stacje narciarskie z wyciągami krzesełkowymi, kolejkami i całym zapleczem gastronomicznym, no i oczywiście ze sztucznym naśnieżaniem. Dostępność lokalizacji wywołała w narodzie nową falę białego szaleństwa, szczególnie nasilającego się przy płatności za zimowe dokazywanie. Część narodu, ta odważniejsza, przeniosła realizację swoich śnieżnych fantazji w Alpy, twierdząc niepatriotycznie, że tam jest więcej śniegu, lepsze warunki i korzystniejszy stosunek jakości do ceny.
Do zeszłego roku jednak w polskich górach nie brakowało turystów nawet przy braku śniegu, choć w pewnym momencie zniknęli turyści z Rosji, czego zakopiańczycy bardzo żałowali, bo nikt nie był tak niewrażliwy na oferowane ceny jak Rosjanie. Z brakiem śniegu jakoś sobie radzono, dopóki był mróz, który w górach jeszcze się zdarza, i dopóki był dostęp do wody dla maszyn śnieżnych. Co prawda, z wodą zaczynały być w górach problemy, nie wiadomo (albo wiadomo) dlaczego. Wysuwano już nawet postulaty pilnego dostarczenia wód z obszaru parku narodowego, wszak narciarstwo tatrzańskie to nasz sport narodowy.
Przekształcenie dodatkowych źródeł dochodu w stałe zajęcie wiąże się z ryzykiem, którego część biznesmenów nie dostrzega, a część dostrzegać po prostu nie chce. Branża usług turystycznych jest na takie ryzyko szczególnie narażona. Przypominają o tym upadki dużych operatorów turystycznych; o upadkach małych firm rodzinnych nikt w mediach nie wspomina.
Taki klimat
Do stałych czynników ryzyka dołączyło od pewnego czasu ryzyko klimatyczne, które jest czymś innym niż ryzyko pogodowe. Czymś innym bowiem jest kalkulacja, że po słabym roku z niekorzystną pogodą przyjdzie kolejny sezon, w którym da się zarobić, a czymś innym przyjęcie do wiadomości, że dobre sezony już minęły.
Tegoroczna zima jest śnieżna i mroźna po kilku latach, w których zim praktycznie nie było. Niestety trafiła się pandemia i na turystach w tym roku też się nie zarobi. Przebranżowienie się całej gałęzi czy nawet tylko jej części nie jest oczywiście możliwe tylko przy wykorzystaniu własnych zasobów – tym bardziej że większość inwestycji realizowano ze środków zewnętrznych. Aktualna sytuacja może natomiast być okazją, by sobie uświadomić, że dobre czasy w biznesach turystycznych należą już do przeszłości. Nad tym, co dalej, powinni się zastanawiać nie tylko ludzie funkcjonujący w tych biznesach, ale także samorządy miejscowości jakby jeszcze turystycznych, no i, rzecz jasna, agendy państwowe. Refleksja wydaje się nieodzowna również dlatego, że nie poradziliśmy sobie jeszcze w naszych kurortach ze smogiem i szybko sobie nie poradzimy. Na pewno zaś nie poradzą sobie z nim same kurorty, nawet z pomocą aktywnego nad miarę architekta z Kościeliska czy słynnych już instruktorów narciarskich o rozległych kontaktach.
Wiadomo więc, co robić z problemami strukturalnymi (tyle że nikt palcem nie kiwnie). A czy da się coś zrobić z problemami branży gastronomiczno-turystycznej, które wynikają bezpośrednio z pandemii?
Pracować bezpiecznie
Myślę, że przy porozumieniu epidemiologów i specjalistów z sanepidu dałoby się znaleźć rozwiązania umożliwiające funkcjonowanie przynajmniej części hoteli, tych większych (dla małych pensjonatów czy pokojów gościnnych, niestety, jest to chyba niewykonalne). Jak sądzę, przeciętne standardy higieny w klasycznych hotelach są wyższe niż w większości mieszkań, a urządzenia i środki czystości też mają nieco lepszą klasę. W końcu to, czy ktoś przebywa w czterech ścianach własnego pokoju czy też pokoju hotelowego, jest bez znaczenia, zwłaszcza że można zarządzić spożywanie posiłków wyłącznie w pokojach hotelowych. Tylko po co jeździć do hotelu i nigdzie nie wychodzić?
Tak na marginesie: najciekawszym ograniczeniem wprowadzonym w czasie wiosennego lockdownu (jeszcze nie całkiem narodowego) było zamknięcie lasów. Spacer w pojedynkę lub w niewielkiej grupie raczej nikomu nie zaszkodzi, a na już na pewno nie ludziom zdrowym, przypuszczam więc, że tak naprawdę chodziło o to, by drwale mieli wreszcie święty spokój.
W gorszej sytuacji są lokale gastronomiczne. Problemem jest nie tyle przygotowywanie posiłków – wolno je sprzedawać na wynos – ile konsumpcja. Może jednak warto rozważyć, czy otwarcie lokali przy ograniczeniu miejsc o połowę nie byłoby względnie bezpieczne, oczywiście przy założeniu, że przy jednym stole nie spotkają się zupełnie obcy ludzie.
Podobnie jest zresztą z kinem i teatrem. Skoro, jak ustalono, ryzyko zakażenia się wirusem w środkach komunikacji jest niskie lub bardzo niskie, to przy luźno obsadzonej widowni nie powinno wzrosnąć. Dawno nie byłem w kinie, ale, o ile pamiętam, miejsca rzadko zapełniały się w więcej niż jednej czwartej. Jedyny wyjątek, jaki mi się nasuwa, to specjalny seans okolicznościowy w rocznicę premiery Świętego Graala Monty Pythona, kiedy zajęto wszystkie fotele: w końcu chodziło o świętego. W teatrze z kolei należałoby odseparować aktorów od widowni i vice versa – czasem dla dobra widowni, a czasem dla dobra aktorów.
Troska zamiast mandatów
Czy rozważenie i ewentualne podjęcie takich działań byłoby wsparciem dla osób zatrudnionych w tych działach i prowadzących działalność gospodarczą? Na pewno nie dla wszystkich. Mogłoby natomiast zwiększyć zaufanie do rządu i administracji. Nawet w czasach zarazy zaufanie i dialog są niezmiernie ważne, o ile nie najważniejsze, podobnie jak troska o każdego człowieka. O to powinien zadbać rząd i administracja. Rozwiązaniem nie są administracyjne kary, mandaty i represje. No, ale nie o taki rząd chodziło i nie o to też rządowi chodzi. Rządowi chodzi o to, by obywatele siedzieli. Przynajmniej cicho.
PS. A konkordat oczywiście trzeba wypowiedzieć. Na głos.