Wychodzę na zewnętrze co dzień, i nie mogę się pogodzić z tym, że taka ładna jesień tego roku ucieka nam w ostrym cieniu covidowej mgły. Liście żółkną, kasztany się czerwienią, smog jakby uleciał w niebyt, że aż szkoda siedzieć w domu. Przyroda, nawet ta miejska, odbiła na chwilę od dna. A jesień mamy w tym roku piękną…
Zastanawiałem się, kiedy siedziałem dziś w parku na ławce i patrzyłem na ten kobierzec, żółty i czerwony, ciesząc oczy widokiem, czy będzie na świecie tak, że po covidowym opamiętaniu, człowiek zacznie doceniać to, co matka natura mu dała. Będzie, na powrót, z szacunkiem, odnosić się do przyrody i jej majestatu. Tej przecież nie trzeba wiele, żeby udowodnić nam, że gdyby nie ludzie, żaden wirus byłby jej nie straszny. Starczyło raptem parę miesięcy oddechu, by pokazać nam, że Ziemia potrafi się bez człowieka obejść. W Wenecji pojawiły się na wiosnę delfiny w Canale Grande. Lasy w Polsce płonęły rzadziej, bo człowiek miał zakaz doń wchodzenia. Wywieziono dzięki temu zeń mniej śmieci i mniej zwierząt, wodnych i lądowych, zadławiło się plastikiem na łowiskach i w kniei. Wystarczyło trzymać człowieka z dala od przyrody, a efekt od razu był widoczny. Czy zatem, myślałem siedząc sobie w parku, może zdarzyć się tak, że człowiek wyciągnie jakieś wnioski z sygnałów, które dała mu natura? W końcu pandemia covidu to, jeśli odrzucić spiski, wynik nazbyt głębokiego ingerowania człowieka w świat zwierząt. Gdybyśmy nie chcieli zeżreć wszystkiego, co pełza i lata, bo jakiś półidiota powiedział kiedyś, że zupa z nietoperza dobrze robi na potencję i eliminuje brodawki, być może nie byłoby tego całego zamieszania. Jeśli jednak tak się już zdarzyło, czy przyjdzie potem na ludzki ród jakieś opamiętanie w działaniu, niechybnie prowadzącym nasz gatunek do samozagłady. Gdy tak dumałem na parkowej ławce, przyszły mi do głowy dwa wyjścia. Jedno nie wyklucza drugiego, choć obydwa są bardzo mało prawdopodobne. Dużo bardziej prawdopodobne są ich antytezy.
Pierwsze jest takie, że ludzie, sami z siebie, bez napomnień rządów i korporacji, opamiętają się i zaczną żyć w zgodzie z prawami natury i jej poszanowaniem. Zaczną bardziej doceniać życie które dostali, bo mają tylko jedno, i warto je mądrze przeżyć, gdyż nie wiadomo, kiedy się może skończyć. Uleci w powietrze współczesna mara nieśmiertelności; mit tego, że jak będziemy jędrni, młodzi i powabni, będziemy uczęszczać na fitness i wcierać w siebie drogie kremy, to nie pomrzemy. Okazuje się, że to wcale przed zejściem nie chroni, a covid tnie po uważaniu, chorego, chromego, ładnego, brzydkiego. Generalnie jednak warto bardziej przyłożyć się do dbania o zdrowie i zmiany świata, zaczynając od siebie. Na początek należałoby zastanowić się, co się je i ile. Później, skąd to jedzenie pochodzi i kto je wyprodukował; dalej-jakim kosztem i gdzie. Wreszcie, można sobie zacząć zadawać pytania, dlaczego mleko w sklepie jest dziś tańsze niż woda, a warzywa tak cholernie drogie. Gdzie tu sens i logika. No i przede wszystkim: kto na tym zarabia. Kiedy ludzie zaczną wątpić w to, czym karmiono ich dusze i ciała, może to pociągnąć za sobą realną zmianę społecznych zachowań, które w przyszłości zaskutkują bardziej świadomym społeczeństwem. Jedzącym mniej nietoperzy i rzadziej chorującym na odzwierzęce choroby. Świat przyrody będzie powoli wracał do równowagi. Tak jak świat ludzi i ich konsumpcji. Mleko będzie pochodzić z udoju od szczęśliwych krów, a jaja od kur, które grzebią w ziemi i zajadają się robakami, a nie paszą z mączki kostnej. Oczywiście jest też anty-rozwiązanie. Po miesiącach wyrzeczeń, zamkniętych knajp i sklepów, kiedy ogłoszą wreszcie koniec pandemii, ludzie rzucą się w wir zakupoholizmu. Nie będą patrzeć na nic, tylko nadrabiać zaległości. Wydawać kompulsywnie kasę na zbytki. Kupować bez opamiętania. Producenci będą z kolei prześcigać się w kolejnych promocjach promocji, a ludzie będą jak wygłodniałe lwy, wypuszczone z klatek. W miesiąc nadrobią rok locdownu.
Drugie rozwiązanie zaproponują za ludzi wielkie firmy i światowy biznes. Po chudych miesiącach covidu, światowa finansjera, dotknięta kryzysem, pojęła wreszcie, że sama doprowadziła do tej globalnej tragedii i należałoby się w końcu opamiętać, bo następnego takiego kryzysu nie przeżyje nikt. Musimy zatem, mówią korporacje, powściągnąć swoje ambicje i niezaspokojone rządze zysku, żeby matka Ziemia pożyła jeszcze kilkaset lat, bo jak tak dalej pójdzie, to wszystko się skończy szybciej, niż sądziliśmy. Przyroda wysyła nam wyraźny sygnał. Zbastujmy trochę z wyzyskiem środowiska, co najmniej na parę dekad, żeby planeta miała szansę odrobinę się odbudować, a później zastanowimy się, jak gospodarować zasobami racjonalniej. I jak pomyśleli, tak zrobili. Antyteza tej wizji wygląda z kolei tak: biznes, wygłodzony przez pandemię, po miesiącach posuchy, rzuca się na resztki dóbr ziemskich ze zdwojoną siłą, żeby nadrobić chude miesiące. Nie myśli o konsekwencjach. O tym, co stanie się z ludźmi: konsumentami, pracownikami. Ma jeden cel: odrobić jak najszybciej stracone miliony w jak najkrótszym czasie.
Dróg jest kilka. Z tylu z nich, każdy ma prawo wybrać źle. Którą pójdzie świat? Co nie bądź mi się kolebie w dyńce i mam swój typ. Być może nowy, amerykański prezydent, trochę zmieni globalny paradygmat. Tak przynajmniej deklarował w kampanii, że sprawy środowiska naturalnego będą mu drogie i bliskie. Na razie drogie jest zdrowe jedzenie od rolnika z pola, a tani syf w marketach, więc łatwo zgadnąć, po co sięgną i sięgają ludzie. Może warto, dla kromki chleba i kropli mleka na przyszłość, dziś podumać, skąd i jak trafiły wczoraj na nasz stół. Najlepiej na powietrzu. Póki jeszcze jest za darmo.